Sahara

Czytaliśmy ostatnio komunikaty o akcji terrorystów na terenie jednej z rafinerii na algierskiej Saharze. Akcja algerskich sił zbrojnych odbiła rafinerię z rąk terrorystów, uwalniając setki przetrzymywanych tam zakładników. Nie obyło się jednak bez ofiar. Ginęli zarówno terroryści, jak i zakładnicy. Krwawe wydarzenia potwierdzają, że tamte okolice pozostają niebezpieczne, nawet w zamkniętych i strzeżonych obiektach nie można być pewnym swego życia. A co tu mówić o turystyce? A przecież tak niedawno, bo zaledwie ćwierć wieku temu, było tak inaczej! Oto moje wspomnienia, spisane w 1986 roku:

Nie samą pracą człowiek żyje. Co kilka miesięcy zdarza się, że jest trochę wolnego czasu – jakieś święta, jakieś odpracowane wcześniej dni. Wtedy można pomyśleć o dalszej wyprawie w nieznane. A tym „nieznanym” jest dla nas, Europejczyków pracujących w Algerii – Sahara. Tradycyjne wycieczki ograniczają się do „lizania” jej brzegów – wreszcie trzeba zajrzeć do jej wnętrza. Oglądamy mapę. Tysiące kilometrów wzdłuż i wszerz. Mierzymy siły na zamiary. Mamy tylko 5 dni do dyspozycji, polskiego „Fiata 125” i namiot. Wiemy, jak wyglądają saharyjskie wyprawy Niemców czy Francuzów: Land-Rovery, Toyoty i tym podobne terenowe wozy wypakowane po brzegi. Mimo to decydujemy się – jedziemy! W bagażniku sprzęt biwakowy, jedzenie, picie, kanistry z wodą, a także na wszelki wypadek – z benzyną.

Wschód słońca wita nas już w górach Hodna, stanowiących granicę między rolniczą północą a pustynnym południem. Pomiędzy tym łańcuchem, a Atlasem Saharyjskim rozciąga się rozległy obszar „pół-pustyni”, tak zwane „Plateaux Saharienne” czyli wyżyna saharyjska. Zatrzymujemy się na posiłek przy ostatnim zagajniku piniowym. Ten zagajnik, to efekt wielkiej akcji „walki z pustynią”, podjętej przez Algierczyków na tym terenie. Szczególnie w okolicach Laghouatu i Djelfy zasadzono wiele takich „leśnych pasów ochronnych”, mających hamować dalszy proces pustynnienia tego obszaru. Bo przecież kiedyś była to tętniąca życiem sawanna. Świadczą o tym liczne rysunki naskalne sprzed setek, czy tysięcy lat, przedstawiające antylopy, bawoły, strusie, a nawet hipopotamy i słonie, które miały tu kiedyś swoje siedliska. Przecież historyczny Hannibal, używający słoni niczym czołgów w swej wojnie przeciwko Rzymianom, nie sprowadzał ich z centralnej Afryki, przez całą Saharę. Musiały żyć tu, na miejscu.

Ruszamy dalej. Na licznik nawijają się kolejne setki kilometrów. Mijamy „Col des Caravanes” – przełęcz karawan, które kiedyś przemierzały te drogi – i otwiera się przed nami niezmierzony przestwór saharyjskiej równiny. Teraz już tylko 200 kilometrów dzieli nas od wielkiej oazy – Ghardai. Po drodze mijamy stada owiec i kóz, czasem kilka wielbłądów – pasące się niewiadomo czym. A jednak, wbrew pozorom, coś tu rośnie. Jakieś kępki suchej trawy, ostów, różnych kolczastych krzaczków stanowią pożywienie dla tych niewybrednych stworzeń. Zatrzymujemy się na chwilę, idziemy w bok od drogi. Ta pustynia żyje swoim życiem. Co chwilę spotykamy norki skoczków pustynnych, przebiegają jaszczurki, maszerują jakieś czarne żuki (skarabeusze?), pod kamieniami można znaleźć skorpiona – trzeba uważać! Gdzieś daleko od drogi widać namioty nomadów, właścicieli tych owiec, kóz, wielbłądów… Ale jest tu i inne życie. Na horyzoncie pojawiają się ognie szybów naftowych, drogę przecinają rurociągi – jest to przecież również zagębie naftowe.

Nieoczekiwanie otwiera się przed nami rozległa dolina, a w niej ogromne palmerie i miasto – Ghardaia! Zjeżdżamy ostro w dół, parkujemy samochód i idziemy na stary rynek. W obrębie wąskich uliczek przenosimy się w inną epokę, jakby ilustrację do baśni z tysiąca i jednej nocy, lub opowieści biblijnych. Prawie wyłącznie tradycyjne stroje, semickie brodate twarze, osiołki, kolorowe targowisko, oszałamiające bogactwem rękodzielniczych wyrobów, sklepiki w podcieniach – a dalej wspinające się w górę stare miasto, zwieńczone wieżą minaretu.

Idziemy jeszcze do innej dzielnicy, niegdyś samodzielnego, warownego miasteczka. Do dziś nie zmieniło swego charakteru – otoczone szczelnym pierścieniem murów obronnych z kamienia i gliny. W średniowiecznej bramie miejskiej oczekują przewodnicy w białych długich szatach. Za bramą siedzi pod ścianą domu „rada starców” – pilnują, aby nikt bez przewodnika nie wszedł do środka. Informują, że nie wolmo fotografować mieszkańców, a szczególnie kobiet, kontrolują stroje (żadne tam szorty czy gołe ręce u pań!). Wreszcie wchodzimy. Uliczki kręte i wąskie, że ledwo dwoje ludzi może się wyminąć, a o rozpostarciu ramion w poprzek „ulicy” nie ma co marzyć. Jedynym środkiem transportu są osiołki. Zabudowa tradycyjna, bez okien, kobiety chowają się na widok turystów. Wszystkie chodzą szczelnie owinięte białą szatą, wraz z głową i twarzą. Przemyślnie zawinięta szata pozostawia otwór tylko na jedno oko, co wygląda dość niesamowicie. Wychodząc z tego zaczarowanego świata stwierdzamy, ze gdyby przy bramie stał rzymski legionista, nikogo by to już nie zdziwiło.

Dzień zbliża się do końca. Trzeba szukać kampingu. Rozbijamy namiot i już po ciemku jemy kolację. Wreszcie idziemy spać. Z latarką w ręku zbliżamy się do namiotu i raptem… o zgrozu! O dwa kroki przed namiotem maszeruje w jego kierunku skorpion! Krótkie polowanie zakończone ukatrupieniem groźnego gościa i refleksja: czy inny skorpion nie zdążył już zadomowić się w środku? Wyjmujemy ostrożnie i przetrząsamy wszystkie bety – na szczęście nic nie znajdując. Uff! Szczelnie zamykamy namiot i nie bez emocji zasypiamy.

Rano ruszamy dalej na południe. Przed nami kolejna wielka oaza – El Golea, odległa o następne 300 kilometrów. Charakter terenu się zmienia. Pojawiają się typowe dla Sahary góry stołowe – resztki pierwotnego płaskowyżu, zerodowanego w ciągu milionów lat do obecnego poziomu. Coraz częściej na drodze widać jęzory nawianego piasku – groźne przeszkody przy szybkiej jeździe. Nie ma już stad owiec i kóz, nie ma nomadów – bo nie ma tu już żadnej roślinności. Nie ma szybów naftowych, ruch na drodze wyraźnie zmalał. Czujemy, że dopiero tutaj zaczyna się prawdziwa pustynia. Na szczęście droga szeroka, o dobrej nawierzchni, zachęca do szybkiej jazdy. Pierwsze 100 kilometrów pokonujemy w godzinę. Chłoniemy bezkresną przestrzeń, absolutna pustka robi wrażenie. Jednak horyzont nie jest czysty. Coś zaczyna się dziać w atmosferze. Wstaje wiatr! Niebo zmienia barwę – głęboki granat zmienia się w popiel, słońce wygląda jak srebrny talerz. Z głębi pustyni wiatr przynosi tumany pyłu. Przez drogę zaczynają się przesypywać strugi piasku. Zatrzymujemy się, aby zabezpieczyć samochód. Smarujemy cały przód grubą warstwą towotu – tylko szyby nie można zabezpieczyć. Wiemy, że taki wiatr potrafi oszlifować lakier i zmatowić szkło. Jedziemy dalej. Widoczność stopniowo się zmniejsza, jęzory piasku na jezdni są coraz większe. Trzeba ograniczyć szybkość, zapalić światła, pozamykać okna, wentylację – a i tak pył piaszczysty drapie w nosie i w gardle. Cały świat staje się rudy, widoczność maleje do 100 metrów, strugi piasku „przelewające się” przez jezdnię skutecznie maskują przeszkody na jezdni. A jest ich coraz więcej – miniaturowe „zaspy” piaszczyste nie ustępują przed kołem. Uderzenia są twarde, można uszkodzić podwozie. Jedziemy więc coraz wolniej. W zamkniętym samochodzie robi się gorąco i duszno. Pył wciska się wszędzie. Jesteśmy jak zawieszeni w przestrzeni, która przesuwa się razem z nami. Patrzymy na licznik: jeszcze 150 km do oazy! W tych warunkach ile to godzin? 3, a może 4? Wiemy, że taki wiatr może ustać dopiero o zachodzie słońca, więc zatrzymanie się nic nie daje. O żadnym posiłku nie ma mowy – piasek zgrzyta w zębach.

Wreszcie droga opada w dół, zjeżdżamy do głębokiej doliny.   Jesteśmy w           El Golea! Oddychamy z ulgą! Znajdujemy camping położony wśród pięknej palmerii. Jest tu zacisznie, wiatr nie dokucza, choć pył ciągle wisi w powietrzu. Można się umyć, przygotować posiłek, wypocząć. Wiemy teraz dokładnie, co oznacza słowo „oaza”! Pod wieczór zwiedzamy na piechotę miasteczko, jego tradycyjne, stare dzielnice. Domy lepione z gliny, wielu mieszkańców ma czarny kolor skóry, spotykamy też „jednookie” kobiety, ale nie stanowią one tutaj większości. Pełno zieleni, naokoło palmerie, palmy obwieszone kiśćmi daktyli.

Noc mija bez przygód, ranek budzi się pogodny, powietrze czyste, słońce praży. Przed nami najdłuższy etap: 360 km szczerej pustyni dzieli nas od celu naszej eskapady. Opuszczamy gościnną oazę. Szosa wije się łagodnie pomiędzy potężnymi wydmami – złociste góry piasku, malowniczo ukształtowane prze wiatr. Robią wrażenie czegoś miękkiego, nieomal puszystego, jak sfalowany moherowy koc. Mijamy pług, odgarniający nawiane wczoraj zaspy i jęzory piasku. Dalej droga już czysta, można zwiększyć szybkość. Dojeżdżamy do rozwidlenia dróg. W lewo drogowskaz: Tamanrasset – 1000 kilometrów. Ta położona w sercu Sahary stolica prowincji Hoggar (najwyższe góry północnej Afryki) jest już poza naszym zasięgiem. W prawo: Timimun – 300 kilometrów. To właśnie cel naszej podróży.

Znów zmienia się charakter terenu, pogorszyła się jakość drogi. Nawierzchnia wąska, wymijać się można zjeżdżając na żwirowe pobocze. Spotykamy nieliczne samochody, prawie wyłącznie terenowe, wśród nich znaczny procent to turyści z zachodniej Europy. Widząc naszego delikatnego Fiata, wszyscy miejscowi kierowcy zjeżdżają na pobocze, robiąc nam miejsce. Miejscowi – ale nie turyści z Zachodu. Ci są panami na drodze!

Wydmy pozostały za nami, przed nami bezkresna, kamienisto-gliniasta płaszczyzna. Z daleka widać ogromne jezioro – to fatamorgana. Po kilkudziesięciu dalszych kilometrach zwraca naszą uwagę to, że powierzchnia pustyni błyszczy jak emaliowana skorupa. Zatrzymujemy się, aby przyjrzeć się temu z bliska. Okazuje się, że kamienie wapiennego pochodzenia mają na zewnętrznej stronie coś w rodzaju glazury. Nie wiemy, czy to zjawisko naturalne, wywołane wiatrem i gorącym słońcem, czy może efekt francuskich prób nuklearnych, przeprowadzanych w latach 50-tych gdzieś (może tu?) na Saharze?

Po następnej godzinie jazdy kolejne zatrzymanie. Na środku drogi stoi dorodny wielbłąd. Nie boi się samochodu, on tu jest panem. Patrzy z góry na tę „blaszankę” i nie myśli ustąpić. Wysiadamy z aparatami fotograficznymi. To go zaniepokoiło – zaczął się oddalać dostojnym krokiem. Obok, w lokalnym zagłębieniu terenu – parę kolczastych krzaczków, przy których stoi gromadka tych zwierząt. Skąd się tu wzięły? Robimy zdjęcia i jedziemy dalej. Upał się wzmaga, karoseria parzy przy dotknięciu, przez otwarte okna dmucha powietrze nagrzane, jak z chlebowego pieca. Chce się pić, brakuje śliny w ustach. Woda w kanistrach jest ciepła, jedynie termosy ratują sytuację, zachowując chłodny napój. Z daleka widzimy kilka samotnych akacji, rosnących tu niewiadomo dlaczego, w znacznych odstępach od siebie. Zjeżdżamy z drogi kilkaset metrów w bok, uważając tylko, aby nie rozbić miski olejowej o jakiś większy kamień i zatrzymujemy się w cieniu jednej z nich. Teraz można coś zjeść.

Timimun coraz bliżej. Znów towarzyszą nam po obu stronach drogi chrakterystyczne góry stołowe. Wreszcie wita nas zielona dolina – jesteśmy u celu! Pierwsze wrażenie aż zatyka: wśród palmerii rozciąga się murzyńska osada, otoczona glinianym murem, z bramami niegdyś obronnymi, wszystko w czerwono-rudym kolorze – tak, jak i otaczający teren. Miejscowa glina i pnie palm są jedynym budulcem. Ludność czarnoskóra, kobiety uśmiechnięte, nie zasłaniające twarzy – to już przedsionek centralnej Afryki. W nowszych dzielnicach ludność mieszana, murzyńsko-arabska. Z uznaniem myślimy o gospodarzach tej oazy, którzy potrafili utrzymać jej specyficzny, sudański charakter nawet przy wznoszeniu nowych budowli: szkół, hoteli, budynków administracyjnych itp. Tynki zastępuje nakładana ręcznie glina ze śladami palców, elementy dekoracyjne mają murzyńskie cechy.

Zwiedzamy palmerie z przemyślnym systemem nawadniającym. Z hotelowego tarasu oglądamy piękny widok na położony w dole obszar szotu, ograniczony po przeciwnej stronie doliny łańcuchami wydm. Ale hotel możemy sobie tylko obejrzeć – to nie dla takich turystów jak my. Na szczęście obok, w palmerii, jest camping.

Następnego dnia wynajmujemy terenowego Land-Rovera wraz z kierowcą-przewodnikiem i jedziemy na parę godzin „w plener”. Bezdrożami, ścieżkami, objeżdżamy okolicę. Zwiedzamy stare, częściowo jeszcze zamieszkałe „ksary”. Są to lepione z gliny obronne osiedla rozrzucone wzdłuż urwistej krawędzi płaskowyżu. Zjeżdżamy w dół do szotu, pokrytego jak śniegiem kryształkami soli i gipsu. W starych, osiadłych wydmach wykopujemy własnoręcznie „róże pustyni” – przedziwne twory krystaliczne. Jest tu co oglądać! A jesteśmy przecież 1000 km na południe od gór Atlasu, „tylko” 2000 km od Timbuktu nad Nigrem – a więc w 1/3 szerokości Sahary! Teraz będziemy mogli powiedzieć, że widzieliśmy wnętrze tej największej pustyni świata, a nie tylko jej krawędzie.

Pozostaje droga powrotna, głupie 1300 km do domu. Dystans 900 km w ciągu jednego dnia, przy dobrej pogodzie, nie stanowi problemu. Ostatni dzień ulgowy, tylko 400 km – bo przecież następnego ranka trzeba być wypoczętym w pracy.

Sahara jest fascynująca! Warto było podjąć ryzyko tej wyprawy!

Ghardaia          Bou Saada   WydmyWielbłądy

Wybory w Izraelu

W ostatnich dniach stycznia odbyły się wybory do Knesetu – izraelskiego parlamentu. Zwolennicy obecnego (pełniącego już drugą kadencję) premiera Beniamina Netanjahu uzyskali niewielką przewagę, wystarczającą jednak do tego, aby obecny premier pozostał na tym stanowisku przez następną, trzecią już kadencję. Jakie to może mieć konsekwencje dla Izraela i całego Bliskiego (i nie tylko) Wschodu?

Premier Netaniahu jest od wielu lat „silnym człowiekiem” tego regionu. Jego rząd osiąga sukcesy w dziedzinie rozwoju gospodarczego, rozwoju nowoczesnych technologii – w tym również militarnych. I za to jest ceniony przez swych obywateli. A jednocześnie realizuje swoją wizję polityczną, według której na „ziemi świętej” nie ma miejsca na dwa państwa: Izrael i Palestynę. Realizuje tą wizję nie oglądając się na nic: żadne dyskusje, żadne ustępstwa – choćby to były prośby i apele ze strony największego sprzymierzeńca – Stanów Zjednoczonych, Organizacji Narodów Zjednoczonych czy międzynarodowych organizacji humanitarnych, zaniepokojonych rozwojem sytuacji w tym newralgicznym rejonie świata.

20 lat temu, w norweskim Oslo, Rabin, ówczesny premier Izraela, podpisał z Arafatem, przedstawicielem Palestyńczyków, umowę pokojową, której głównym elementem było zobowiązanie wstrzymania procesu zasiedlania terytorium Palestyny przez kolejnych osadników żydowskich. Zapłacił za to głową – wkrótce jakiś fanatyk izraelski pozbawił go życia. Kolejne rządy, a już szczególnie od czasu premierostwa Beniamina Netaniahu, kontynuowały budowę kolejnych osiedli, stwarzając fakty dokonane, które utrudniały, a w końcu uniemożliwiały logiczny podział spornego terytorium, przez co uniemożliwiały stworzenie niepodległej Palestyny. Według danych ONZ tylko w 2011 roku na tak zwanym Zachodnim Brzegu zburzono ponad 600 palestyńskich domów, zagród, cystern, ponad 1000 osób przesiedlono, robiąc miejsce na nowe izraelskie osiedla. Pod koniec ubiegłego roku Zgomadzenie Ogólne ONZ przegłosowało uznanie statusu Palestyny jako „państwa obserwatora”, dając w ten sposób wyraz poparcia dla idei rzeczywistego utworzenia tego państwa. Rząd premiera Netaniahu ogłosił, że uchwała ONZ jet nieważna, odrzucił wszelką możliwość rozmów ze stroną palestyńską i zapowiedział budowę kolejnych osiedli żydowskich, jakby chciał pokazać światu: „mam was gdzieś!”.

W takim kraju jak Palestyna, podstawą do życia jest dostęp do wody. Stąd znaczenie cystern, które gromadzą zapas wody na okres suszy. Ludzie mogą żyć bez domów i elektryczności, nie mogą jednak bez wody. Dlatego rząd izraelski traktuje cysterny jako kotwice palestyńskiej społeczności. W pustynnym klimacie to wokół nich gromadzi się życie wioski. Wystarczy zburzyć cysternę… I tu wkraczają organizacje obrońców praw człowieka, organizacje humanitarne. Kiedy wojsko niszczy domy, dają namioty. Kiedy rozbija cysternę, remontują ją. Pomagają Palestyńczykom przetrwać. Dlatego minister spraw zagranicznych, Avi Lieberman, zalecił utrudniać tym organizacjom życie: odmawiać wiz, konfiskować sprzęt, odmawiać wszelkich pozwoleń.  Jedną z tych organizacji jest Polska Akcja Humanitarna, kierowana przez nieocenioną Janinę Ochojską. Organizacja ta zajmuje się pomocą humanitarną w wielu krajach świata – wszędzie tam, gdzie w wyniku klęsk żywiołowych, lub konfliktów zbrojnych, cierpi ludność cywilna.  Bośnia, Czeczenia, Haiti, Sudan – to tylko niektóre przykłady z ostatnich kilkunastu lat.  PAH zajmuje się problemami elementarnymi dla ludzi – pragnieniem i głodem.  Na przykład w południowym Sudanie wybudowała 200 studni. Ostatnio zajęła się również odbudową cystern w Autonomii Palestyńskiej. Do tej pory wyremontowała 50 cystern, ale dwie z nich zostały już zniszczone powtórnie przez wojsko. Nad pozostałymi wisi wyrok… Interweniował w tej sprawie nawet polski MSZ, oczywiście bez skutku. Dla ministra Liebermana Polska Akcja Humanitarna stała się wrogiem.  Stwierdził, że „postępowanie PAH stawia pod znakiem zapytania intencje tej organizacji”.  Jeżeli zaopatrzenie ludzi w wodę jest zła intencją??? A co mówić o Międzynarodowym Czerwonym Krzyżu, który dostarcza namioty dla Palestyńczyków, których domy zostały zburzone? To też organizacja „o podejrzanych intencjach”? W Izraelu też istnieją organizacje na rzecz ochrony praw człowieka. Jeden z członków tego ruchu, Michael Sfard (wnuk emigranta z Polski, Zygmunta Baumana – kto pamięta jeszcze to nazwisko?) powiedział w wywiadzie dla polskiej gazety: „jesteśmy drobną mniejszością, ale rząd stara się odciąć nam fundusze, żąda komisji, by sprawdzić, jakie to wrogie siły nas finansują. Liberman powiedział w telewizji, że Yesz-Din (Jest Sąd), Ochotnicy na rzecz Praw Człowieka, której jestem doradcą, to asystenci terrorystów”.

Zaczyna się nowa kadencja starego rządu. Czy obrońcy praw człowieka w Izraelu będą mogli coś zmienić? Czy palestyńskie Terytoria Okupowane zostaną wtopione w państwo izraelskie, gdzie mieszkańcy będą podzieleni na dwie nienawidzące się kategorie – tych dostatnich, z pełnią praw, i tych biednych, pogardzanych? Czy takie społeczeństwo będzie mogło żyć w pokoju i zgodzie? Do czego zmierza Netaniahu?

Mój koniec wojny

W mojej świadomości koniec wojny następował etapami. Najważniejszy był dzień 27 stycznia ’45, gdy z mojego miasta uciekli Niemcy i wkroczyli (nie „wjechali”, tylko właśnie „wkroczyli”) Rosjanie. Wtedy wydarzyło się coś istotnego, wtedy zmienił się otaczający mnie świat. Pierwsze wrażenia? Tłum ludzi stojących w milczeniu na chodnikach i maszerujące też w milczeniu i ciszy (bo w „walonkach”) kolumny rosyjskiej piechoty. Cisza, niepewność co dalej, jak się zwycięzcy zachowają? Gdzieś, w głębi ulicy, z jakiegoś budynku zwisa czerwona flaga. Jeszcze znać na niej niewypłowiałe kółko po odprutej swastyce. Po paru godzinach, a może następnego dnia, nawiązuje się jednak przyjażń polsko-radziecka: zaczyna się rabunek „poniemieckiego” mienia. Rabują równo Rosjanie i Polacy. Sklepy, magazyny, byłe koszary niemieckiej policji… to tylko to, co widziały moje oczy. Natura nie lubi próżni! O tym prawie fizyki dowiedziałem się później, ale wtedy miałem lekcję poglądową. Gdy nie ma żadnej władzy, wtedy do głosu dochodzą złodziejskie instynkty porządnych na codzień ludzi.

Po paru dniach sytuacja się normuje: już nie ma czego rabować, każdy złapał, co mógł, nowa władza zaczyna działać, życie wraca do normy. Zaczynają funkcjonować szkoły, więc wojenne „wakacje” się skończyły. Trzeba wracać do szkolnej ławy. Za płotem szkolnego boiska ulokowała się rosyjska bateria przeciwlotnicza. Obserwujemy się wzajemnie, ale kontaktów żadnych. W gazetach codzienne komunikaty z frontu. Na dużej mapie Europy zaznaczam kolejne zdobyte miasta. Emocja, oczekiwanie na szybki koniec.

Ranek, 9 maja. Siedzę sobie w szkolnej ławie, a tu nagle zatrzęsły się szyby w oknach! „Nasza” bateria zza płotu otworzyła gwałtowny ogień. Nalot? Nie, to czerwonoarmiści świętują jakieś nowe zwycięstwo. Przecież parę dni wcześniej podobna kanonada obwieściła nam zdobycie Berlina! Wkrótce przychodzi wyjaśnienie: to nie jakieś zdobyte miasto, lecz koniec wojny!

Jednym z pierwszych moich pytań skierowanych do rodziców było: „a o czym teraz będą pisać gazety?” Przecież ich głównym tematem, odkąd nauczyłem się czytać, były komunikaty wojenne! Więc teraz, jak wszystko już się dokonało, to o czym pisać? Lecz na poważnie: o czym wtedy myślałem, jakie myśli krążyły mi po głowie?

Moja dziecięca świadomość kształtowała się w warunkach okupacji. Wiedziałem, co znaczy być „synem podbitego narodu”. Wiedziałem, że dla nas nie tylko słuchanie radia, ale nawet nauka jest przestępstwem. Wiedziałem, co to wysiedlania, kiedy o świcie, w 15 minut, trzeba opuścić swoje mieszkanie. Wiedziałem, co to segregacja rasowa: musiałem czytać tabliczki „Nur fur Deutsche”, „Nur fur Polen”, a wcześniej jeszcze „Nur fur Jude” i stosować się do nich. Wiedziałem, co to antysemityzm. Patrzyłem własnymi oczyma na tworzenie i likwidację Getta, słyszałem strzały i krzyk ludzi ładowanych do wagonów, których przeznaczenie było znane: Oświęcim był wszak 40 kilometrów od mojego miasta. Więc gdy obwieszczono koniec wojny, to z całą żarliwością swej dziecięcej naiwności wierzyłem, że to wszystko przeminęlo, przepadło na wieki i już nigdy nie wróci. Że ludzie nauczeni tym strasznym doświadczeniem już nigdy nie będą zabijać innych. Że już nikt nigdy nie ośmieli się być nacjonalistą, rasistą, antysemitą, (komunizmu jeszcze nie zdążyłem poznać), bo te pojęcia zostały naznaczone piętnem zbrodni tak wielkiej, że nikt w Europie, a szczególnie w Polsce, nie będzie mógł myśleć tymi kategoriami, nie narażając się na powszechne potępienie i pogardę otoczenia. Tak myślałem, bo byłem jeszcze dzieckiem. Takim naiwnym dzieckiem….

Historia PRL-u

PRL przeszła do historii, ale mimo to ciąży nad współczesnym życiem w Polsce i od czasu do czasu odbija sie czkawką.  Młode pokolenie Polaków często nie orientuje się dobrze w powojennej historii Polski, a starsi pamietają głównie te wydarzenia,  które sami przeżyli. Każdy więc ma trochę inny obraz tamtej rzeczywistości, trudno znaleźć wspólny język, wspólną ocenę zdarzeń i postaw ludzkich. Sprobujmy spojrzeć na tamten okres historyczny z pewnej perspektywy. Nie po to, aby osądzać, lecz po to, by lepiej zrozumieć. Zrozumieć ludzi, którym wypadło żyć w tamtej rzeczywistości. A więc – w pewnym stopniu – zrozumieć samych siebie.

Trzeba zacząć od stwierdzenia, że historia PRL-u nie stanowi monolitu. Można wydzielić kilka różniących się znacznie między sobą okresów, jednak z niezmiennym wspólnym mianownikiem: monopolem władzy w rękach ludzi uzależnionych od Kremla, a umownie zwanych komunistami. Należy więc przyjąć, że narodziny PRL-u miały miejsce w 1944 roku, choć nazwa ta (Polska Republika Ludowa) została oficjalnie przyjęta parę lat później.

Pierwszy okres: 1944-48, to lata bezwzględnej likwidacji wszelkiej opozycji, przy jednoczesnym zachowaniu pozorów demokratycznego państwa. Czy ktoś pamięta, że Bierut, ten oddany całą duszą Stalinowi komunista, formalnie wystąpił z partii po to, aby jako „bezpartyjny” objąć urząd Prezydenta RP – zgodnie z wymogami przedwojennej konstytucji? Że istniało legalnie kilka partii, w tym jedna opozycyjna? Odgrywano ten teatr dla zmylenia społeczeństwa, a także opinii Zachodu. Kim byli wówczas „utrwalacze władzy ludowej”? Oprócz sowieckich agentów, pracujących na rzecz imperialnych interesów ZSRR, byli to zarówno dawni biedacy, obdarowani przez nową władzę, jak i ludzie z kręgów tzw. lewicowej inteligencji, a nawet elity intelektualnej, którzy widzieli w tym co się dzieje wyrównanie społecznych krzywd i realizację szeregu innych szczytnych haseł. Nie oszukujmy się – takich było dużo. Nie tylko rosyjskie bagnety, lecz również nasi rodzimi zapaleńcy przyczynili się w tamtych latach do zwycięstwa systemu, którego skutki trwają do dziś.

Uczestnictwo w tym procesie, aktywne popieranie (słowem lub karabinem) ówczesnych „rewolucyjnych zmian”, miało swój jednoznaczny charakter. I to bez wzgledu na to, czy był to poeta, czy niepiśmienny fornal. Czy robił to dla zysku, czy z głupoty – wierząc w „świetlaną przyszłość” budowaną pod wodzą „Wielkiego Stalina”. Jak oceniać tych ludzi? Zdrajcy? Pomyleńcy? A może ludzie szlachetni, tylko naiwni, którzy uwierzyli w miraż „systemu sprawiedliwości społecznej”?

Wśród trzeźwo myślących przeciwników nowego reżymu odżył wówczas odwieczny dylemat ubezwłasnowolnionych narodów: walczyć o swą suwerenność do upadłego, aż do samounicestwienia, czy pójść na kompromisy? A jeżeli tak, to gdzie są granice, których przekroczyć się nie powinno, za którymi  rozciąga się zdrada narodowych interesów? I co to jest ten narodowy interes? Czy w 1863 roku miał rację margrabia Wielopolski, zdobywający krok po kroku kolejne okruchy autonomii gospodarczej i kulturalnej dla Królestwa Kongresowego, czy też niecierpliwi „czerwoni”, wywołując Powstanie Styczniowe w imię pełnej suwerenności – a w rezultacie osiagając tragiczne straty i likwidację wszelkich śladów autonomii? Legenda o bohaterach? Tak, to czasem też jest potrzebne. W 1914 Legioniści śpiewali: „O ojców grób bagnetów poostrz stal!” Ale w sytuacji pierwszych lat PRL-u legendę o bohaterach już mieliśmy. „Gloria Victis” – Chwała Zwyciężonym! Tym, co wygrywając wojnę, przegrali ją w Jałcie. Legendę Powstania Warszawskiego, Monte Cassino, a także Katynia. Społeczeństwo zmęczone wojną chciało spokoju. Odbudowa zniszczeń stała się życiową potrzebą. Realizacja przedwojennych postulatów społeczno-ekonomicznych takich jak reforma rolna, upaństwowienie wielkiego przemysłu, walka z analfabetyzmem – łagodziła nastroje.

Po likwidacji wszelkiej zorganizowanej opozycji, w latach 1949-56 odrzucono zbędny już kamuflaż, zamknięto szczelnie „żelazną kurtynę”, wprowadzano stopniową rusyfikację. Narastał terror, donosicielstwo było traktowane jako cnota, pomocna w zwalczaniu „wrogów ludu”. Dla opornych, lub tylko podejrzanych, tworzono obozy pracy przymusowej. Liczne procesy polityczne przypominały polowania na czarownice. W sferze gospodarczej zniszczono wszelkie zasady ekonomiczne z prawem wartości na czele, wprowadzając system nakazowo-rozdzielczy. Zniszczono rzemiosło i w znacznym stopniu rolnictwo. (Pod koniec tego okresu pojawiły się kartki na żywność!) Zlikwidowano wszelkie przejawy niezależnego życia społecznego – totalitaryzm partyjno-państwowy osiagnął szczyty. Odbywało się to wszystko przy ostrej polaryzacji postaw: wiadomo było, kto za, a kto przeciw. Mimo zniszczenia aktywnej opozycji, znaczna część społeczeństwa pozostawała w opozycji biernej, licząc na przeczekanie tego szaleństwa, niczym hitlerowskiej okupacji i na pomoc z zewnątrz, z mitycznego Zachodu.

Gdyby wtedy, w 1956 roku zdarzył sie cud i powrociła wolna i demokratyczna Rzeczpospolita, sprawy byłyby proste – dekomunizacja nie stwarzałaby żadnego problemu. Każdy aktywny zwolennik reżymu był jednoznacznym szkodnikiem politycznym, gospodarczym i społecznym, a odsuniecie go od wszelkiej działalności, nie mówiąc już o karze, byłoby czymś naturalnym. Ale cud nie nastapił. Stało się natomiast coś innego: mocarstwa światowe udowodniły wszystkim marzycielom, że istnieje akceptowany przez obie strony podział świata na strefy wpływów, w których każda ze stron może robić co chce. Zachód robił porządki nad Kanałem Suezkim tak samo, jak Moskwa w Budapeszcie. Stłumienie powstania węgierskiego przy pełnej obojętności mocarstw zachodnich uświadomiło wszystkim, że nie ma na co liczyć, że podział świata jest trwały i trzeba się do tego przystosować. Zaoferowane w tym momencie rozluźnienie reżymu, wprowadzenie pozorów państwa prawa, przywrócenie niektórych elementow tradycji i kultury narodowej, zwolnienie więźniów politycznych, rehabilitacja AK-owców, reprywatyzacja wsi, uchylenie „żelaznej kurtyny” – to wszystko ułatwiało pójście na kompromis. Można było uwierzyć, że jest to pierwszy krok na drodze do ewolucyjnej zmiany bolszewickiego systemu w kierunku państwa liberalnego. Że wymiana pokoleniowa na szczytach władzy, jaka nieuchronnie musi nastapić, wyeliminuje starych bolszewickich działaczy i wprowadzi nowych, liberalnych i wykształconych fachowców. Jak płonne to były nadzieje, pokazała przyszłość. Lecz póki co ludzie budowali swoją małą stabilizację, osiagając pierwsze skromne sukcesy materialne w postaci motocykla, syrenki, telewizora. Członkostwo partii przestało być synonimem zdrady narodowej – przynależność do niej umożliwiała awans zawodowy, dawała dostęp do szczebli decyzyjnych, stwarzała iluzję uczestnictwa w procesie liberalizacji systemu, w racjonalizacji decyzji gospodarczych. Ówczesne pokolenie nie miało alternatywy. Ludzie chcieli wierzyć, że ta droga gdzieś prowadzi.

Ten etap zakończył się w roku 1968, kiedy wojska paktu warszawskiego zdławiły wszelkie próby reform w Czechosłowacji, a w Polsce na ulice wyszły po raz pierwszy oddziały ZOMO, dając pokaz swej brutalności. System wchodził w nową jakość: utracił ostatecznie swą ideologiczną atrapę, szukał ratunku w rozbudzeniu nacjonalizmu, w powrocie do represji. Zawiodła nadzieja na ewolucję w kierunku liberalizmu, czy też „socjalizmu z ludzką twarzą”. Wtedy skończył się komunizm jako ustrój oparty na jakiejś ideologii. Przekształcił się on w bezideowy reżym o mafijnym charakterze. Narodził się też nowy typ opozycjonisty: dawny zwolennik komunizmu, który przejrzał i dokonał zwrotu o 180^, wykazując przy tym zdwojoną gorliwość neofity.

Kolejny okres historii PRL-u rozpoczął się w roku 1970. Po krwawym stłumieniu robotniczego buntu na Wybrzeżu, stara skompromitowana ekipa musiała odejść. Nowa ekipa, z Edwardem Gierkiem na czele, nie wracała już do ideologicznego stafażu, lecz postawiła na rozwój gospodarki pod hasłem: „zbudujemy drugą Polskę!” Już nikt nie mowił „o wyższości socjalizmu nad kapitalizmem”. Zacofanie technologiczne było widoczne dla wszystkich. Sięgnięto więc na Zachód po licencje, po kredyty. I wszystko byłoby dobrze, gdyby zachowano umiar i zdrowy rozsądek. Bo rzeczywiście, pierwsze inwestycje poszły sprawnie – przykładem bielsko-tyska fabryka małego Fiata. Zaciągniety na ten cel kredyt spłacono gotową produkcją. Ale im dalej, tym gorzej. Mnożące się w nieskończoność nowe, coraz to większe inwestycje nie znajdowały pokrycia w potencjale wykonawczym i materiałowym. Coraz częściej czegoś brakowało: a to rur, a to kabli, a to opon – w końcu brakowało już wszystkiego, oprócz złotówek: te zawsze można było dopisać do i tak fikcyjnych planów i budżetów. Terminy ukończenia poszczególnych obiektów przesuwano z roku na rok, sprowadzone maszyny i konstrukcje leżały w błocie czekając na fundamenty, których nie można było na czas wykonać z powodu tysięcznych trudności. Gdy wreszcie część fabryk ruszyła, ich produkty popłynęły na Wschód, a nie na Zachód. Za ruble transferowe, a nie za dolary. Takie warunki transakcji narzucali „radzieccy towarzysze”.  Niezależnie jednak od przyczyn, skutek byl jeden: zaciągniętych kredytów nie było czym spłacać.

Mimo to na najwyższych szczeblach decyzyjnych prześcigano się w pomysłach, gdzie i od kogo jaką jeszcze licencję kupić. Mnożyły się wyjazdy za granicę z coraz liczniejszym udziałem „prominentów” zamiast fachowców. Coraz większe kwoty wpływały na prywatne konta w zagranicznych bankach za podpisywanie wątpliwej jakości, niemożliwych do zrealizowania kontraktów. Była to lawina, której nikt nie potrafił, a może i nie chciał zatrzymać.

Jednocześnie na rynku wewnętrznym ogromne i coraz większe pieniądze wypłacano załogom niekończących się inwestycji. Pieniądz bez pokrycia zalewał rynek, bo przecież produkcja dóbr konsumpcyjnych nie rosła. Regulowane przez państwo ceny nie mogły wyrównać popytu i podaży – więc nadmiar pieniądza ujawnił się w ogołoceniu rynku z wszystkiego, co tylko dało się kupić. Niewydolność centralnie sterowanej, państwowej gospodarki doszła do dna.

W tym okresie w kręgach partyjnych chęć posiadania przestała być wyróżnikiem „wroga klasowego”. Wręcz przeciwnie, kolejna ekipa władzy promowała idee, że ludziom którzy decyduja o życiu politycznym i gospodarczym kraju należą się coraz większe przywileje. Prywatna przedsiębiorczość też przestała być naganna ideologicznie – zaczęły powstawać coraz silniejsze związki między tą sferą a aparatem partyjnym. Jedni mieli pieniądze, drudzy możliwość szafowania przywilejami – co razem świetnie się uzupelniało.

Wtedy również ukształtowaly się struktury mafijne, mające wielki wpływ na życie kraju i jego obywateli. Pozostawały one poza wszelką kontrolą, a miały na celu – jak każda mafia – zagarnięcie dla siebie jak największej ilości wszelkich dóbr. Grupę tę tworzyli wyżsi funkcjonariusze etatowego aparatu partyjnego, związani z nimi przeróżnymi układami wysocy urzędnicy administracji, gospodarki, sądownictwa, nauki – a wszystko pod czułą opieką odpowiednich tajnych służb „aparatu bezpieczeństwa”. Tworzyły się grupy terytorialne, często konkurujące ze sobą o przechwycenie lepszych kąsków, lecz unikajace otwartych konfliktów. Korzyści osobiste były nie do pogardzenia: wille i dyplomy wyższych uczelni, paszporty dyplomatyczne (zwalniające z kontroli celnej) i miejsca dla swych pociech na wybranych kierunkach studiów, posady na placówkach zagranicznych, całe pakiety darmowych usług i dostaw, talony na wszystkie brakujące dobra itd. Mafia wydawała polecenia ustnie, bez pozostawiania śladów na papierze. Adresaci tych poleceń, zajmujący różne „nomenklaturowe” stanowiska, musieli je wykonywać pod groźbą utraty pozycji zawodowej, przywilejów, a także w obawie przed możliwymi szykanami.

Przypomnijmy w tym miejscu, co to była „nomenklatura”. Otóż każde kierownicze stanowisko znajdowało się, jak mówiono w ówczesnym żargonie partyjnym, „w nomenklaturze” odpowiedniego komitetu. Człowiek, który kandydował na jakąkolwiek kierowniczą pozycję, musiał uzyskać tzw. „rekomendację” partyjną. Oczywiście odbywało się to najczęściej bez jego wiedzy. W ten sposób każdy stojący powyżej szeregowego pracownika we wszechogarniającym systemie państwowej gospodarki i administracji był człowiekiem „nomenklatury”. Obejmowało to setki tysięcy ludzi, w większości fachowców, którzy osiągnęli jakikolwiek stopień „kierownictwa”. Przekonanie, że partia obsadzała te pozycje tylko „swoimi” ludźmi, mija się z prawdą. Po prostu partia (mafia) tylu „swoich” nie miała. Wystarczało, że był to człowiek który się w jakiś jaskrawy sposób nie naraził. W praktyce po roku 1970 dla zdecydowanej większości niższych i średnich stanowisk aprobata partyjna była czystą formalnościa. Im wyżej, tym częściej zdarzały się interwencje. I nie chodziło tu o żadną ideologię, tylko o tak zwaną „dyspozycyjność”. Kandydat na, powiedzmy, dyrektora przedsiębiorstwa musiał być „dyspozycyjny” – to znaczy gotowy do wypełnienia wszelkich poleceń. „Wiecie, towarzyszu, my tu w Komitecie potrzebujemy…” Ktoś, kto się sprzeciwił, nie mógł być naczelnym.

Specyficzna sytuacja panowała w instytucjach związanych z działalnością zagraniczną, taką jak dyplomacja lub handel. Tam możliwość dewizowych zarobków i wyjazdów na placówki stanowiła tak silny magnes, że „nomenklaturowy” mechanizm musiał pracować ze zdwojoną energią, forując ludzi związanych z „aparatem”.

Świat fikcji i absurdu narastał. Utrzymywanie nierealistycznej wartości pieniądza, stworzenie podwójnego rynku: dolarowego i złotówkowego, niewspółmierność zarobków za jakąkolwiek pracę za granicą w stosunku do wynagrodzeń krajowych (pod koniec lat 70-tych dobra pensja miesięczna stanowiła równowartość 20 USD) – to wszystko tworzyło w społeczeństwie poczucie, że obywatele są okradani przez państwo ze znacznej części należnych im wynagrodzeń za pracę. (Państwo udaje że płaci, my udajemy że pracujemy). Od tego już tylko krok do usankcjonowania kradzieży mienia państwowego jako formy „odebrania sobie” tego co się należy. Do takiego procederu zachęcał jeszcze fakt, że na wysokich szczeblach władzy też wszyscy czuli się upoważnieni do czerpania z „państwowego” (patrz „mafia”). Jeżeli w ramach wielkiej inwestycji przemysłowej wybudowano „pałac partii” w Katowicach, a w ramach budowy tras komunikacyjnych wille dla miejscowych dygnitarzy – to kto mógł zabronić wykonawcom tych poleceń uszczknięcia czegoś i dla siebie? Przecież i tak trzeba było fałszować rozliczenia na rozkaz władz! A jeżeli dyrektor firmy budowlanej kazał wozić część materiałów również i na swoją działkę, to kto mógł zabronić majstrowi wywieźć z budowy tonę cementu dla swoich potrzeb? A jeżeli tak, to kto zwrócił uwagę kierowcy, który systematycznie kradł benzynę?

Złodziejstwo stało się powszechnie usankcjonowanym procederem. Kto nie miał dostępu do dóbr materialnych możliwych do „wyniesienia”, ten brał jakąś formę łapówki za swoje czynności urzędnicze – lub za ich zaniechanie (przymykanie oka na złodziejstwo innych). Powszechne było korzystanie z kradzionych towarów i usług. Ludzie, którzy zachowali jeszcze resztki moralności traktowani byli jako „głupi-naiwni”. W skali społecznej przestało istnieć pojęcie „uczciwość”. Nikt nikomu nie wierzył, że ma „czyste ręce”. Pogląd że ktoś, kto pełni jakiś urząd, wykorzystuje go głównie w celu okradania współobywateli, zakorzenił się głęboko.

Ten teatr absurdu doprowadził do powstania „Solidarności” jako masowego buntu przeciw złodziejstwu, arogancji i bezkarności władzy. Rok 1980 odsłonił nieco kurtynę, władcy musieli rzucić na pożarcie kilku towarzyszy i lepiej zamaskować działalność pozostałych. Jednak w świadomości społecznej zmieniło się niewiele. Społeczeństwo, rozbite ponownie przez „stan wojenny”, utrwalało w sobie negatywne cechy: brak zaufania do jakiejkolwiek władzy, cwaniactwo, skłonność do omijania przepisów, mrzonki o łatwych i ogromnych zarobkach na Zachodzie (przecież 100 dolarów ciągle jeszcze w tamtych czasach stanowiło w Polsce majątek), przy jednoczesnym głębokim przekonaniu, że „państwo” ma obowiązek dawać mieszkania, wypoczynek, kulturę, oświatę, komunikację etc. praktycznie za darmo (to były te „zdobycze socjalne” komunizmu), nie mówiąc już o zapewnieniu pełnego zatrudnienia – i to za znacznie wyższe wynagrodzenie.

Musimy pamiętać, że społeczeństwo polskie weszło w nową epokę z całym tym bagażem. Dlatego nie dziwmy się, gdy słyszymy o rozczarowaniu tych, których dotknęło bezrobocie. O zaskoczeniu, że mieszkania drogo kosztują. O podejrzewaniu wszystkich o nieuczciwość. O zabiegach dawnych towarzyszy mafijnych pragnących utrzymać i powiększyć swoje dochody w nowych, kapitalistycznych warunkach. O zaskoczeniu, że 100 dolarów to żaden majątek. Że nie wystarczy produkować, lecz jeszcze trzeba sprzedać ten produkt – w ostrej konkurencji z innymi. A do tego wszystkiego jeszcze płacić podatki!

Myślę, że w Polsce bardzo szybko ludzie uczą się tego abecadła. Jednak przebudowa świadomości społecznej zawsze trwa długo – znacznie dłużej, niż przebudowa gospodarki. Dlatego musimy wykazać wiele zrozumienia dla naszych rodaków w ich procesie rekonwalescencji po ciężkiej chorobie, jaką był system „realnego socjalizmu” w czasach PRL-u. Pomóżmy im przez okazywanie życzliwości, unikanie drażniącej kpiny, czy pogardliwego lekceważenia. Pamiętajmy, że wielu z nas – świeżej daty Kanadyjczyków – też nosi w sobie wirusa tej choroby.

Napoleon

Napoleon

W poprzednim odcinku pisałem o tym, że każdy naród (czy państwo) tworzy swoją własną historiografię, czasem daleko odbiegająca od historycznej prawdy. Teraz chciałbym pokazać na przykładzie Napoleona, jak można różnie przedstawiać te same wydarzenia.

Otóż w kanadyjskich szkołach, zgodnie z historiografią anglosaską, uczą się nasze dzieci że Napoleon to taki niemalże drugi Hitler, który dla własnej niezaspokojonej pychy i żądzy władzy chciał podbić całą Europę – a bohaterska Anglia niezłomnie przeciwstawiała się tyranowi, broniąc praw i wolności uciemiężonych narodów Europy. W tym kontekście sojusz Polaków z Napoleonem jawi nam się jako coś absurdalnego, wręcz wstydliwego. Jakże to nasi przodkowie mogli z takim zapałem pomagać tyranowi w podboju innych narodów? Przecież to wstyd i hańba dla nas, a jaka chwała dla dzielnej, sprawiedliwej, broniącej wolności narodów – Anglii.

Tymczasem w historiografii polskiej ten problem wygląda zgoła inaczej. Zacznijmy od tego, że w XVIII-wiecznej Europie panowały prawie wyłącznie dziedziczne rody monarsze. Ówcześni monarchowie byli tak skoligaceni ze sobą, że tworzyli praktycznie jedną rodzinę. W listach do siebie używali zwrotu „mon cousin” (mój kuzynie), co nie było dalekie od prawdy. W pierwszej linii były to rody Habsburgów, Bourbonów, Hohenzollernów, Romanowych, w drugiej linii szereg pomniejszych rodów, w tym sascy Wittingowie, znani również w Polsce („A za króla Sasa…”). W interesie ich wszystkich leżało przyjęcie i egzekwowanie zasady, że legitymizm władzy opiera się wyłącznie na dziedziczności tronu. I tak na przykład kraj rządzony przez „jakiegoś tam” Poniatowskiego, nawet nie spokrewnionego z żadnym z rodów panujących, był po prostu krajem bezpańskim. Wiedzieli o tym twórcy konstytucji 3-go Maja, wstawiając tam zapis o dziedziczności polskiego tronu – i to nie dla Poniatowskich, lecz dla saskiej dynastii Wittingów. Więc sąsiedni monarchowie musieli pospieszyć się z dokończeniem podziału „bezpańskiej” Rzeczypospolitej, zanim Konstytucja mogłaby wejść w życie. Wtedy bowiem likwidacja państwa, w którym panuje dynastia byłaby sprzeczna z zasadą niepodważalności władzy dynastycznej – zasada, ktora była fundamentem władzy wszystkich ówczesnych monarchów.

Tymczasem we Francji stało się coś strasznego: odebrano nie tylko władze, ale również i głowy Bourbonowi i jego małżonce, Habsburżance! Wszyscy „kuzynowie”, od Wiednia po Londyn i od Madrytu po Moskwę przysięgli zemstę. W interesie wszystkich rodów monarszych było pokazać Francji, własnym poddanym i całej Europie, że nie można bezkarnie naruszać ustalonego porządku, podosić ręki na „jedynie legalną” władzę. Dlatego, jeszcze na długo przed objęciem władzy we Francji przez Napoleona, został wydany wyrok: Rewolucja musi być zdławiona, królobójcy ukarani, a Bourbonowie przywróceni na tron! I niezwłocznie armie sprzymierzonych monarchów ruszyły ku granicom Francji. Zaczęła się bezwzględna wojna, która z małymi przerwami na uzupełnianie strat, trwała ponad 20 lat. I to nie Napoleon był tej wojny przyczyną. To koalicja monarchów, z Anglią i Rosją na czele, była stroną agresywną. Było to polowanie z nagonką na niedźwiedzia. A że niedźwiedź był silny i bystry, to i polowanie było długie i krwawe. Niedźwiedź szarpał napadające go sfory, wyprzedzał ciosy, czasem zapędził się za daleko za właściwymi myśliwymi. A ci wysyłali średnio co dwa lata nowe nagonki. Tyle czasu trzeba bylo wówczas na spędzenie nowych rekrutów i wyekwipowanie ich za angielskie pieniądze.

Przypomnijmy sobie: pierwsza koalicja przeciw rewolucyjnej Francji to lata 1792-97. Druga koalicja to lata 1799-1801. (Napoleon objął władzę w końcu 1799, w chwili gdy Francja była bliska klęski). Trzecia koalicja to lata 1805-07, czwarta – 1809. W każdym z tych przypadków stroną atakujacą były armie koalicyjne, głównie austriackie i rosyjskie. Jeżeli w wyniku tych wojen Napoleon znalazł się w Wiedniu, Berlinie czy Tylży – to tylko w pościgu za swoimi prześladowcami.

Z polskiego punktu widzenia sojusz z Napoleonem był wtedy jedyną szansą na odzyskanie własnej państwowości. Nie było innej alternatywy. Polacy walczyli wówczas o swoją wolność, o swoje państwo. To był cel strategiczny. Każda wojna obfituje co prawda w momenty tragiczne, epizody „niechciane” – jak choćby udział polskich pułków w wojnie z Hiszpanami – jednak główny wysiłek polskiego żołnierza skierowany był bezpośrednio przeciwko zaborcom: w 1807 przeciw Prusom i Rosji, w 1809 przeciw Austrii, w 1812 przeciw Rosji.

O co walczyła koalicja antynapoleońska ujawniło się ostatecznie na Kongresie Wiedeńskim, gdzie zwycięzcy na nowo dzielili między siebie Europę. To była taka ówczesna Jałta. Ale to nie wszystko. Najważniejszą politycznie decyzją było ustanowienie „Świętego Przymierza” – przymierza monarchów przeciw jakimkolwiek ruchom narodowym lub społecznym. „Święte Przymierze”, którego głównym gwarantem był car rosyjski, stało się łańcuchem zniewalającym narody Europy na blisko pół wieku. Jego praktyczne skutki w najostrzejszej formie wystapiły w czasie „Wiosny Ludów”, gdy armie rosyjskie udzieliły „bratniej pomocy” Habsburgom, topiąc we krwi powstanie węgierskie 1848. „Poznać drzewo po owocach jego!”

Mówią, że Napoleon był dyktatorem. Oczywiście tak. Lecz któryż ze zwalczających go monarchów dyktatorem nie był? Przecież była to epoka „Oświeconego Absolutyzmu”. Ale spójrzmy też od innej strony: w armiach ówczesnej Europy obowiązywała dyscyplina kija. (nie bez powodu angielscy oficerowie nosili laseczki jako atrybut swej władzy). Żołnierz miał się bardziej bać swego dowódcy, niż nieprzyjaciela. Wszędzie, ale nie w armiach napoleońskich. Tam każdy żołnierz był wolnym obywatelem, kar cielesnych nie było, każdy miał prawo do awansu – bez względu na swe pochodzenie. Przez tą szkołę przewinęły się setki tysięcy ludzi. Kto przeżył, wracał do swej wsi czy miasteczka i mówił: „ludzie, my przecież mamy prawo być wolnymi obywatelami!” Było to ogromne przeoranie ludzkiej świadomości. Legenda napoleońska przetrwała wśród uciemiężonych ludów Europy przez następne dziesięciolecia, owocując kolejnymi rewolucjami w imię wolności i praw człowieka. Więc znów: „po owocach poznacie…”

No wiec jak? Mamy się wstydzić za naszych przodków?

Wspomnienia z Algerii

Tym razem chcę podzielić się z Państwem pewnym doświadczeniem z mojego życia. Otóż zdarzyło się, że przez blisko cztery lata mieszkałem i pracowałem w kraju arabskim. Zakwaterowano mnie, a właściwie nas – bowiem byliśmy tam całą rodziną – w normalnym bloku mieszkalnym, gdzie wokół mieliśmy wyłącznie arabskich sąsiadów. Początki – parę miesięcy – były trudne. Dorośli udawali że nas nie widzą, dzieci robiły różne złośliwości – kiedyś mieliśmy wybitą szybę w mieszkaniu, kiedyś przebitą oponę w samochodzie, kiedyś dostałem kamieniem w plecy – że o podrzucanych pod próg zdechłych szczurach nie wspomnę. Nie było to przyjemne. Staraliśmy się zrozumieć przyczynę tej okazywanej nam niechęci, żeby nie powiedzieć – wrogości. Po pewnym czasie sprawa stała się jasna: spijaliśmy piwo, które nawarzyli nasi poprzednicy, również Polacy, którzy zajmowali tę kwaterę przed naszym przyjazdem. Traktowali oni Arabów z lekceważeniem i pogardą – jak ludzi niższego gatunku. Swoją arogancją, okazywaniem swojej wyższości – zarobili sobie na wrogość otoczenia. I nie można się było temu dziwić.

Postanowiliśmy coś zmienić. Przedewszystkim – nie odpowiadać kamieniem na kamień. Następnie – traktować naszych sąsiadów jak równorzędnych partnerów, podchodzić z przychylnym zainteresowaniem do ich tradycji, obyczajów, historycznych doświadczeń. A przy tym uznać, że oni są gospodarzami, a my gośćmi – z wszelkimi wynikającymi z tego faktu wnioskami.

Minęło parę miesięcy. Atmosfera wokół nas wyraźnie się zmieniła. Ustały dokuczliwe złośliwości, nawiązaliśmy pierwsze przyjazne kontakty, w miarę upływającego czasu – coraz lepsze. W ciągu następnych paru lat, aż do końca naszego tam pobytu, spotykaliśmy się na codzień z wieloma sympatycznymi, przyjaznymi gestami: a to dzieci sąsiadów wnosiły nam siatki z zakupami na nasze czwarte piętro, a to sąsiadka przyniosła tradycyjną potrawę, przygotowaną z okazji święta Ofiary Abrahama – (a trzeba wiedzieć, że jest to u nich rodzinne święto, porównywalne z naszą Wigilią) – a to zaprosił nas ktoś do swojego domu na kolację – co tam zdarza się tylko wśród rodziny i bliskich przyjaciół. Najbardziej zaskoczył mnie jednak sąsiad, który w środku nocy przyniósł mi kanister z wodą. A było to tak: przyjechałem właśnie z lotniska, po miesięcznej nieobecności. Środek lata, gorąco, choć minęła właśnie północ. W mieszkaniu zastałem suche krany i smród otwartej kanalizacji – woda wyparowała nawet z kolanek kanalizacyjnych. Nie ma się czego napić, w czym się umyć, czym zalać tą nieszczęsną kanalizację. Rozpacz! I wtedy rozległo się pukanie do drzwi – to właśnie sąsiad z piętra niżej z 30–litrowym kanistrem wody. „Przyniosłem ze swojego zapasu – mówi – wody w kranach nie ma już od tygodnia, a ty wróciłeś z podróży”.

Życzliwość spotykała nas również od przypadkowych osób. Gdy zaczęły się trudności z zaopatrzeniem, zawsze dostaliśmy spod lady to, czego w normalnej sprzedaży już nie było – korzystaliśmy z przywileju gościa. Pewnego razu zepsuł się nam samochód na szosie – gdzieś daleko od jakiejkolwiek miejscowości. Ruch niewielki, ale wkrótce zatrzymuje sie przy nas furgonetka załadowana arbuzami. „Potrzebujecie pomocy?” – pyta nas kierowca. Tłumaczymy naszą sytuację. „Nie ma problemu – mówi – zaholuję was do najbliższego miasteczka”. Jak powiedział, tak zrobił. Na miejscu nie chciał słyszeć o zapłacie. „Podróżnemu trzeba pomóc – i za to nie bierze się pieniędzy”- oświadczył. A na dokładkę ściągnął ze swej furgonetki wielkiego arbuza i dał nam w prezencie.

Innym razem, już w mieście, jak zwykle, chciałem kupić chleb. Zapomniałem jednak, że tego dnia wypadało jakieś wielkie święto muzułmańskie i wszystkie sklepy  były zamknięte. A święto było dwudniowe, więc czekały nas dwa dni bez pieczywa.  Wtem widzę, że ktoś niesie pod pachą kilka bagietek. Pytam więc, gdzie kupił, z nadzieją że jakaś piekarnia jest jeszcze otwarta. „O, nie – odpowiedział – już wszystko zamknięte, te bagietki kupiłem godzinę temu. Ale jeśli potrzebujesz, dam ci jedną”. Sięgam więc ręką do kieszeni po jakiś pieniążek. „O, nie – mówi – za chleb nie mogę przyjąć pieniędzy. Allach kazał się dzielić z potrzebującymi”.

Te wspomnienia odżyły teraz, gdy tyle złych słów mówi się i pisze o tamtym świecie – tak odmiennym od Zachodu, że aż niemożliwym do zrozumienia. Chciałbym, aby te moje doświadczenia stały się również przydatne dla Państwa. Może wywołają chwilę refleksji. Może przyczynią się do zrozumienia, jak łatwo arogancją i lekceważeniem wzbudzić nienawiść, a jak trudno potem odzyskać zaufanie i odbudować ludzkie, przyjazne stosunki. Ale jeżeli nie chcemy permanentnej wojny…