Patriotyzm a nacjonalizm

Rozważania na temat patriotyzmu. Temat taki jakby trochę niedzisiejszy, bo kto teraz poważnie dyskutuje na takie tematy? Dom, samochód, zarobki, może jakieś egzotyczne wakacje – to tak, ale patriotyzm?

To piękne słowo pochodzi od łacińskiego „patria”, czyli ojczyzna. A więc być patriotą, to znaczy kochać swoją ojczyznę. Jest to uczucie z samej swej definicji bardzo szlachetne. Bo ojczyzna, to kraj naszego dzieciństwa, wraz z jego krajobrazami i historią, z zamieszkującymi go ludźmi, z jego kulturą i tradycją, z jego wzlotami i upadkami. Ojczyzny się nie wybiera – ojczyznę się ma – tak, jak się ma swoich rodziców – i kocha się ich bez względu na to, czy są biedni, czy bogaci.

Uczucia patriotyczne wzmagają się w czasie zewnętrznych zagrożeń – wojen, najazdów, okupacji. Ale gdy ojczyźnie nic nie zagraża, gdy żadne burze dziejowe nad nią się nie przetaczają, gdy „wokoło spokojnie, ni słychu o wojnie” – jak w arii ze Strasznego Dworu – to te uczucia jakby wygasają.

A nacjonalizm? Słowo to pochodzi od łacińskiego „nation”, czyli „naród”. Znamy z historii i współczesności takie nazwy, jak: Obóz Narodowy, Zjednoczenie Narodowe, Narodowa Demokracja, Narodowy Socjalizm, Narodowe Chrześcijaństwo… Wszystko jedno co, ale „Narodowe”. Co łączy te wszystkie – tak różne, zdawało by się ugrupowania –  że tak chętnie używają tego samego przymiotnika? Co powoduje, że na jego dźwięk człowieka ogarnia – delikatnie mówiąc – niepokój? Czyżby to była prawda, że to, co „narodowe”, może być groźne?

Zauważmy, że istnieje od dawna szereg innych nazw zawierających w sobie ten sam przymiotnik, lecz nie budzą one żadnych niepokojących skojarzeń – wręcz przeciwnie. Biblioteka Narodowa, Filharmonia Narodowa, Muzeum Narodowe – czy to się może brzydko kojarzyć? Ten sam przymiotnik, a jak inaczej brzmi w kontekście tych nazw. A wiec jak to jest? Co znaczy ten przymiotnik?

Żeby sobie na to odpowiedzieć, trzeba zdefiniować pojęcie „naród”. Słowniki polskie, angielskie czy francuskie zgodne są co do tego, że „naród” jest to historycznie ukształtowana wspólnota ludzi tego samego języka i kultury, najczęściej wspólnie zamieszkująca określone terytorium. Zauważmy, że taka definicja nie zawiera pojęcia „wspólne pochodzenie etniczne”, choć niewątpliwie kręgosłupem każdego narodu jest jakaś grupa etniczna, wokół której, czy też na fundamencie której, rozwija się w procesie historycznym „naród”.

Prześledźmy taki proces na przykładzie Polski. Istniejące w czasach piastowskich polsko-języczne plemiona słowiańskie stanowiły mocny fundament etniczny pod rozwój przyszlego narodu. Plemiona te przekazały następnym pokoleniom to, co najważniejsze: wspólny język. Od tamtego czasu poczucie przynależności do tej grupy językowej stało się podstawowym wyznacznikiem przynależności do narodu polskiego. Zauważmy: nie powiazania biologiczno-genetyczne, lecz język i związana z nim kultura.

Wiemy o tym, że co najmniej od XIII wieku ziemie polskie stały się tyglem stapiającym najrozmaitsze grupy etniczne i rasy. Od najazdów mongolskich poczynając (gwałty dokonywane przez najeźdźców nie są wynalazkiem XX wieku), poprzez niemieckich osadników, dalej (w wiekach XV – XVII) poprzez przyjmujących polski jezyk i kulture bojarów i kniaziów ruskich, białoruskich i litewskich, tatarskich osiedleńców, ormiańskich kupców itd, itp… W owym czasie kultura polska (również kultura polityczna) dominowała w obszarze pomiędzy Bałtykiem a Morzem Czarnym, stanowiąc wielką siłę przyciągającą. Jej ogromnym atutem była niespotykana wówczas nigdzie tolerancja religijna, rasowa, narodowa. Polacy nie czuli się zagrożeni przez nikogo, gęstość zaludnienia była niewielka, więc nikomu nie przeszkadzali przybysze z innych stron świata. A i oni czuli się dobrze, łatwo przyjmowali polską kulturę za swoją, stając się w ten sposób Polakami. Kto na tym korzystał? Wszyscy, a naród polski, jako zbiorowość skupiona wokół polskiego języka, kultury i tradycji historycznej – w szczególności.

Nastepujący po tym okres upadku państwowosci polskiej był okresem próby: kto czuł się Polakiem, a kto traktował przynależność do tej grupy koniunkturalnie. Wybór był często trudny: poddać się represjom, czy pójść na wygodną współpracę z zaborcą, stając się Niemcem czy Rosjaninem. Linia podziału nie przebiegała według kryteriów etnicznych. Decydowało poczucie przynależności do języka, kultury, historii – a zatem do Narodu. Ta presja zewnętrzna i potrzeba samookreślenia się ostatecznie uformowały to, co współcześnie nazywamy narodem polskim.

Popatrzmy na kilka nazwisk wybitnych ludzi, tworzących historię i kulturę narodową: Kościuszko (Białorusin?), Mickiewicz, Pilsudski (Litwini?), Traugutt, Grottger (Niemcy?), Tuwim (Żyd?), Matejko (Czech?), Chopin (Francuz?). Przecież wszyscy oni całym swym życiem i działalnością stwierdzali jedno: jesteśmy Polakami.

W takim właśnie kontekście wspólnoty językowo – kulturowo – historycznej użyto przymiotnika „narodowy” dla określenia muzeum, biblioteki, czy filharmonii, mających służyć całej tej wspólnocie. To zrozumienie pojęcia „naród” może budzić szacunek i sympatię.

Jednak na przełomie XIX-XX wieku stało się coś złego: pojęcie „naród” zaczęto zawężać, zaczęto mówić o „czystości rasowej”, wprowadzono pojęcie „prawdziwego Niemca”, „prawdziwego Polaka” – w odróżnieniu od tych „nieprawdziwych”. Wtedy właśnie zaczęto stosować przymiotnik „narodowy” dla określenia ugrupowań szerzących teorie „czystości rasy”. Szczytowym „osiągnięciem” tego kierunku politycznego były partie nazistowskie, było ludobójstwo, był Holokaust. Po zakończeniu wojny, po naocznym przekonaniu się, do czego prowadzą tego typu teorie i „narodowe” partie polityczne, zdawało się, że nikt i nigdy nie ośmieli się już wrócić do podobnej terminologii, do podobnego sposobu myślenia, do uwzgledniania kryteriów rasowych w ocenie ludzi, do szerzenia nienawiści rasowej. Że już nikt nigdy nie ośmieli się być nacjonalistą, rasistą, antysemitą, bo te pojęcia zostały naznaczone piętnem zbrodni tak wielkiej, że nikt w Europie, a szczególnie w Polsce, nie będzie mógł myśleć tymi kategoriami, nie narażając się na powszechne potępienie i pogardę otoczenia.Gorzka to była pomyłka. Ugrupowania „narodowe” w nazwie istnieja nadal, nie troszcząc sie o skojarzenia z terminem „nazi”. Nacjonalizm odradza się w różnych stronach świata, w tym również w Polsce.

Popatrzmy na to zjawisko jeszcze z innego punktu: z punktu widzenia interesu narodowego, którego obrona jest w teorii głównym założeniem i celem działania „narodowców”. Po pierwsze – wyklucząjac ze społeczności polskiej całe grupy  „obcych rasowo”, pozbawia się ją wielu wartościowych jednostek współtworzących polski dorobek intelektualny i gospodarczy, osłabiając i zubożając w ten sposób całą społeczność. Po drugie – kompromituje się Polskę i Polaków w oczach świata, do ktorego Polska chce zdążać. Po trzecie – kompromituje się w oczach samych Polaków pojęcia „naród” i „chrześcijaństwo”, co jest bardzo groźne z punktu widzenia formowania świadomości nowych pokoleń Polaków. W sumie jest to więc działanie na szkodę narodu. Bo przecież naród rozwija się zdrowo wtedy, gdy jest otwarty, przyjazny dla ludzi i świata – a nie wtedy, gdy zamyka się w getcie rasowych uprzedzeń. Czego najlepszym dowodem – nasza własna historia.

 

12 Lat Temu…

12 lat temu wygłosiłem w Edmontońskim Radiu taki tekst:

Dzieńdobry Państwu!

W ostatnim tygodniu na czołówki polskich gazet trafiła kolejna gafa, popełniona przez – jakby nie było – członka polskiego rządu. Otóż mianowany niedawno przez premiera Kaczyńskiego na stanowisko wiceministra obrony narodowej niejaki pan Antoni Macierewicz ogłosił publicznie w rozgłośni telewizyjnej ojca Rydzyka, że większość dotychczasowych polskich ministrów spraw zagranicznych, pełniących te funkcje w ciągu ostatnich 17 lat, było agentami sowieckich – bądź rosyjskich – służb specjalnych. Inaczej mówiąc, polityka niepodległej Polski była prowadzona przez ludzi sterowanych z Moskwy! Pikanterii tej sprawie dodaje fakt, że pan Macierewicz jest wiceministrem obrony od spraw wywiadu i kontrwywiadu wojskowego, więc powinien wiedzieć, co mówi. Tymczasem pan Macierewicz nie potrafi niczego udowodnić. Powiedział ot, tak sobie, bo mu się tak wydaje. Bo tak zaświtało mu w jego chorej wyobraźni. Znany jest przecież nie od dzisiaj ze swojej chorobliwej podejrzliwości, swego rodzaju manii prześladowczej.

Ośmiu dotychczasowych ministrów spraw zagranicznych niepodległej Polski, niezależnie od swej przynależności partyjnej, niezależnie od zmieniających się rządów, działało konsekwentnie w jednym i tym samym kierunku. Dzięki ich wysiłkom udało się wykorzystać niepowtarzalną szansę historyczną, jaka trafiła się Polsce 17 lat temu. Ci ludzie określili na nowo cele polskiej polityki zagranicznej, przestawili ją ze Wschodu na Zachód, doprowadzili do przyjaznych stosunków ze wszystkimi sąsiadami, doprowadzili do powtórnego wejścia Polski do Europy, do struktur zachodniego świata. Doprowadzili do tego, że Polska jest  członkiem Sojuszu Północno-Atlantyckiego, że jest członkiem Unii Europejskiej, że definitywnie zerwała z uzależnieniem od wschodniego sąsiada. Drugi zaledwie raz na przestrzeni ostatnich dwóch conajmniej wieków udało się Polsce nie zaprzepaścić szansy, danej nam przez historyczny splot wydarzeń. Raz w 1918 roku, drugi raz w ciągu minionych ostatnich kilkunastu lat. I teraz znalazł się pan Macierewicz, który ludziom, godnym najwyższego szcunku za te osiągnięcia, ośmiela się zarzucać agenturalność.

Absurdalność tego oskarżenia jest oczywista dla wszystkich w kraju i zagranicą, przekracza bowiem wszelkie granice logiki. Może świadczyć jedynie o tym, że pan Macierewicz cierpi na zaburzenia psychiczne. Można byłoby mu współczuć jako choremu człowiekowi, gdyby nie to, że pełni funkcję szefa wywiadu. A to stanowisko w szczególności wymaga zdrowego rozsądku i poczucia odpowiedzialności. Za jego zachowanie pełną odpowiedzialność ponosi również premier Jarosław Kaczyński, który powołał go na to stanowisko. W tej chwili jedyną jego odpowiedzią na zaistniałą sytuację powinno być udzielenie Macierewiczowi natychmiastowej dymisji. Mija już prawie tydzień, a premier nie może się zdecydować. Czyżby uważał, że nic złego się nie stało? Czyżby myślał podobnie? Nie reaguje na to, że członek jego rządu ośmiesza Polskę przed światem, naraża na szwank nasze sojusznicze stosunki – bo kto będzie chciał poważnie traktować człowieka niezrównoważonego, nieodpowiedzialnego, kierującego się własnymi fobiami – jako partnera w sojuszniczych tajemnicach?

Coraz większy niepokój ogarnia mnie, gdy patrzę na kolejne poczynania braci Kaczyńskich. Macierewicz jako szef wywiadu! Co jeszcze Kaczyńscy wymyślą? Polska pod ich rządami coraz bardziej izoluje się od świata. Pogorszyły się stosunki z Niemcami, z Rosją, teraz tracimy wiarygodność w NATO. Polska polityka zagraniczna dryfuje bez sternika – bo przecież nową panią minister Fotyga nikt nie traktuje poważnie, a poczynania pana prezydenta bardziej ośmieszają nasz kraj, niż budują jego autorytet. Ile jeszcze szkód wyrządzą, zanim Polacy zdecydują się odmówić im poparcia? Teraz NATO dowiaduje się, ze polski wywiad jest kierowany przez nieodpowiedzialnego człowieka, zgodnie z decyzją i aprobatą premiera i prezydenta państwa. Czy NATO też postawi znak zapytania nad zasadnościa polskiego członkostwa? Wtedy okaże się, że bracia Kaczyńscy, wraz ze swoimi protegowanymi osiągnęli swój życiowy sukces: definitywnie izolowali Polskę od cywilizowanego świata.  I to będzie dowód ich szczerego patriotyzmu! O zgrozo!

Dziękuję Państwu za uwagę, mówił Iwo Indelak

Edmonton, Radio CKER, niedziela, 27 sierpnia 2006

P.S.  Deja vu! Minęło 12 lat – i co się zmieniło? Tyle, że Jarosław Kaczyński, już nie jako premier, lecz jako szeregowy poseł, nadal realizuje swój cel, którym jest izolowanie Polski od cywilizowanego świata. Wykorzystuje do tego metodę przejętą żywcem od komunistów: „cała władza w ręce I Sekretarza Partii!” I co wy na to, Rodacy?

Ukraina po raz drugi

Już minął rok, jak na tym forum pisałem o wydarzeniach na (a raczej „w”) Ukrainie. Rewolucja w Kijowie, powołanie nowego rządu, zwrot ku Europie. Zdawało się, że wszystko idzie dobrze, że dalsza pokojowa transformacja Ukrainy nie powinna już napotykać poważnych przeszkód. Ale rzeczywistość okazała się inna: do akcji wkroczyła Rosja, dla której demokratyczna i związana z Zachodem Ukraina jest nie do zaakceptowania. Ukraina w oczach rosyjskiego przywódcy była, jest i powinna na zawsze zostać jako kraj satelitarny, podporządkowany Rosji politycznie, gospodarczo i militarnie. No i zaczęło się! Znamy kolejne wydarzenia: aneksja Krymu, agresywne działania w Donbasie… A wszystko w atmosferze zmasowanej wrogiej propagandy, usiłującej przedstawić nowe władze w Kijowie jako nacjonalistów, faszystów, zagrażających rosyjsko-języcznej ludności zamieszkującej wschodnie regiony Ukrainy. Cynizm tej operacji przechodzi wszelkie wyobrażenia: regularne oddziały rosyjskiej armii, pozbawione tylko znaków rozpoznawczych, ale wyposażone w broń ciężką: czołgi, artylerię, rakiety – przedstawiane są jako miejscowi buntownicy, walczący przeciwko „faszystom” z Kijowa. Kłamstwo jest oczywiste dla wszystkich, lecz przeważa polityka „chowania głowy w piasek” – aby tylko nie drażnić „niedźwiedzia”, bo może jeszcze większych szkód narobić! A „niedźwiedź”, czyli Rosja, konsekwentnie realizuje swój cel: Ukraina musi pozostać w rosyjskiej strefie wpływów. Nie ważne jest to, że zniszczeniu ulega cały region górniczo-przemysłowy Donbasu, że mieszkańcy tracą źródła utrzymania – ważne jest to, aby destabilizować państwo ukraińskie, aby zmusić jego władze do uległości, do przyjęcia protektoratu Moskwy, do zerwania związków z Zachodem, z Unią Europejską, nie mówiąc już o NATO. Tymczasem działania te przynoszą skutki odwrotne od zamierzonych. Przeprowadzone demokratyczne wybory wyłoniły nowy skład ukraińskiego parlamentu, wybrano nowego prezydenta, powstał nowy rząd. Podpisano umowę stowarzyszeniową z Unią Europejską, otwarto drzwi do negocjacji z NATO – co wprawiło władze rosyjskie we wściekłość! Ale najważniejsze zmiany, o długofalowym znaczeniu,  przebiegają w świadomości Ukraińców. Rosja, uważana dotychczas za bratni kraj, o wspólnych tradycjach, zbliżonym języku, religii, o wspólnie przeżytych dramatach Wielkiej Wojny – postrzegana jest teraz coraz bardziej jako groźny agresor, przed którym trzeba się bronić. Jednocześnie coraz częściej perspektywa rozwoju i bezpieczeństwa kraju spostrzegana jest w związku z Unią Europejską i z NATO (w czym wielkie znaczenie ma przykład Polski i państw bałtyckich).  Prezydent Poroszenko stwierdził ostatnio, że Ukraina zrywa z polityką neutralności – „zapłaciliśmy za to zbyt wielką cenę i dziś wracamy do integracji z euroatlantycką przestrzenią bezpieczeństwa”. Jak słusznie zauważył też jeden z czołowych ukraińskich polityków, „obecnie nadszedł czas, aby naprawić błąd sprzed 350 lat”, kiedy to starszyzna kozacka, skłócona z Rzeczpospolitą, poddała się pod „opiekę” cara moskiewskiego. Bowiem Rosja, niezależnie od panujących tam systemów politycznych, pozostaje wciąż krajem o imperialnych skłonnościach, wyznającym „doktrynę Breżniewa”, polegającą na przypisywaniu sobie prawa do interwencji w sąsiadujących z nią krajach, aby tylko utrzymać je w swojej strefie wpływów.

Sytuacja daleka jest od rozwiązania. Rosja pozostaje w coraz większej izolacji od otaczającego ją świata, odczuwa coraz dotkliwsze skutki spadających cen ropy naftowej, grozi jej zapaść gospodarcza – ale jej władca, prezydent Putin, nie myśli wycofać się ze swoich mrzonek o odbudowie imperium. Oficjalna propaganda mówi o spisku zachodniego świata przeciwko Rosji, która musi bronić się przed wrogimi siłami. Zaczyna być niebezpiecznie, bowiem nie wiadomo, jak zachowa się rosyjski przywódca w momencie „przyparcia do muru” – w końcu Rosja wciąż jest mocarstwem atomowym. Jednak wszelkie próby „ugłaskania” Putina on sam uznaje za zachętę do dalszej agresji przeciw Ukrainie i – być może – kilku innym państwom w pobliżu. Niestety przypominają się lata 1938/39 w Europie, czasy osławionego „Monachium”, czasy bojaźliwych ustępstw przed coraz nowymi żądaniami Hitlera. Co robić z tą „kwadraturą koła”?

Głównym poligonem, na którym rozgrywa się akcja, jest Ukraina – kraj sąsiadujący z Polską. Polska, zgodnie ze swym żywotnym interesem, stała się głównym „ambasadorem” Ukrainy w jej dążeniu do zachodniego świata, bowiem wolna, demokratyczna, związana z Zachodem Ukraina byłaby najlepszym gwarantem bezpieczeństwa Polski. Mówił już o tym Marszałek Piłsudski prawie sto lat temu! Obyśmy tego doczekali!

10 lat w Unii Europejskiej

Z początkiem maja w Polsce świętowano dziesięciolecie członkostwa w Unii Europejskiej. To już dziesięć lat minęło, jak w ogólnopolskim referendum Polacy zdecydowali o przystąpieniu do tej europejskiej wspólnoty.

Unia Europejska Flaga Unii

Dzisiaj, szczególnie w obliczu wydarzeń w Ukrainie, ledwie nieliczni fanatycy kwestionują celowość tego kroku. Polska zmieniła się w ciągu tych 10 lat na korzyść!  Miliardy Euro z unijnej kasy pozwoliły modernizować rolnictwo, rozwijać infrastrukturę (w tym drogi i autostrady),

Wroclaw-Most-Redzinski  Autostrada koło Łodzi

dbać o środowisko naturalne, konserwować zabytki, popierać lokalne inicjatywy gospodarcze i kulturalne. Trzeba było tylko chcieć i umieć te miliardy wykorzystać. Skutki widzi każdy, kto odwiedza Polskę. A przecież nie tylko o te materialne skutki chodzi. Otwarte granice, otwarty rynek, możliwość pracy lub studiów w dowolnym unijnym kraju zmieniają również mentalność Polaków. Świat staje się bardziej swojski. Nasi rodacy mogą się czuć obywatelami Europy, ze wszystkimi tego skutkami – również w dziedzinie bezpieczeństwa – co przy obecnej sytuacji za wschodnią granicą jest nie do przecenienia! Ale wciąż jest wielu malkontentów, którym nic się nie podoba. Na ten temat znalazłem w Internecie świetny felieton, pióra polskiego dziennikarza, Jarosława Gugały, który to tekst pozwolę sobie w całości przytoczyć! To jest jakby wyjęte z moich myśli! Oto ten tekst:

„Przez ćwierć wieku przebudowaliśmy Polskę dokumentnie. Z zapóźnionego cywilizacyjnie, zniewolonego PRL-u udało się nam nam dojść do podziwianej w świecie demokratycznej i coraz bogatszej Rzeczypospolitej. Obcokrajowcy patrzą z zazdrością na tempo naszych cywilizacyjnych przemian. Tymczasem badania opinii publicznej pokazują, że jesteśmy ciężko sfrustrowani i nie umiemy dostrzec tego, co dla każdego oglądającego Polskę z zewnątrz jest oczywiste. Wygląda to tak, jakbyśmy postanowili popełnić zbiorowe samobójstwo; jakby wolna ojczyzna była najgorszą w dziejach. A to przecież najlepsza Polska, jaką kiedykolwiek mieliśmy. Najbogatsza, najbardziej demokratyczna, najsprawiedliwsza, najbardziej obywatelska. Mamy mnóstwo problemów i powodów do narzekania, ale żyjemy w państwie wolnym i  szybko – choć chcielibyśmy jeszcze szybciej – nadrabiającym zapóźnienia. W kraju skazanym na sukces. Jednak wciąż niewielu z nas zdaje sobie z tego sprawę – albo też większość nie chce tej prawdy przyswoić. Jesteśmy przyzwyczajeni do marudzenia i martyrologii. Nie nauczyliśmy się okazywać dumy, radości i entuzjazmu na trzeźwo. Szkoda, bo żyłoby się nam dużo łatwiej. A tymczasem wypowiedzenie opinii, że w Polsce jest dobrze, grozi linczem, bo u nas nie można mówić, że się jest dumnym i zadowolonym z tego, co jest. Tradycja każe na pytanie: „co słychać?” odpowiedzieć: „stara bieda”. Gdybyśmy tak jak Amerykanie odpowiadali: „fantastycznie! super!” – nikt by z nami nie chciał gadać. Bo tak mówić nie wypada. Tak mogą mówić tylko ludzie pewni swego i ufni. A my jesteśmy nieufni. Poziom tzw. kapitału społecznego, czyli zaufania do państwa, gminy czy sąsiadów, jest przygnębiająco niski. Ufamy tylko najbliższej rodzinie, a i to nie do końca. Obawiamy się sąsiadów, nie lubimy obcych, nie jesteśmy pewni własnej wartości. A przecież żeby zrozumieć, że nie mamy się czego wstydzić i że czas przestać boczyć się na siebie i narzekać, wystarczy prześledzić, jak było wcześniej. Cofnijmy się krok za krokiem: zakłamany i zacofany PRL; wyniszczająca II wojna światowa; niedemokratyczna i słaba sanacyjna II RP; zniszczenia I wojny; 123 lata zaborów wraz z krwawo tłumionymi powstaniami, emigracją elit, kolonialną eksploatacją kraju. Itp., itd. Uświadommy sobie również, że na przestrzeni ostatnich dwóch wieków z dużym okładem tylko w sumie przez 45 lat mieliśmy w pełni niepodległe państwo!

Dlatego dziś, – gdy po raz pierwszy Polska jest bezpieczna, bo należy do najsilniejszego militarnego sojuszu świata, jakim jest NATO; – gdy wreszcie jest częścią Zachodu i należy do Unii Europejskiej, która daje nam co roku równowartość 20% naszego dochodu narodowego na rozbudowę infrastruktury i wyrównanie poziomu życia oraz gwarantuje utrzymanie najwyższego standardu praw obywatelskich; – gdy nie ma żadnego poważnego zagrożenia naszej niepodległości; – gdy Polska rozwija się w najszybszym w Europie tempie mimo światowego kryzysu; – gdy kilkadziesiąt procent Polaków – najwięcej w historii – kształci się na wyższych uczelniach; – gdy gołym okiem widać, jak szybko rozwijają się nasze miasta, jak powstają drogi, mosty, wiadukty; – gdy rośnie zamożność Polaków, bogacą się wnętrza naszych domów, przybywa użytkowników internetu; – gdy wzrasta konsumpcja dóbr kultury i obycie, bo jeździmy swobodnie po świecie na wakacje i do pracy… zdajmy sobie wreszcie sprawę, że przeżywamy właśnie najlepszy okres w historii! Dlaczego więc uważamy, że jest źle? Czy takie wrażenie wywołują media skupione na tragediach i problemach? A może to szczujący politycy wmawiają nam, że jesteśmy nieszczęśliwi? Jeżeli kupujemy miliony samochodów, jeśli coraz więcej z nas – i to wcale nie najbogatszych – wyjeżdża na zagraniczne wczasy; jeżeli coraz więcej wydajemy na ubrania, przedmioty luksusowe, kulturę, nowe meble czy coraz lepszą żywność; jeśli rosną nasze oszczędności; jeśli żyjemy średnio prawie o dziesięć lat dłużej niż ćwierć wieku temu – to dlaczego uważamy, że jest coraz gorzej? (…) Jesteśmy przecież dumnym narodem, który – powtórzę to raz jeszcze – przeżywa właśnie najlepszy okres w swoich dziejach. Czas wreszcie sobie to uświadomić. Obcokrajowcy, którzy patrzą na nas z podziwem, tego za nas nie zrobią”.

DLOKADwojka  Nowa Murckowska

Czy można jeszcze coś dodać? Wiem, w każdym kraju – w Polsce też – znajdą się ludzie poszkodowani przez los, potrzebujący pomocy. W każdym kraju jest coś, co należy usprawnić – nigdzie nie jest idealnie. Trzeba pamiętać z jakiego poziomu Polska startowała, jakie ma historyczne zaszłości… Dlatego nie powinniśmy tolerować czarnowidztwa. To zniechęca, to hamuje rozwój! Więcej optymizmu, Rodacy!

 

 

Pułkownik Kukliński

W tych dniach mija 10 lat od śmierci pułkownika Ryszarda Kuklińskiego. Dla młodszych czytelników przypomnę: był to oficer sztabowy Ludowego Wojska Polskiego, który na początku lat 70-tych nawiązał kontakt z wywiadem amerykańskim (CIA), przekazując im kopie tysięcy dokumentów sztabowych, zawierających ściśle strzeżone tajemnice Układu Warszawskiego. W obawie przed dekonspiracją, w roku 1981-szym został przez CIA ewakuowany wraz z rodziną na Zachód. Resztę życia spędził w USA pod ścisłą opieką CIA. Jednak dwaj jego dorośli synowie zginęli w Stanach (w ciągu jednego roku 1994) w niewyjaśnionych dotąd okolicznościach. Być może była to zemsta sowieckiego KGB. Dlaczego o tym piszę? Bowiem słyszy się czasem różne opinie na temat jego działalności. Zdrajca to, czy bohater? A może „harcerzyk”, który bawił się w szpiega, przesyłając nikomu niepotrzebne wiadomości?

KuklinskiKuklinski10

Chciałbym w tym miejscu podzielić się moim własnym doświadczeniem z tamtych czasów. Otóż tak się złożyło, że w połowie lat 60-tych zostałem wezwany (jako oficer rezerwy) na dwumiesięczne przeszkolenie wojskowe do Inowrocławia. Mieściła się tam wtedy „oficerska szkoła wojsk kolejowych”, do którego to rodzaju wojsk byłem przydzielony z racji swego cywilnego zawodu. Akurat odbywały się tam wtedy ćwiczenia sztabowe z udziałem dowódców jednostek wojsk kolejowych z całej Polski. Tematem ćwiczeń było przetransportowanie na zachód II Rzutu Strategicznego Armii Czerwonej (stacjonującego w ZSRR) w momencie rozpoczęcia działań wojennych.  Zostałem „odkomenderowany” do pełnienia funkcji „kreślarza-gońca”. Moim zadaniem było nanoszenie na mapy kolejnych „meldunków sytuacyjnych”, podawanych przez prowadzącego ćwiczenia i zanoszenie tych map do sali ćwiczeń. Trwało to dwa dni i noce. Co kilka godzin dostawałem „meldunek”: „nieprzyjaciel (to znaczy NATO) zaatakował rakietami średniego zasięgu z głowicami nuklearnymi węzły komunikacyjne w miastach (i tu wymieniane były kolejne miejscowości)”. Nanosiłem to na mapy, kreśląc czerwone kółka we wskazanych miejscach, z dodaniem 100-kilometrowej „chmurki” obrazującej zasięg skażenia radioaktywnego. Po dwóch dniach takiej „zabawy”, cały obszar Polski od Wisły do Odry był pokryty takimi znaczkami. Nuklearna pustynia! Oficerowie na sali ćwiczeń rozkładali ręce: w takiej sytuacji cały transport kolejowy będzie sparaliżowany i żaden „eszelon” wojskowy nie dotrze na zachód! O tym, że „przy okazji” również cała Polska przestanie istnieć, już nawet nikt nie wspomniał. Przerażające!

Kuklinski9  Kuklinski8

Ja miałem tylko dwa dni takiej „zabawy”, a pamiętam to do dzisiaj. Pułkownik Kukliński nie tylko widział, ale uczestniczył w tej makabrycznej „zabawie” przez lata. Po roku 70-tym postanowił coś robić, aby powstrzymać ten apokaliptyczny scenariusz. Na to trzeba było niesamowitej odwagi, gotowości do poświęcenia siebie i swojej rodziny. Nie każdego było na to stać!  A był to czas „zimnej wojny”, a raczej wojny nerwów. Obie strony oskarżały się o przygotowywanie ataku, obie strony szykowały się do błyskawicznego odwetu. W takiej sytuacji groźne jest to, że komuś zawiodą nerwy, ktoś da się sprowokować, przyjmie niesprawdzoną wiadomość za fakt i naciśnie „odwetowy” guzik – i nieszczęście gotowe! Wtedy odwrotu już nie ma! W takiej sytuacji znajomość planów, potencjału i możliwości technicznych przeciwnika jest nieoceniona. Można do tego dostosować własną strategię, można właściwie ukierunkować rozwój technologii militarnych, wymusić coraz bardziej sofistykowany i kosztowny wyścig zbrojeń. Więc informacje przekazywane przez Kuklińskiego miały podstawowe znaczenie dla dalszego rozwoju sytuacji. Związek Sowiecki nie wytrzymał narzuconego wyścigu, jego gospodarka załamała się pod ciężarem zbrojeń – to był koniec snów o potędze. Jaki był w tym udział Kuklińskiego? Pewną odpowiedź znajdziemy w emitowanym w polskiej telewizji serialu „War Games”. Zamieszczone są tam wypowiedzi amerykańskich asów wywiadu z tamtych lat, takich znawców ówczesnej polityki amerykańskiej, jak Zbigniew Brzeziński, wówczas doradca prezydenta USA Jimmy´ego Cartera, polskich generałów z tamtego czasu, a także kilku emerytowanych generałów sowieckich. Wszyscy oni traktują „sprawę Kuklińskiego” bardzo poważnie. A więc – bohater to, czy zdrajca? Zdradził „Układ Warszawski”, czyli sowieckie plany wojenne. Ale, w dużej części dzięki niemu, nie doszło do ich wykorzystania, do konfliktu, którego największym przegranym byłaby Polska. Poprostu zostałaby dosłownie spalona w atomowym „ogniu zaporowym”, zabezpieczającym Zachód przed inwazją sowieckiego „II Rzutu Strategicznego” – bo „I Rzut Strategiczny”, rozlokowany we wschodnich Niemczech i zachodniej Polsce był i tak skazany na zagładę.

To tyle moich reminiscencji. A co Wy, drodzy czytelnicy, o tym myślicie?

Kuklinski3

P.S. W Polsce wchodzi na ekrany film „Jack Strong” (pseudonim Kuklińskiego w kontaktach z CIA). Polecam! A na zachętę, fragment wypowiedzi zamieszczonej w serwisie <interia.pl>: „Pełniąc funkcję sekretarza polskiej delegacji na posiedzeniach Układu, Kukliński poznał wszystkie szczegóły planowanej przez Sowietów wielkiej, nuklearnej ofensywy na Zachód. Osobiście rysował na sztabowych mapach grzyby przewidywanych przeciwuderzeń atomowych i wodorowych NATO na linii Wisły, które miały zmieść z powierzchni ziemi miliony Polaków i dziesiątki miast w pierwszych dniach wojny. Właśnie wtedy miał zostać unicestwiony pierwszy rzut wojsk UW, składający się w dużej części z LWP. Doskonale wiedział więc, co grozi nie tylko Polsce, ale całemu światu. Był – jak przyznał generał Tadeusz Pióro, były łącznik między LWP i UW – dopuszczany do takich tajemnic, jakich nie znali nawet dowódcy wojsk państw członkowskich Układu, informowani jedynie o zadaniach do wykonania na swoich odcinkach.”

Ukraina

Od niemal dwóch miesięcy dzieje się coś niezmiernie ważnego na Ukrainie. A właśnie: „na”, czy „w” Ukrainie? Ostatnio słuchałem wywiadu z młodymi Ukraińcami, komentującymi bieżące wydarzenia. Ci młodzi ludzie wyraźnie preferowali formę: „w Ukrainie”. Jakie to ma znaczenie? W języku polskim przyjęło się używać formy „na” w odniesieniu do jakiegoś regionu naszego kraju, lub do pojęć geograficznych. Mówimy: „na Mazowszu”, „na Śląsku” – lub „na Saharze”, „na Hawajach” – ale nigdy „na Francji” czy „na Rosji”.  Forma „na” w odniesieniu do Ukrainy czy Litwy jest zatym pozostałością czasów, gdy te dwa kraje były częścią wspólnego państwa: Rzeczpospolitej. Obecnie są to państwa suwerenne, niepodległe, do których forma „na” już nie pasuje, jest wręcz poniżająca dla obywateli tych krajów. Wiem, że trudno jest wykorzenić zastarzałe zwyczaje. Jeszcze długo będziemy mówić „na Litwie”, czy „na Ukrainie”, ale musimy zdawać sobie sprawę z niewłaściwości tej formy!

Po tym przydługim wstępie wróćmy do rzeczy: w Ukrainie obudziło się społeczeństwo obywatelskie, świadome swych praw i dążeń. Zapalnikiem stała się sprawa uznania europejskich aspiracji Ukraińców. Prezydent i rząd, pod naciskiem Rosji, odmówili Ukraińcom prawa do integracji z Europą. W odpowiedzi, społeczeństwo odmówiło prezydentowi i rządowi prawa do reprezentowania ich interesów. Manifestacje, które zaczęły się w Kijowie dwa miesiące temu, objęły stopniowo wszystkie większe miasta Ukrainy, nie tylko w zachodniej, ale nawet już teraz we wschodniej części kraju. Można podziwiać upór i determinację manifestantów, koczujących mimo zimowych warunków na placach stolicy, stawiających opór atakom milicji, nie ustępujących mimo zmęczenia, zimna, braku bliskich perspektyw na zwycięstwo! Czego chcą protestujący? Jeden z ich przywódców określił to bardzo prosto: „chcemy na miejscu post-sowieckiego baraku postawić europejski dom”! Kraj stanął na krawędzi wojny domowej – trzeba wierzyć, że poczucie odpowiedzialności po obu stronach barykad powstrzyma dalszą eskalację napięcia, a rozsądek „ludzi trzymających władzę” podpowie im, że lepiej w takiej sytuacji ustąpić, niż doprowadzać do rozlewu krwi.  Pierwsze jaskółki już są: ustąpił premier, parlament podjął dyskusję z opozycją… A gra idzie o wielką sprawę: o niepodległą, demokratyczną, zwróconą na zachód Ukrainę, ważnego  wschodniego sąsiada Polski. Gra idzie o całą geopolityczną sytuację we wschodniej części Europy, o wyraźne zamknięcie epoki, w której Rosja usiłowała narzucić tam swą dominację.  Trzymajmy kciuki!

60 lat temu w Krakowie

Matura, a po maturze… trzeba się zdecydować, co dalej! Kraków był blisko, więc naturalnym odruchem był wybór tego akademickiego miasta – ale jaki kierunek studiów? Kierunki humanistyczne przeżarte komunistyczną propagandą, więc może coś technicznego? Żeromski pisał o „szklanych domach”, więc może budownictwo? Coś, co pomoże ulepszać kraj, w którym przyszło nam żyć? A może coś większego, niż pojedyńcze domy – może regulacja rzek, budowa zapór wodnych? Tak, budownictwo wodne! W Krakowie jest wydział Inżynierii, więc tam wysyłam papiery. We wrześniu egzamin wstępny, wyniki wywieszone na tablicy ogłoszeń – i co? Egzamin zdany, lecz kandydat nie przyjęty z powodu braku miejsc! Zakulisowo dowiaduję się, że problem w czym innym: mam złe „pochodzenie społeczne”! Moi rodzice to „inteligencja pracująca”, a pierwszeństwo mają ci z pochodzeniem chłopsko-robotniczym. Wraz z ojcem szukamy „dojścia”, znajomości w kręgach uczelnianych. Udało się! Ktoś z bliskich przyjaciół pracuje na UJ, zna kogoś z Politechniki – po jego interwencji pojawia się na tablicy „lista dodatkowa”: jestem przyjęty, ale na budownictwo lądowe!  Dobre i to! Nie zapory wodne, to może drogi, mosty, koleje? Nie kwalifikuję się jednak do żadnych świadczeń – ani do miejsca w Domu Akademickim, ani do stypendium. Finansować mnie muszą rodzice. Więc wraz z przyjacielem, będącym w podobnej sytuacji, wynajmujemy prywatną kwaterę na mieście. Jest to jeden pokoik z jednym łóżkiem, drugie musimy sobie sami „zorganizować” – więc rodzice pomagają zdobyć gdzieś składane łóżko polowe. Na szczęście mamy dostęp do kuchni, więc śniadania i kolacje możemy sobie sami „pichcić”! A co z obiadami? Na Politechnice jest stołówka studencka. W przerwie obiadowej (dzisiaj pewnie nazywa się to „przerwa na lunch”) można tam dostać za darmo zupę wraz z dowolną ilością kromek chleba,  natomiast za „drugie danie” trzeba zapłacić. To już nie mieści się w moim budżecie. Decyzja prosta: nie mam stypendium, więc darmowa zupka z chlebem musi wystarczyć! Ale to nic! Jestem w mieście akademickim, należy korzystać z „dóbr kultury” – więc ważniejsze jest wygospodarowanie paru groszy na kino, teatr, muzeum… Czas studiów to przecież nie tylko zdobywanie wiedzy zawodowej! Był to czas szczególny, pierwsza połowa lat 50-tych, uczyliśmy się „czytać między wierszami”. Pamiętam, jakie wrażenie zrobiła wtedy na nas „Antygona” Sofoklesa – ta starożytna tragedia pasowała jak ulał do ówczesnej sytuacji politycznej w Polsce! A cała seria świetnych filmów „szkoły włoskiej” („La Strada”), a także „szkoły francuskiej” („Czerwona Oberża”, „Cena Strachu”) tamtych lat!

Krakow Studium wojskowe

Do wspomnień z tamtych czasów pobudziło mnie wspomnienie o zmarłym niedawno Sławomirze Mrożku, zamieszczone w jednym z grudniowych numerów Gazety Wyborczej. Okazało się, że chodziliśmy wtedy podobnymi ścieżkami. On był na wydziale architektury, ja na inżynierii tej samej politechniki. Obaj byliśmy „szkoleni wojskowo” na artylerzystów w ramach obowiązującego wówczas studentów „studium wojskowego” (w każdą sobotę cały dzień był poświęcony tym zajęciom – musztra, regulaminy, obsługa broni, w czasie wakacji jeden miesiąc poligonu, a na koniec studiów awans na stopień oficerski). Obaj korzystaliśmy chwilowo z darmowej jadłodajni, mieszczącej się wtedy w budynku Filharmonii, prowadzonej dla biednych przez siostry zakonne. Ja trafiłem tam w czasie wakacyjnej praktyki studenckiej (mieliśmy ćwiczenia praktyczne z geodezji – oczywiście bezpłatne), kiedy stołówka stdencka była nieczynna, a zatem darmowych zupek też nie było. Zrobiłem rozpoznanie, gdzie można najtaniej się przeżywić. Znalazłem, że w barze mlecznym można dostać miskę makaronu z mlekiem za jedne 1.50 zł. Porównałem z moim budżetem – wyszło, że na dwa tygodnie wystarczy – ale jak długo można jeść tylko makaron z mlekiem? Wtedy ktoś mi powiedział o tej jadłodajni – mogłem mieć do końca miesiąca w miarę normalne obiady! Mówiąc o jedzeniu, trzeba przypomnieć, że wówczas obowiązywały kartki: mięso, cukier, a nawet mydło i proszek do prania można było kupić tylko za okazaniem kartki, określającej ile tego towaru mam prawo kupić w danym miesiącu. (1,5 kg mięsa, tyle samo cukru, 125 g mydła, tyle samo proszku do prania – to zachowana kartka za styczeń 1953).

Na ostatnim roku studiów pojawiła się możliwość uzyskania tak zwanego „stypendium naukowego”.  Było ono przeznaczone dla wyróżniającego się studenta, który z racji swego „pochodzenia” i wysokości zarobków swoich rodziców nie miał szans na uzyskanie normalnego stypendium. Było nas wtedy dwóch o identycznych kwalifikacjach. Stypendium to było przyznawane przez Radę Wydziału, na posiedzenie której ja byłem zaproszony jako przedstawiciel studentów (pełniłem wtedy funkcję „starosty roku”). W momencie przystąpienia do tematu: „komu przyznać stypendium?”, przewodniczący Rady poprosił mnie o opuszczenie sali – byłem bowiem jednym z kandydatów. Za chwilę poproszono mnie spowrotem i ogłoszono decyzję: stypendium przyznano memu koledze! Przewodniczący wyjaśnił, że przyznanie stypendium mnie, jako obecnemu na posiedzeniu Rady, byłoby czynem niemoralnym. Przyjąłem to ze zrozumieniem. Ale to nie koniec sprawy! Tenże kolega, po przeczytaniu „wyroku” na tablicy ogłoszeń, poszedł do Dziekana z prośbą o zmianę decyzji: jako że nasze kwalifikacje były równorzędne, uznał przyznanie stypendium w tych okolicznościach właśnie jemu za niesprawiedliwe. Dziekan zrozumiał szlachetność intencji tego kolegi i podjął salomonową decyzję: kwota stypendium będzie podzielona na dwa, i każdy z nas dostanie połówkę! Takiego koleżeńskiego gestu się nie zapomina!   Ponieważ stypendium to wypłacono nam za dwa, a może trzy miesiące wstecz, powstała w moim budżecie „superata”. Jedyna okazja, aby kupić sobie rower! Na tamte czasy rarytas: czeski pół-sportowy rower z wolnobieżką, choć bez przerzutki! Jakiż byłem dumny!

Przyszedł rok 56-ty! Najpierw czerwiec – strajki w Poznaniu, pierwszy raz „proletariat” wystąpił przeciw „władzy ludowej”, co samo w sobie było wydarzeniem na skalę całego „obozu socjalistycznego”. W tym samym mniej-więcej czasie pojawia się w komunistycznym tygodniku młodzieżowym „Po Prostu” zaskakujący artykół: „Na spotkanie ludziom z AK”. Po raz pierwszy od 48 roku ktoś ośmielił się pisać inaczej, niż głosiła to oficjalna propaganda! Zaraz po tym, w lipcu, jechaliśmy na ćwiczenia wojskowe do Przemyśla. Byli tam również studenci z Warszawy. Atmosfera była „rewolucyjna”, warszawiacy uczyli nas śpiewać podczas marszu zakazane dotychczas piosenki, takie jak „marsz Mokotowa”, czy „Pałacyk Michla” – nasi dowódcy udawali, że nie słyszą… Kiedyś  jednak jakiś zagorzały porucznik wyprowadził nas na szosę w kierunku Medyki z zamiarem zmuszenia nas do śpiewania „prawidłowych” piosenek marszowych – a my nic! Więc pan porucznik zarządził: „będziecie tak długo szli, aż zaśpiewacie to co trzeba!” Na to ktoś z głębi szeregu odkrzyknął: „dobrze, do Medyki niedaleko!” A w Medyce granica Sowieckiego Sojuza! Więc nasz dowódca zbladł i zaczął nas prosić: „no dobrze, już nie śpiewajcie, wracamy do koszar!” Więc my w tył zwrot i wtedy na cały głos: „Marsz Mokotowa!” Potem był październik! Referat Chruszczowa, Gomułka, rewolucja w Budapeszcie! Na dziedzińcu Politechniki studenckie wiece, na których słuchaliśmy z rozpalonymi policzkami relacji – a to zwolnionego właśnie z więzienia byłego AK-owca, a to kolegów wracających z wyprawy z pomocą humanitarną do opanowanego przez Armię Czerwoną Budapesztu! Pamiętam masowe objawy poparcia dla braci Węgrów – trójkolorowe wstążki przypinane do kurtek, na Wawelu kwiaty na sarkofagu królowej Jadwigi i w krypcie Stefana Batorego, wiec studencki przed AGH, w czasie którego zjawiły się „przez przypadek” sowieckie samochody wojskowe, przypominając nam delikatnie: „my tu też jesteśmy!” W tym mniej-więcej czasie zlikwidowaliśmy uczelniany zarząd ZMP (komunistyczny Związek Młodzieży Polskiej), paląc na ognisku zmp-owskie legitymacje, organizując w to miejsce Niezależne Zrzeszenie Studentów. Ta „wiosna jesienią” trwała do początku następnego roku. Była to dla naszego pokolenia dobra lekcja „wychowania obywatelskiego”.

Studia dobiegały końca. Trzeba było pomyśleć co dalej. Obowiązywał wtedy system „nakazów pracy”. Absolwenci dostawali nakaz zgłoszenia się do pracy (według państwowego rozdzielnika) we wskazanym miejscu i czasie. Czasem udawało się wytargować zgodę na skierowanie do wybranego przez siebie zakładu – po wcześniejszym uzyskaniu z tegoż zakładu pisma, potwierdzającego zapotrzebowanie na danego absolwenta. (Jakżesz to było inaczej, niż dzisiaj!). Mnie się udało – wróciłem w rodzinne strony, do sąsiednich Katowic, które wtedy właśnie przestały się nazywać „Stalinogrodem”!

Wycieczka do Torunia

Ponad pół wieku temu pierwszy raz odwiedziłem Toruń. Wtedy powstał ten tekst:

Pięknymi polskimi drogami, rozbarwionymi tysiącami kolorów naszej „złotej jesieni”, zbliżamy się do perły miast Polski Północnej – do jednej z wielu pereł, zawieszonych na wstędze Wisły. A oto i ona: szeroka, poważna, toczy swe szare wody jak przed wiekami. Na drugim brzegu mury, wieże i baszty – masz wrażenie, że nic się tu od czsów Kopernika nie zmieniło. I tylko lekkie, ażurowe kraty mostu przypominają, że to XX wiek! Z mostu podziwiamy cudną panoramę Torunia – nie wiedzieć kiedy piękniejszą – czy w dzień, czy wieczorem, gdy Toruń iskrzy się tysiącem świateł.

Torun1  Torun2

Wreszcie piękną, zieloną aleją wjeżdżamy do miasta. Skręcamy w prawo i przepchnąwszy się przez bramy, przebite w starych kamieniczkach, znajdujemy się w śródmieściu. Na Rynku Staromiejskim Ratusz – potężna gotycka bryła – świadczy o dawnym znaczeniu i potędze miasta. Zegar na wieży, jak przed wiekami, wybija godziny. A przed Ratuszem (gdzieżby indziej?) stoi pomnik najwybitniejszego syna tego miasta – Mikołaja Kopernika.

Torun9  Torun3

Surowy, nadwiślański gotyk panuje nad całym miastem. Dobrze, że nie panuje nad nim krzyżacki zamek (z którego – o ironio! – pozostała tylko wieża latrynowa). Na jego gruzach stoi Dwór Mieszczański – taki „dom kultury” toruńskiego patrycjatu. Za to obwarowania miejskie do dziś mogłyby spełniać swoją rolę, gdyby komuś przyszło do głowy wojować za pomocą halabard i kusz.

Torun12  Torun4

Wzdłuż murów stoją szeregiem stare spichrze. Płynęło tędy polskie zboże do Gdańska, jak widać sporym strumieniem. Niektóre do dziś czynne, służą jako różne magazyny. A oto uliczka, gdzie wśród rozsypujących się ze starości i zaniedbania spichrzów snują się cienie przeszłości. Paradoks: gdzie indziej buduje się makiety zabytków, a tutaj pozwala się rozsypywać autentycznym, wiekowym murom. Ale dla naszego pokolenia to może i dobrze: bardziej namacalna jest atmosfera wieków. A następne pokolenia nie będą się już chyba interesować takimi „bzdurami”, jak Przeszłość, czy Historia.

Torun12  Torun8

Wreszcie – toruńskie kościoły. Niewiele ich – to nie Kraków – ale jakie! Skręcamy z Rynku w stronę Wisły. Nad ulicą góruje masyw staromiejskiej fary. Surowy gotyk północy – z wielu względów nie tak koronkowy i precyzyjny jak w swej ojczyźnie, jest jednak piękny. Wysmukłe kolumny, piękne żebrowane sklepienia giną w mroku olbrzymiej świątyni. Powoli konserwatorzy odsłaniają orginalne, gotyckie freski, zamalowane na biało 400 lat temu przez władających wówczas świątynią Kalwinów. Przejeżdżamy na Rynek Nowomiejski – a stąd parę kroków do drugiej pięknej świątyni. Jej portal ma 600 lat, a glazura cegieł zachowała żywy, zielony kolor. Łamany dach na wieży, a także tak rzadko w Polsce spotykana konstrukcja przypór łukowych ponad dachem bocznej nawy – świadczą o kunszcie ówczesnych budowniczych.

Torun5  Torun7

I tak oto nasza wycieczka po Toruniu dobiega końca. Jeszcze tylko spacer ciekawą uliczką Kopernika, jedyną ulicą, która w pełni zasłużenie nosi to imię. Ładnie odnowione domki dzięki odsłoniętym tu i ówdzie gotyckim fragmentom robią wrażenie historycznej ciągłości. Ciekawostką jest również „krzywa wieża” – fragment dawnych murów obronnych, pochylona na skutek obsunięcia się gruntu.

Torun11  Torun6

Warto również obejrzeć nowe dzielnice – rozległe, zielone, wtapiające się w las. I trzeba powiedzieć wreszcie „dowidzenia” – właśnie „dowidzenia”, a nie „żegnaj” – miastu!

Bratni Kościół

Właśnie minęły Święta Bożego Narodzenia, a tu okazuje się, że niektórzy z nas, Kanadyjczyków, ci o korzeniach ukraińskich, czekają na celebrowanie tego święta aż do 6-go stycznia. Tak bowiem wskazuje kalendarz liturgiczny Kościoła Katolickiego Obrządku Wschodniego, znanego nam dziś pod nazwą Ukraińskiego Kościoła Katolickiego. Spotykamy się z nim również i tu, w Kelownie. Co wiemy o tym bratnim Kościele, w jakich okolicznościach powstał, jakie były jego dzieje? Warto znać – a więc rozumieć –  bliskich krewnych. Cofnijmy się więc w odległe czasy…

W połowie IX wieku dwóch wielkich apostołów – Cyryl i Metody – podjęło się dzieła ewangelizacji narodów słowiańskich. Obaj byli wychowani w kulturze grecko-bizantyjskiej, stamtąd też, z ówczesnego Konstantynopola, rozpoczęli swą misję. Rozumieli, że skutecznie można nauczać pogańskich Słowian tylko w ich własnym języku. Zauważyli przy tym, że alfabet grecki, którym się posługiwali, nie bardzo odpowiada słowiańskim zgłoskom, że trudno jest nim zapisać brzmienie słowiańskiej mowy. Opracowali więc nowy alfabet, zwany później cyrylicą, pozwalający zapisać fonetycznie każdą słowiańską zgłoskę. Uzbrojeni w to świetne narzędzie, nawracali na wiarę chrześcijańska Bułgarów, Serbów, dotarli na Morawy, prawdopodobnie również do Małopolski. (najstarsze ślady chrześcijaństwa w Wiślicy koło Krakowa wskazują na ich działalność). W tym samym jednak czasie spory kompetencyjne między biskupami Rzymu i Konstantynopola doprowadziły do zerwania związków między tymi dwoma stolicami ówczesnego chrześcijaństwa. Dzieło ewangelizacyjne Cyryla i Metodego, utrwalone szczególnie wśród Bułgarów i Serbów w specyficznej grecko-bizantyjsko-słowiańskiej formie, przypadło w udziale patriarchowi Konstantynopola.

Sto lat później, w połowie X wieku, następcy Cyryla i Metodego dotarli do Księstwa Kijowskiego. Obejmowało ono wówczas ogromny obszar: od Morza Czarnego po Zatokę Fińską, od Bugu po Wołgę, z Moskwą włącznie. Kijów był wówczas stolicą całej Rusi. Przyjęcie chrztu z rąk bułgarsko-bizantyjskich apostołów przez kijowskiego księcia Włodzimierza w roku 988 zadecydowało o wprowadzeniu chrześcijaństwa obrządku wschodnio-słowiańskiego na całym obszarze tego państwa.

Wkrótce jednak pod ciosami Turków padł Konstantynopol, a najazd mongolski zalał całą Ruś. Kościół Wschodni nie tylko utracił swój centralny ośrodek, ale znalazł się w całości w warunkach srogiej okupacji: na Bałkanach – tureckiej, na Rusi zas – mongolskiej. Lokalne Kościoły musiały ratować się na własną rękę, samodzielnie układać sobie stosunki z okupantami. W ten sposób Kościół na Rusi został pozostawiony sam sobie. Przybrał też wtedy nazwę Kościoła Prawosławnego – czyli „prawidłowo sławiącego” Boga.

Mongolska fala zaczęła się jednak cofać. Najpierw wyzwoliła się spod dominacji Chanów Moskwa. Moskiewski kniaź zatroszczył się o to, aby zwierzchnik Kościoła Prawosławnego, Patriarcha Rusi, przeniósł się z Kijowa do Moskwy – pod jego opiekę. Potem zatroszczył się również o to, aby w dowód wdzięczności podporządkował mu się bezwzględnie. Dzięki temu prawosławie stało się odtąd narzędziem polityki wszystkich kolejnych władców Moskwy. W tym samym czasie – a był to wiek XIV – rozrastało się gwałtownie Wielkie Księstwo Litewskie. Wypierając mongolskich najeźdzców, jednoczyło pod swoją władzą coraz większe obszary Rusi, z Kijowem włącznie. Pod koniec tego wieku, w momencie zawierania unii z Polską, ludność Wielkiego Księstwa składała się w 3/4 z prawosławnych Rusinów, a język ruski byl językiem urzędowym na książęcym dworze. Litwa stała się główmym konkurentem Moskwy w procesie wyzwalania i jednoczenia ziem ruskich. Nic więc dziwnego, że w następnych wiekach Litwa – a w rezultacie jej unii z Polską, cała Rzeczpospolita – stała się obiektem nieustannego nacisku militarnego i politycznego ze strony wschodniego sąsiada. Jednym z podstawowych argumentow używanych przez carów było ich zwierzchnictwo nad całym Kościołem prawosławnym. Religia została wlątana w politykę. Car rościł sobie prawo do zjednoczenia wszystkich prawosławnych pod swoją wladzą. Dla Rzeczpospolitej była to groźna ingerencja w jej wewnętrzne sprawy – bo przecież blisko 50% jej mieszkańców wyznawało tą wiarę.

Wtedy narodziła się myśl oderwania Kościoła Prawosławnego na ziemiach Rzeczpospolitej od zwierzchnictwa Moskwy. Wiek XVI, złoty wiek, wiek tolerancji religijnej, wiek rozkwitu gospodarczego i kulturalnego Rzeczpospolitej był okresem jak najbardziej sprzyjającym takiej inicjatywie. Powstała koncepcja przyjęcia zwierzchnictwa Papieża w miejsce metropolity moskiewskiego, z zachowaniem języka, liturgii i całej obyczajowości bez zmian. Był to pomysł wyprzedzający o cztery wieki dzisiejszą myśl ekumeniczną. Koncepcja ta uzyskała poparcie Watykanu z jednej, a prawosławnych biskupów z ziem Rzeczpospolitej z drugiej strony. Prawosławni hierarchowie liczyli na zrównanie w prawach z duchowieństwem katolickim, na otwarcie przed nimi wszelkich urzędów i godności państwowych, z senatorskimi włącznie. Po wielu wstępnych rozmowach i zabiegach, po złożeniu wizyty w Watykanie, zwołano w roku 1596 w Brześciu nad Bugiem Synod Biskupów Kościoła Obrządku Wschodniego na ziemiach Rzeczpospolitej. Na tym właśnie Synodzie zawarto unię z Kościołem Katolickim, przyjmując zwierzchnictwo Watykanu, odrzucając zwierzchnictwo Moskwy. Tak powstał Kościół Katolicki Obrządku Wschodniego, lub inaczej – Kościół greko-katolicki.

cerkiew6 cerkiew3

Jego dalsze dzieje nie były jednak tak pomyślne, jak by to rokował początkowy sukces. Kończył się właśnie wspaniały wiek XVI, na tron polski wybrano ultra-katolickiego Zygmunta III Wazę (tego z kolumny w Warszawie), którego właśnie dlatego nie chciano w jego rodzinnej Szwecji. Kościół Katolicki ruszał do przeciwnatarcia po okresie reformacji, nowych – ale innych – braci w wierze nie bardzo chciano zaakceptować. Szczególnie hierarchia katolicka nie chciała dopuścić do urzędów i dostojeństw nowych, licznych konkurentów: biskupów greko-katolickich. Między innymi odmówiono im prawa zasiadania w Senacie – co było najbardziej spektakularnym sygnałem, że katolikami to może oni są, ale jednak drugiej kategorii. Wkrótce, w połowie XVII wieku, przyszły wojny – a szczególnie ta okrutna, bratobójcza wojna kozacko-polska na Ukrainie. Wymusiło to polaryzację postaw. Warstwy wyższe, związane z Rzeczpospolitą i polską kulturą, dokonywały ostatniego kroku w procesie swej polonizacji, przyjmując wyznanie rzymsko-katolickie. Kościół greko-katolicki, zwiazany ze staroruskim językiem liturgicznym i cerkiewną obyczajowościa, pozostał Kościołem warstw biedniejszych, głównie chłopstwa. To, co miało się przyczynić do integracji mieszkańców Rzeczpospolitej, stało się jeszcze jednym czynnikiem dzielącym bratnie narody.

Z drugiej strony, co jest rzeczą oczywistą, Unia Brzeska stała się solą w oku Moskwy. Od początku aż do  ostatnich dni istnienia rosyjsko-sowieckiego imperium Kościół Unicki (bo i taką nazwą był obdarzony) był zwalczany z całą brutalnością przez wszystkich kolejnych władców Moskwy. No bo jakże na ziemiach, do których rości sobie pretensje rosyjskie imperium, może istnieć cokolwiek od Moskwy niezależnego? Przez cały wiek XIX na ziemiach zaboru rosyjskiego tak zwani Unici byli szczególnie prześladowani. Oazą, gdzie Kościół ten mógł się swobodnie rozwijać, był zabór austriacki – czyli Galicja Wschodnia, ze Lwowem jako centralnym ośrodkiem. Tam właśnie, pod koniec XIX wieku, nastapiło sprzężenie Kościoła greko-katolickiego z ukraińskimi aspiracjami narodowymi. Stał się on wtedy, wobec braku własnej państwowości, podstawowym elementem identyfikującym przynależność do społeczeństwa ukraińskiego, zwornikiem, miejscem spotkań, swoistym eksterytorialnym obszarem wolności. Z galicyjskimi emigrantami dotarł do Kanady i tu przetrwał, gdy w swych macierzystych stronach został niemal doszczętnie zniszczony przez kolejne wcielenie rosyjskiego imperium – Związek Sowiecki. Ale i Polacy nie są tu bez winy. Skupiska greko-katolików, Ukraińców i Łemków, zamieszkujących południowo-wschodnie krańce Polski zostały w pierwszych latach po wojnie zlikwidowane stalinowską metodą: ludność wysiedlono, wsie spalono, a greko-katolickie cerkwie zamieniono na kościoły rzymsko-katolickie lub pozostawiono na pastwę losu (i rabusiów). Pewnie, że akcja ta, przeprowadzona pod nazwą „Wisła”, była skutkiem długotrwałych, okrutnych walk polsko-ukraińskich na tamtych ziemiach. Że nawarstwiły się wtedy pokłady wzajemnej nienawiści, zatwardziały serca – i mimo że dziś zrzuca się całą winę za tą akcję na komunistów, to jednak wtedy zdecydowana wiekszość Polaków odetchnęła z ulgą: w Bieszczadach wreszcie zapanował spokój!

cerkiew4  cerkiew5

Minęły lata, zmieniły się czasy, wymieniły się pokolenia. Umęczony siostrzany Kościół powstał na swej ziemi z martwych, odnalazł szeregi swych wyznawców. Ukraiński Kościół Katolicki – jak go dziś nazywamy – stał się trwałym elementem ukraińskiej świadomości narodowej, tak w swej ojczyźnie, jak i tu, w Kanadzie. Przetrwał w swym dawnym kształcie, zachowując nie tylko tradycyjną architekturę swych kościołów, ale przede wszystkim tradycyjną liturgię, korzystającą z dawnego, juliańskiego kalendarza. (Reforma kalendarza, wprowadzona w 1582 roku przez papieża Grzegorza XIII, nie została przyjęta przez kościoły wschodnie). Stąd Święta Bożego Narodzenia obchodzone są tam dwa tygodnie później – 6-go stycznia!

A więc – Wesołych Świąt!!!

Święto Niepodległości

W powodzi codziennych zajęć łatwo zapomnieć o dniu 11-go listopada – a raczej o tym, co ta data znaczy w polskim kalendarzu. W spokojnych czasach, kiedy niepodległe państwo polskie po prostu jest i nic tej niepodległości nie zagraża – a szczególnie tutaj, w Kanadzie, gdzie ten sam dzień obchodzony jest jako dzień pamięci o poległych w obu wojnach światowych XX wieku – zaciera się świadomość tego, jakie jest znaczenie tej rocznicy dla Polaków. Że to nie tylko pamięć o poległych, ale przede wszystkim radość z odzyskania utraconego niegdyś suwerennego bytu. Utraconego 218 lat temu – wtedy abdykował ostatni król polski, a państwo polskie zostało wymazane z mapy Europy. W zamyśle mocarstw ościennych – na wieki. Nazwa „Polska” nie miała się już więcej pojawić, a ludność tego byłego kraju miała stać się Rosjanami, Prusakami bądź Austriakami. Dokonało się to w znacznej mierze z winy samych Polaków: ich zamiłowanie do wolności osobistej przerodziło się wówczas w anarchię, w negację potrzeby istnienia państwa z instytucjami takimi jak władza centralna, skarb narodowy, wojsko czy wymiar sprawiedliwości. Państwo obywatelskie – bo taki model stanowiła dawna Rzeczpospolita – nie mogło istnieć, gdy obywatele przestali się z nim identyfikować. Przebudzenie przyszło za późno. Przez następne 123 lata każde kolejne pokolenie zapisało swoją krwawą kartę zmagań o odzyskanie tego, co tak beztrosko zaprzepaścili ich dziadowie: własnego, suwerennego państwa.

Sto lat temu, zaledwie trzy pokolenia wstecz, Polacy znajdowali się w podobnej sytuacji, jak dzisiaj Kurdowie, Czeczeńcy, Palestyńczycy czy Tybetańczycy. Widzimy dramat tych narodów, widzimy jak trudna, a czasem i beznadziejna może być droga do niepodległości. Jak wiele okoliczności musi złożyć się na to, aby doprowadziła ona do sukcesu. Jak każdy zbrojny opór nazywany jest terroryzmem, jak świat w interesie własnego spokoju żąda od tych narodów uległości i rezygnacji z własnych ambicji i tożsamości.

Polacy mieli więcej szczęścia. W 1914 roku wybuchła Wielka Wojna między europejskimi mocarstwami. W jej wyniku nastąpiła nieoczekiwana, jedyna, niepowtarzalna sytuacja: jednoczesne załamanie się wszystkich trzech potęg okupacyjnych. Graniczyło to niemal z cudem. Rewolucja w Rosji, rozpad monarchii austro-węgierskiej, a wreszcie kapitulacja  Niemiec przed siłami Ententy. Tę sytuację trzeba było wykorzystać! Zasługą naszych Ojców i Dziadów jest to, że byli do tego przygotowani. Przygotowani psychicznie, militarnie i politycznie. Dzięki temu dzień 11-ty listopada 1918 roku na ziemiach polskich nie stał się dniem chaosu, nie był też „wielką improwizacją”. Sukces odniesiony tego dnia był wynikiem wielu konsekwentnych działań, prowadzonych przez różnych ludzi i różne ugrupowania polityczne. Składały się na ten dzień walki Legionów Piłsudskiego i konspiracja P.O.W., działania Paderewskiego w Stanach Zjednoczonych i akcje polityczne Dmowskiego w Paryżu, korpus Dowbora-Muśnickiego w Rosji i generała Hallera we Francji. Rzeczą godną podziwu była wtedy jednomyślność Polaków, bez względu na ich przekonania polityczne, w dążeniu do odzyskania własnej państwowości. No, z jednym wyjątkiem: komunistów – ale to był wtedy zupełnie nie liczący się margines.

Najbardziej spektakularnym momentem tego dnia było rozbrojenie okupacyjnych wojsk niemieckich w Warszawie i innych miastach Polski przez P.O.W. – tajną Polską Organizację Wojskową, utworzoną przez Piłsudskiego już pod koniec 1914 roku jako niezależną od jakichkolwiek okupantów polską siłę zbrojną. Opanowanie militarne terenu ograniczone było do Kongresówki i części Galicji, skąd już dwa tygodnie wcześniej usunięto władze austriackie. Do nadania państwu jego pełnego kształtu wiodła jeszcze daleka droga. Ale w tym momencie najważniejsze było szybkie utworzenie na wyzwolonych terenach centralnej, jednolitej władzy politycznej. To dopiero stanowić mogło o powołaniu do życia państwa, o jego międzynarodowym uznaniu.

Poczucie odpowiedzialności za losy kraju spowodowało, że wszystkie ówczesne organizacje polityczne – czy to warszawska, arystokratyczna Rada Regencyjna, czy krakowska Komisja Likwidacyjna Wincentego Witosa, czy świeżo powołany w Lublinie Rząd Ludowy socjalisty Ignacego Daszyńskiego, czy wreszcie emigracyjny prawicowy Komitet Narodowy Polski Romana Dmowskiego – wszystkie one złożyły dobrowolnie pełnię władzy w ręce Józefa Piłsudskiego, przybyłego właśnie do Warszawy wprost z niemieckiego więzienia w Magdeburgu. I ten wielki gest samoograniczenia własnych ambicji na rzecz człowieka, który jedyny mógł wtedy sprostać wyzwaniom czasu i skupić wokół siebie całe społeczeństwo – ten gest właśnie stał się momentem przełomowym, stał się fundamentem struktury nowego państwa.

11 listopada 5   1920 Piłsudski

Było w tym coś charakterystycznego dla ówczesnego pokolenia. Wtedy żywe jeszcze było pojęcie służby – służby narodowi, służby ojczyźnie, służby sprawie niepodległości. Wtedy wiadomo było, że „Ojczyzna to wielki, zbiorowy obowiązek”. Nie pytano: „co ja z tego będę miał?”, lecz: „co ja mogę swojemu państwu – czy narodowi – od siebie dać?”.

Proklamowanie niepodległości było dopiero pierwszym krokiem do tworzenia jednolitego, zdolnego do samodzielnej egzystencji państwa. Pamiętajmy, że na terenach trzech dawnych zaborów wszystko było różne: administracja, szkolnictwo, prawo, systemy miar i wag, nawet szerokość torów kolejowych. Nie istniała jednolita sieć komunikacyjna – bo przecież każdy z zaborców kształtował ją według swoich gospodarczych i militarnych potrzeb. Dość powiedzieć, że Warszawa miała dobre połączenia kolejowe z Petersburgiem, Kraków z Wiedniem, a Poznań z Berlinem – podczas gdy wzajemnych bezpośrednich połączeń między tymi polskimi miastami nie było. Wojsko polskie trzeba było tworzyć z żołnierzy, którzy wynieśli swoje doświadczenia z armii rosyjskiej, austriackiej, pruskiej, a także francuskiej. A czas był gorący, starcia zbrojne toczyły się wokół wszystkich granic, nad głową wisiała groźba sowieckiej inwazji.

Ogromną zasługą naszych Ojców i Dziadów jest to, że w ciągu kilku lat potrafili z tego chaosu stworzyć Państwo o jednolitym kształcie. Dzięki ich wysiłkowi Polska znów – niezależnie od dalszych, tragicznych często wydarzeń – stała się trwałym podmiotem na mapie Europy. Po zakończeniu II Wojny Światowej nikt już nie kwestionował faktu istnienia państwa polskiego – przedmiotem przetargów stała się „tylko” jego suwerenność – z wiadomym dla nas skutkiem. I oto na naszych oczach, 24 lata temu, Polska znów stanęła w obliczu dziejowej szansy. Drążone usilnie od wewnątrz, zbankrutowane gospodarczo, rozsypało się wreszcie sowieckie imperium. Polska po raz drugi w XX wieku odzyskała suwerenność. Ten wielki, a tak rzadko Polakom dostępny w ciągu ubiegłych dwóch wieków skarb należy cenić, chronić i umacniać. Uzyskano już wiele: dokonano udanej transformacji ustrojowej, Polska została włączona do wielkiej rodziny państw demokratycznych, stając się członkiem NATO i Unii Europejskiej.

11 listopad 4   11 listopad 2

Ale na horyzoncie pojawiły się nowe zagrożenia. Przypomina się sytuacja z XVIII wieku, kiedy to „jedni do Sasa, drudzy do Lasa”, kiedy prywatne interesy magnatów przeważały nad interesem państwa, kiedy fałszywie pojmowana „wolność osobista” stała się niszczącą państwo anarchią. Dzisiaj dzieje się coś podobnego: interesy partyjne, walka o stanowiska i wpływy, prywata, różnego rodzaju ruchy anarchistyczne rozsadzają państwo od wewnątrz. Wielkie narodowe święto 11-go Listopada jest wykorzystywane przez różnej maści fanatyków: faszyzujących nacjonalistów, lewicujących związkowców, fanatycznych wyznawców teorii spiskowych –  organizujących w tym dniu uliczne manifestacje, przeradzające się w awantury, starcia z kontr-manifestantami, a wkońcu z policją. Jednym słowem, radosne święto staje się z roku na rok coraz bardziej  przykrym, wręcz zawstydzającym widowiskiem. Oficjalne państwowe uroczystości, z udziałem prezydenta i członków rządu, giną w chaosie awanturniczych poczynań.

11 listopad  11 listopad 3

Chciałbym życzyć współczesnym polskim politykom, aby choć w części wzięli przykład ze swoich starszych kolegów z roku 1918-go. Aby potrafili ograniczyć swoje osobiste ambicje dla dobra narodu, aby wykazali większe poczucie odpowiedzialności za losy państwa. Aby słynne powiedzenie Piłsudskiego: „nie partia, panowie, ale Patria!” stało się drogowskazem dla wszystkich.