Spotkania z Historią

 

            Pragnę Państwa zaprosić na wspólne spotkania z Historią. Już widzę, jak niektórzy Czytelnicy wzruszają ramionami, mówiąc: „co mi tam jakieś stare opowieści! Trzeba budować dla siebie lepszą przyszlość, a nie oglądać się wstecz”. Jednak chciałbym przekonać tych z pośród Państwa, którzy tak myślą, że historia nie jest oddzielona od teraźniejszości ani od przyszłości żadną granicą. To, co dzieje się dzisiaj, jutro będzie już historią – a jednocześnie wynika z tego, co zdarzyło się wczoraj.

            Każdy człowiek ma swoją własną historię. Został ukształtowany przez geny odziedziczone po swoich przodkach, przez wychowanie, przez wszystkie przygody swojego życia. Jego współczesność w dużym stopniu wynika z jego przeszłości. Ale zauważmy: nie tylko ważne jest to, co naprawdę zdarzyło się w naszym życiu – ważniejsze jest, co z tego utkwiło w naszej pamięci. To się nazywa „świadomością historyczną”, czasem niezbyt zgodną z faktami.

            To wszystko odnosi się również do całych społeczeństw, czy narodów. Ale ta narodowa historia jest również jakąś cząstką naszej osobistej, siedzi w naszej podświadomości, stymuluje nasze zachowania. Dlatego dobrze jest coś o niej wiedzieć.

            Historia jest jedna – są to bowiem obiektywne fakty, które wydarzyły się w przeszłości. Różna może być natomiast nasza znajomość tych faktów, różna ich selekcja, różna interpretacja.

Każdy człowiek, a również każdy naród, ma tendencję do egocentrycznego spojrzenia na przeszłość. Pamiętamy o swych sukcesach,  staramy się zapomnieć o rzeczach wstydliwych, o tym, że komuś wyrządziliśmy krzywdę. Bardzo łatwo rozgrzeszamy się z naszych win, a surowo osądzamy innych.

            W ten sposób powstaje historiografia – czyli opis historii, tworzony przez ustny przekaz tradycji, przez nauczanie w szkołach, przez literaturę i publicystykę, wreszcie przez prace profesjonalistów. I tu zaczyna się kołomyjka: każdy naród tworzy własną historiografię, czasem zupełnie nie przystająca do rzeczywistości. Zauważmy, że inna jest historiografia polska, inna niemiecka, jeszcze inna rosyjska czy ukraińska. Również inna jest anglosaska.

            Sposób opisania i nauki historii ma ogromny wpływ na wzajemne stosunki między narodami. Wytwarza pewne stereotypy, sympatie i antypatie, czasem wręcz nienawiść. Dlatego wiele narodów europejskich uznało, że jednym z podstawowych warunków dobrego współżycia jest obiektywne nauczanie historii.

            Wydaje mi się, że i nasze samopoczucie tu, w Kanadzie, pomiędzy wieloma innymi nacjami, może zależeć w jakimś stopniu od tego, jak widzimy nasz historyczny „background”. Starajmy się więc i my obiektywnie spojrzeć na historię. Nie dajmy się poniżać, ale i nie wywyższajmy się nad innych. Czujmy się równorzędni z otoczeniem, nie wpadajmy w kompleksy niższości – a czasem może wyższości?

            I temu właśnie celowi ma służyć ten blog!

 

Moje Wigilie

Przywilejem dorosłego wieku jest to, że w wolnych chwilach może sobie człowiek powspominać dawne czasy. Święta skłaniają zaś do tego, aby siąść przy kominku, spojrzeć wstecz i na przykład przypomnieć sobie, jak wyglądały różne Wigilie mojego życia. Może to nic ciekawego – ale posłuchajcie…..

Z zakamarków pamięci (wspomaganej starymi fotografiami) wyłania się pierwszy obraz: w obszernej jadalni (czy ktoś jeszcze używa takiej nazwy?) koło okna stoi wysoka pod sam sufit choinka (a sufity były wtedy ho! ho!), a na niej palą się świeczki (żywe świeczki, a nie żadne elektryczne lampki!). Na gałązkach wiszą zabawki – ozdoby, które kilka tygodni wcześniej sami (wraz z opiekunką) pracowicie wycinaliśmy, kleiliśmy, malowaliśmy… Czego tam nie było! Łańcuchy z kolorowego papieru lub ze słomek i paciorków, wydmuchane skorupki z jajek (kto z młodych wie, jak się to robi?) oklejone błyszczącymi, kolorowymi papierkami, gwiazdeczkami, aniołkami (kto pamięta, co to były „malowanki”?), gwiazdki-jeże, wyplatane przemyślnie z pasków papieru, pajacyki, laleczki, różne wisiorki – a między tym całym bogactwem coś konkretnego: cukierki, pierniczki, a nawet prawdziwe jabłuszka – to dla grzecznych dzieci! Wokół rodzice, dziadkowie, ciocie, wujkowie – stojąc śpiewają kolendy, pastorałki… Co chwilę ktoś z dorosłych łapie nożyczki i przycina knoty, aby świeczki się równo paliły. Zapach płonących świec miesza się z zapachem choinki. Kwintesencja tego, co można nazwać „ciepłem domowego ogniska”.

Z oddalenia wyłania się obraz drugi: Wigilia w pierwszym roku okupacji. W tym samym pokoju tego właśnie dnia umiera dziadek (wtedy najczęściej umierało się w domu). Nie ma choinki, nie ma Wieczerzy, jest tylko opłatek. I podwójny smutek: wojna, okupacja – i taka zwykła, „cywilna” śmierć kogoś bliskiego. Pierwsza oglądana z bliska śmierć w moim życiu.

Obraz trzeci – trochę wyraźniejszy: Wigilia gdzieś w połowie okupacyjnej nocy. W kącie innego już, ciasnego pokoju stoi nieco mniejsza choinka, udekorowana tym, co zostało „sprzed wojny”. Na stole przygotowana wieczerza: ziemniaki, kapusta, na deser ciasto z marchwi i herbata z liści borowiny. To dzięki temu, że mamy kawałek gruntu wielkości tutejszego średniego „back-yard’u”, więc kartofle, kapusta, marchew i pietruszka stanowią podstawę naszego wyżywienia. A liście borówek można sobie nazbierać w lesie. Mimo to nastroje świetne: właśnie z tajnego nasłuchu radiowego przyszła wiadomość o alianckich nalotach na niemieckie miasta. Śpiewamy więc radośnie:

„Dzisiaj w Londynie, dzisiaj w Londynie wesoła nowina,

Tysiąc bombowców, tysiąc bombowców leci do Berlina…”

Za ścianą słychać inny śpiew:

„Stille Nacht, Heilige Nacht…”

To niemiecka rodzina, sprowadzona przez hitlerowskie władze z dalekiej Besarabii, „wzmacnia niemieckość na Wschodzie”, zajmując mieszkanie po wysiedlonych Polakach. Bogu ducha winni spokojni ludzie, ale stanowią cegiełkę użytą do budowy „Tysiącletniej Rzeszy” na polskiej ziemi, więc jak ich polubić? I jak polubić tę ich „Cichą Noc”?

Obraz czwarty: ostatnia Wigilia czasu wojny. W dwóch ciasnych pokoikach mieszkamy w dwie rodziny: my i nasi bliscy, wysiedleni po Powstaniu z płonącej Warszawy – razem siedem osób, w tym troje dzieci. I dwie choinki – do dziś nie wiem, jak się tam zmieściły! A przecież ze wszystkim były wtedy problemy, trudno było zdobyć cokolwiek, choinkę również. Więc skąd raptem dwie? I to jeszcze przy takiej ciasnocie? Otóż w przeddzień Wigilii, po długich staraniach mój ojciec zdobył jakiś chudziutki krzaczek i przyniósł z triumfem do domu. Jakaż była radość! Jeszcze nie zdążyliśmy go ustawić, gdy ktoś zapukał: przed naszymi drzwiami zobaczyliśmy gęstą, piękną choinkę! Zaskoczenie: to chyba pomyłka! Ale nie – okazało się, że jest to prezent od księdza proboszcza dla naszych Warszawiaków! A jako dodatek, to jeszcze coś do zjedzenia na stół wigilijny. Po chwili konsternacji (przecież choinkę już mamy!) zapadła decyzja: to będziemy mieć dwie – w każdym pokoju po jednej! Nie trzeba mówić, że radość była jeszcze większa! Potem dowiedzieliśmy się, że sprawa jest bardziej zawikłana. Był bowiem w tym mieście pewien przemysłowiec, właściciel sporej fabryki i pięknego pałacu, którego ojciec, czy dziadek przywędrował z Niemiec. Więc władze okupacyjne nie dały mu szans wyboru: jest Niemcem i koniec! Ale on czuł się Polakiem, jego synowie siedzieli w Oflagu jako polscy oficerowie – a on sam robił co mógł, aby pomagać ludziom. Pomoc przekazywał parafii (choć sam był ewangelikiem), bo wiedział, że to najlepsza droga dotarcia do potrzebujących. I tak trafiło do nas!

Wojna minęła, zaczęły się szare lata powojennej rzeczywistości. Wigilie mijały spokojnie, jak zawsze, jak co roku. Aż gdzieś w połowie lat 60-tych postanowiliśmy pojechać na Wigilię do znanych już Państwu naszych Warszawiaków, którzy po latach tułaczki zdołali w końcu do Warszawy wrócić. Pomysł był na miarę ówczesnej „małej stabilizacji”: niedawno otwarto cywilne połączenia lotnicze, udostępniając w tym celu niektóre lotniska wojskowe, których istnienie okryte było dotychczas ścisłą tajemnicą. W godzinę można znaleźć się w stolicy! Nowoczesność na miarę Europy! Więc chcieliśmy skorzystać z tej nowoczesnej oferty i kończąc pracę o trzeciej po południu wsiąść w samolot o piątej, aby zasiąść do wspólnej wieczerzy o siódmej. Wszystko było wyliczone jak trzeba, bilety kupione, miejsca „zabukowane”, mieszkanie wyczyszczone z wszelkich artykułów spożywczych (to jeszcze nie był etap lodówek!), piece (węglowe) wygaszone. Zadowoleni z pomysłu zjawiamy się w śródmiejskim terminalu, skąd autobus dowiezie nas na lotnisko – i dowiadujemy się, że żadnego samolotu dzisiaj nie będzie! LOT odwołał lot! Podobno mgła, a może pasażerów za mało – bo kto to chce latać w Wigilię? Dla nas to i tak bez różnicy –  zostaliśmy dosłownie na lodzie! Po chwili rozterki – męska decyzja: jak nie samolotem, to pociągiem, ale z celu podróży nie rezygnujemy! Pociąg expresowy o godzinie ósmej zupełnie pusty – my i konduktor. Niezależnie od okoliczności – czas na wieczerzę! Wyciągamy więc z teczek jakieś słodycze czy inne specjały, które miały wzbogacić wspólny stół wigilijny, i zasiadamy do wieczerzy w tym pustym, pędzącym pociągu. W Warszawie byliśmy o północy – prosto do hotelu i spać. A rano, zamiast na wigilijną wieczerzę, zdążyliśmy akurat na późne świąteczne śniadanie!

Kolejne wspomnienie – 20 lat później. Los zrządził, że z początkiem lat 80-tych przyszło nam spędzić Wigilię w Afryce. Północnej, arabskiej Afryce. Wigilia wymaga świątecznego nastroju, specyficznej atmosfery, którą czuje się na ulicy, w sklepach, wśród ludzi, wszędzie… A tutaj: dzień jak codzień, bo przecież jesteśmy w muzułmańskim kraju. Jednak gospodarze, uznając nasze zwyczaje, dają nam, Europejczykom, dwa dodatkowe dni wolne od pracy. Świetnie, tylko skąd wziąć choinkę, opłatek, mak, grzyby, kapustę kiszoną, nie mówiąc o śledziu marynowanym – bo skąd śledzie nad Morzem Śródziemnym? Niczego z tych rzeczy tam nie dostaniesz! Ale od czego zaradność? Z lasu przywozimy drzewko piniowe, które będzie udawać choinkę. Grzyby zbieramy w tymże lesie, ku zdziwieniu miejscowych. Panie robią marynowane śledzie z sardynek. Opłatki zapobiegliwi przywieźli ze sobą z Polski. Więc w końcu jest regularna Wieczerza, do której zasiadamy w licznym gronie rodaków. Nastrój nieco inny niż w Polsce: uświadamiamy sobie, że ten kraj, w którym przyszło nam pracować, jest bardzo podobny do Ziemi Świętej: kamienisty grunt, gaje oliwne, palmy, osiołki, wielbłądy, gliniane lepianki, stada owiec, pasterze w tradycyjnych strojach – nie trzeba organizować jasełek, wystarczy wyjechać parę kilometrów za miasto. Jakby ożyły biblijne obrazy, znane nam od dzieciństwa z różnych ilustracji.

Następnego dnia rano wybieramy się na Pasterkę – a tu śnieg! Przez noc napadało chyba z pół metra! W Afryce to katastrofa! Miasto sparaliżowane, samochody unieruchomione, co odważniejsi maszerują na piechotę, choć do kościoła dość daleko. Zebrało się trochę ludzi, ale ksiądz, mieszkający 20 km za miastem, nie dojechał – no bo jak? Więc, mimo że to pierwszy dzień Świąt, nie było mszy. Opiekujące się kościołem siostry zakonne inicjują kilka modlitw, Polacy śpiewają kolędy, wytwarza się jakiś specyficzny nastrój… Siostry otwierają tabernakulum, wystawiają na ołtarz puszkę z komunikantami, zapraszają do komunii. Po raz pierwszy bierzemy Hostię sami (nie znaliśmy jeszcze tutejszego zwyczaju brania Hostii do ręki) – to jeszcze bardziej pogłębia poczucie jakiejś niezwykłości…

Wiele jeszcze było nietypowych Wigilii w naszym życiu, ale myślę, że na dziś dość tych opowieści. Czas wziąć się za przygotowania, aby tegoroczne Święta wpisały się w naszą pamięć, jako jedne z najmilszych, najbardziej udanych. Życzę więc Państwu wesołych, miłych, rodzinnych Świąt Bożego Narodzenia, a w tym również spokojnej, tradycyjnej Wieczerzy Wigilijnej!

OLYMPUS DIGITAL CAMERA