Historia PRL-u


PRL przeszła do historii, ale mimo to ciąży nad współczesnym życiem w Polsce i od czasu do czasu odbija sie czkawką.  Młode pokolenie Polaków często nie orientuje się dobrze w powojennej historii Polski, a starsi pamietają głównie te wydarzenia,  które sami przeżyli. Każdy więc ma trochę inny obraz tamtej rzeczywistości, trudno znaleźć wspólny język, wspólną ocenę zdarzeń i postaw ludzkich. Sprobujmy spojrzeć na tamten okres historyczny z pewnej perspektywy. Nie po to, aby osądzać, lecz po to, by lepiej zrozumieć. Zrozumieć ludzi, którym wypadło żyć w tamtej rzeczywistości. A więc – w pewnym stopniu – zrozumieć samych siebie.

Trzeba zacząć od stwierdzenia, że historia PRL-u nie stanowi monolitu. Można wydzielić kilka różniących się znacznie między sobą okresów, jednak z niezmiennym wspólnym mianownikiem: monopolem władzy w rękach ludzi uzależnionych od Kremla, a umownie zwanych komunistami. Należy więc przyjąć, że narodziny PRL-u miały miejsce w 1944 roku, choć nazwa ta (Polska Republika Ludowa) została oficjalnie przyjęta parę lat później.

Pierwszy okres: 1944-48, to lata bezwzględnej likwidacji wszelkiej opozycji, przy jednoczesnym zachowaniu pozorów demokratycznego państwa. Czy ktoś pamięta, że Bierut, ten oddany całą duszą Stalinowi komunista, formalnie wystąpił z partii po to, aby jako „bezpartyjny” objąć urząd Prezydenta RP – zgodnie z wymogami przedwojennej konstytucji? Że istniało legalnie kilka partii, w tym jedna opozycyjna? Odgrywano ten teatr dla zmylenia społeczeństwa, a także opinii Zachodu. Kim byli wówczas „utrwalacze władzy ludowej”? Oprócz sowieckich agentów, pracujących na rzecz imperialnych interesów ZSRR, byli to zarówno dawni biedacy, obdarowani przez nową władzę, jak i ludzie z kręgów tzw. lewicowej inteligencji, a nawet elity intelektualnej, którzy widzieli w tym co się dzieje wyrównanie społecznych krzywd i realizację szeregu innych szczytnych haseł. Nie oszukujmy się – takich było dużo. Nie tylko rosyjskie bagnety, lecz również nasi rodzimi zapaleńcy przyczynili się w tamtych latach do zwycięstwa systemu, którego skutki trwają do dziś.

Uczestnictwo w tym procesie, aktywne popieranie (słowem lub karabinem) ówczesnych „rewolucyjnych zmian”, miało swój jednoznaczny charakter. I to bez wzgledu na to, czy był to poeta, czy niepiśmienny fornal. Czy robił to dla zysku, czy z głupoty – wierząc w „świetlaną przyszłość” budowaną pod wodzą „Wielkiego Stalina”. Jak oceniać tych ludzi? Zdrajcy? Pomyleńcy? A może ludzie szlachetni, tylko naiwni, którzy uwierzyli w miraż „systemu sprawiedliwości społecznej”?

Wśród trzeźwo myślących przeciwników nowego reżymu odżył wówczas odwieczny dylemat ubezwłasnowolnionych narodów: walczyć o swą suwerenność do upadłego, aż do samounicestwienia, czy pójść na kompromisy? A jeżeli tak, to gdzie są granice, których przekroczyć się nie powinno, za którymi  rozciąga się zdrada narodowych interesów? I co to jest ten narodowy interes? Czy w 1863 roku miał rację margrabia Wielopolski, zdobywający krok po kroku kolejne okruchy autonomii gospodarczej i kulturalnej dla Królestwa Kongresowego, czy też niecierpliwi „czerwoni”, wywołując Powstanie Styczniowe w imię pełnej suwerenności – a w rezultacie osiagając tragiczne straty i likwidację wszelkich śladów autonomii? Legenda o bohaterach? Tak, to czasem też jest potrzebne. W 1914 Legioniści śpiewali: „O ojców grób bagnetów poostrz stal!” Ale w sytuacji pierwszych lat PRL-u legendę o bohaterach już mieliśmy. „Gloria Victis” – Chwała Zwyciężonym! Tym, co wygrywając wojnę, przegrali ją w Jałcie. Legendę Powstania Warszawskiego, Monte Cassino, a także Katynia. Społeczeństwo zmęczone wojną chciało spokoju. Odbudowa zniszczeń stała się życiową potrzebą. Realizacja przedwojennych postulatów społeczno-ekonomicznych takich jak reforma rolna, upaństwowienie wielkiego przemysłu, walka z analfabetyzmem – łagodziła nastroje.

Po likwidacji wszelkiej zorganizowanej opozycji, w latach 1949-56 odrzucono zbędny już kamuflaż, zamknięto szczelnie „żelazną kurtynę”, wprowadzano stopniową rusyfikację. Narastał terror, donosicielstwo było traktowane jako cnota, pomocna w zwalczaniu „wrogów ludu”. Dla opornych, lub tylko podejrzanych, tworzono obozy pracy przymusowej. Liczne procesy polityczne przypominały polowania na czarownice. W sferze gospodarczej zniszczono wszelkie zasady ekonomiczne z prawem wartości na czele, wprowadzając system nakazowo-rozdzielczy. Zniszczono rzemiosło i w znacznym stopniu rolnictwo. (Pod koniec tego okresu pojawiły się kartki na żywność!) Zlikwidowano wszelkie przejawy niezależnego życia społecznego – totalitaryzm partyjno-państwowy osiagnął szczyty. Odbywało się to wszystko przy ostrej polaryzacji postaw: wiadomo było, kto za, a kto przeciw. Mimo zniszczenia aktywnej opozycji, znaczna część społeczeństwa pozostawała w opozycji biernej, licząc na przeczekanie tego szaleństwa, niczym hitlerowskiej okupacji i na pomoc z zewnątrz, z mitycznego Zachodu.

Gdyby wtedy, w 1956 roku zdarzył sie cud i powrociła wolna i demokratyczna Rzeczpospolita, sprawy byłyby proste – dekomunizacja nie stwarzałaby żadnego problemu. Każdy aktywny zwolennik reżymu był jednoznacznym szkodnikiem politycznym, gospodarczym i społecznym, a odsuniecie go od wszelkiej działalności, nie mówiąc już o karze, byłoby czymś naturalnym. Ale cud nie nastapił. Stało się natomiast coś innego: mocarstwa światowe udowodniły wszystkim marzycielom, że istnieje akceptowany przez obie strony podział świata na strefy wpływów, w których każda ze stron może robić co chce. Zachód robił porządki nad Kanałem Suezkim tak samo, jak Moskwa w Budapeszcie. Stłumienie powstania węgierskiego przy pełnej obojętności mocarstw zachodnich uświadomiło wszystkim, że nie ma na co liczyć, że podział świata jest trwały i trzeba się do tego przystosować. Zaoferowane w tym momencie rozluźnienie reżymu, wprowadzenie pozorów państwa prawa, przywrócenie niektórych elementow tradycji i kultury narodowej, zwolnienie więźniów politycznych, rehabilitacja AK-owców, reprywatyzacja wsi, uchylenie „żelaznej kurtyny” – to wszystko ułatwiało pójście na kompromis. Można było uwierzyć, że jest to pierwszy krok na drodze do ewolucyjnej zmiany bolszewickiego systemu w kierunku państwa liberalnego. Że wymiana pokoleniowa na szczytach władzy, jaka nieuchronnie musi nastapić, wyeliminuje starych bolszewickich działaczy i wprowadzi nowych, liberalnych i wykształconych fachowców. Jak płonne to były nadzieje, pokazała przyszłość. Lecz póki co ludzie budowali swoją małą stabilizację, osiagając pierwsze skromne sukcesy materialne w postaci motocykla, syrenki, telewizora. Członkostwo partii przestało być synonimem zdrady narodowej – przynależność do niej umożliwiała awans zawodowy, dawała dostęp do szczebli decyzyjnych, stwarzała iluzję uczestnictwa w procesie liberalizacji systemu, w racjonalizacji decyzji gospodarczych. Ówczesne pokolenie nie miało alternatywy. Ludzie chcieli wierzyć, że ta droga gdzieś prowadzi.

Ten etap zakończył się w roku 1968, kiedy wojska paktu warszawskiego zdławiły wszelkie próby reform w Czechosłowacji, a w Polsce na ulice wyszły po raz pierwszy oddziały ZOMO, dając pokaz swej brutalności. System wchodził w nową jakość: utracił ostatecznie swą ideologiczną atrapę, szukał ratunku w rozbudzeniu nacjonalizmu, w powrocie do represji. Zawiodła nadzieja na ewolucję w kierunku liberalizmu, czy też „socjalizmu z ludzką twarzą”. Wtedy skończył się komunizm jako ustrój oparty na jakiejś ideologii. Przekształcił się on w bezideowy reżym o mafijnym charakterze. Narodził się też nowy typ opozycjonisty: dawny zwolennik komunizmu, który przejrzał i dokonał zwrotu o 180^, wykazując przy tym zdwojoną gorliwość neofity.

Kolejny okres historii PRL-u rozpoczął się w roku 1970. Po krwawym stłumieniu robotniczego buntu na Wybrzeżu, stara skompromitowana ekipa musiała odejść. Nowa ekipa, z Edwardem Gierkiem na czele, nie wracała już do ideologicznego stafażu, lecz postawiła na rozwój gospodarki pod hasłem: „zbudujemy drugą Polskę!” Już nikt nie mowił „o wyższości socjalizmu nad kapitalizmem”. Zacofanie technologiczne było widoczne dla wszystkich. Sięgnięto więc na Zachód po licencje, po kredyty. I wszystko byłoby dobrze, gdyby zachowano umiar i zdrowy rozsądek. Bo rzeczywiście, pierwsze inwestycje poszły sprawnie – przykładem bielsko-tyska fabryka małego Fiata. Zaciągniety na ten cel kredyt spłacono gotową produkcją. Ale im dalej, tym gorzej. Mnożące się w nieskończoność nowe, coraz to większe inwestycje nie znajdowały pokrycia w potencjale wykonawczym i materiałowym. Coraz częściej czegoś brakowało: a to rur, a to kabli, a to opon – w końcu brakowało już wszystkiego, oprócz złotówek: te zawsze można było dopisać do i tak fikcyjnych planów i budżetów. Terminy ukończenia poszczególnych obiektów przesuwano z roku na rok, sprowadzone maszyny i konstrukcje leżały w błocie czekając na fundamenty, których nie można było na czas wykonać z powodu tysięcznych trudności. Gdy wreszcie część fabryk ruszyła, ich produkty popłynęły na Wschód, a nie na Zachód. Za ruble transferowe, a nie za dolary. Takie warunki transakcji narzucali „radzieccy towarzysze”.  Niezależnie jednak od przyczyn, skutek byl jeden: zaciągniętych kredytów nie było czym spłacać.

Mimo to na najwyższych szczeblach decyzyjnych prześcigano się w pomysłach, gdzie i od kogo jaką jeszcze licencję kupić. Mnożyły się wyjazdy za granicę z coraz liczniejszym udziałem „prominentów” zamiast fachowców. Coraz większe kwoty wpływały na prywatne konta w zagranicznych bankach za podpisywanie wątpliwej jakości, niemożliwych do zrealizowania kontraktów. Była to lawina, której nikt nie potrafił, a może i nie chciał zatrzymać.

Jednocześnie na rynku wewnętrznym ogromne i coraz większe pieniądze wypłacano załogom niekończących się inwestycji. Pieniądz bez pokrycia zalewał rynek, bo przecież produkcja dóbr konsumpcyjnych nie rosła. Regulowane przez państwo ceny nie mogły wyrównać popytu i podaży – więc nadmiar pieniądza ujawnił się w ogołoceniu rynku z wszystkiego, co tylko dało się kupić. Niewydolność centralnie sterowanej, państwowej gospodarki doszła do dna.

W tym okresie w kręgach partyjnych chęć posiadania przestała być wyróżnikiem „wroga klasowego”. Wręcz przeciwnie, kolejna ekipa władzy promowała idee, że ludziom którzy decyduja o życiu politycznym i gospodarczym kraju należą się coraz większe przywileje. Prywatna przedsiębiorczość też przestała być naganna ideologicznie – zaczęły powstawać coraz silniejsze związki między tą sferą a aparatem partyjnym. Jedni mieli pieniądze, drudzy możliwość szafowania przywilejami – co razem świetnie się uzupelniało.

Wtedy również ukształtowaly się struktury mafijne, mające wielki wpływ na życie kraju i jego obywateli. Pozostawały one poza wszelką kontrolą, a miały na celu – jak każda mafia – zagarnięcie dla siebie jak największej ilości wszelkich dóbr. Grupę tę tworzyli wyżsi funkcjonariusze etatowego aparatu partyjnego, związani z nimi przeróżnymi układami wysocy urzędnicy administracji, gospodarki, sądownictwa, nauki – a wszystko pod czułą opieką odpowiednich tajnych służb „aparatu bezpieczeństwa”. Tworzyły się grupy terytorialne, często konkurujące ze sobą o przechwycenie lepszych kąsków, lecz unikajace otwartych konfliktów. Korzyści osobiste były nie do pogardzenia: wille i dyplomy wyższych uczelni, paszporty dyplomatyczne (zwalniające z kontroli celnej) i miejsca dla swych pociech na wybranych kierunkach studiów, posady na placówkach zagranicznych, całe pakiety darmowych usług i dostaw, talony na wszystkie brakujące dobra itd. Mafia wydawała polecenia ustnie, bez pozostawiania śladów na papierze. Adresaci tych poleceń, zajmujący różne „nomenklaturowe” stanowiska, musieli je wykonywać pod groźbą utraty pozycji zawodowej, przywilejów, a także w obawie przed możliwymi szykanami.

Przypomnijmy w tym miejscu, co to była „nomenklatura”. Otóż każde kierownicze stanowisko znajdowało się, jak mówiono w ówczesnym żargonie partyjnym, „w nomenklaturze” odpowiedniego komitetu. Człowiek, który kandydował na jakąkolwiek kierowniczą pozycję, musiał uzyskać tzw. „rekomendację” partyjną. Oczywiście odbywało się to najczęściej bez jego wiedzy. W ten sposób każdy stojący powyżej szeregowego pracownika we wszechogarniającym systemie państwowej gospodarki i administracji był człowiekiem „nomenklatury”. Obejmowało to setki tysięcy ludzi, w większości fachowców, którzy osiągnęli jakikolwiek stopień „kierownictwa”. Przekonanie, że partia obsadzała te pozycje tylko „swoimi” ludźmi, mija się z prawdą. Po prostu partia (mafia) tylu „swoich” nie miała. Wystarczało, że był to człowiek który się w jakiś jaskrawy sposób nie naraził. W praktyce po roku 1970 dla zdecydowanej większości niższych i średnich stanowisk aprobata partyjna była czystą formalnościa. Im wyżej, tym częściej zdarzały się interwencje. I nie chodziło tu o żadną ideologię, tylko o tak zwaną „dyspozycyjność”. Kandydat na, powiedzmy, dyrektora przedsiębiorstwa musiał być „dyspozycyjny” – to znaczy gotowy do wypełnienia wszelkich poleceń. „Wiecie, towarzyszu, my tu w Komitecie potrzebujemy…” Ktoś, kto się sprzeciwił, nie mógł być naczelnym.

Specyficzna sytuacja panowała w instytucjach związanych z działalnością zagraniczną, taką jak dyplomacja lub handel. Tam możliwość dewizowych zarobków i wyjazdów na placówki stanowiła tak silny magnes, że „nomenklaturowy” mechanizm musiał pracować ze zdwojoną energią, forując ludzi związanych z „aparatem”.

Świat fikcji i absurdu narastał. Utrzymywanie nierealistycznej wartości pieniądza, stworzenie podwójnego rynku: dolarowego i złotówkowego, niewspółmierność zarobków za jakąkolwiek pracę za granicą w stosunku do wynagrodzeń krajowych (pod koniec lat 70-tych dobra pensja miesięczna stanowiła równowartość 20 USD) – to wszystko tworzyło w społeczeństwie poczucie, że obywatele są okradani przez państwo ze znacznej części należnych im wynagrodzeń za pracę. (Państwo udaje że płaci, my udajemy że pracujemy). Od tego już tylko krok do usankcjonowania kradzieży mienia państwowego jako formy „odebrania sobie” tego co się należy. Do takiego procederu zachęcał jeszcze fakt, że na wysokich szczeblach władzy też wszyscy czuli się upoważnieni do czerpania z „państwowego” (patrz „mafia”). Jeżeli w ramach wielkiej inwestycji przemysłowej wybudowano „pałac partii” w Katowicach, a w ramach budowy tras komunikacyjnych wille dla miejscowych dygnitarzy – to kto mógł zabronić wykonawcom tych poleceń uszczknięcia czegoś i dla siebie? Przecież i tak trzeba było fałszować rozliczenia na rozkaz władz! A jeżeli dyrektor firmy budowlanej kazał wozić część materiałów również i na swoją działkę, to kto mógł zabronić majstrowi wywieźć z budowy tonę cementu dla swoich potrzeb? A jeżeli tak, to kto zwrócił uwagę kierowcy, który systematycznie kradł benzynę?

Złodziejstwo stało się powszechnie usankcjonowanym procederem. Kto nie miał dostępu do dóbr materialnych możliwych do „wyniesienia”, ten brał jakąś formę łapówki za swoje czynności urzędnicze – lub za ich zaniechanie (przymykanie oka na złodziejstwo innych). Powszechne było korzystanie z kradzionych towarów i usług. Ludzie, którzy zachowali jeszcze resztki moralności traktowani byli jako „głupi-naiwni”. W skali społecznej przestało istnieć pojęcie „uczciwość”. Nikt nikomu nie wierzył, że ma „czyste ręce”. Pogląd że ktoś, kto pełni jakiś urząd, wykorzystuje go głównie w celu okradania współobywateli, zakorzenił się głęboko.

Ten teatr absurdu doprowadził do powstania „Solidarności” jako masowego buntu przeciw złodziejstwu, arogancji i bezkarności władzy. Rok 1980 odsłonił nieco kurtynę, władcy musieli rzucić na pożarcie kilku towarzyszy i lepiej zamaskować działalność pozostałych. Jednak w świadomości społecznej zmieniło się niewiele. Społeczeństwo, rozbite ponownie przez „stan wojenny”, utrwalało w sobie negatywne cechy: brak zaufania do jakiejkolwiek władzy, cwaniactwo, skłonność do omijania przepisów, mrzonki o łatwych i ogromnych zarobkach na Zachodzie (przecież 100 dolarów ciągle jeszcze w tamtych czasach stanowiło w Polsce majątek), przy jednoczesnym głębokim przekonaniu, że „państwo” ma obowiązek dawać mieszkania, wypoczynek, kulturę, oświatę, komunikację etc. praktycznie za darmo (to były te „zdobycze socjalne” komunizmu), nie mówiąc już o zapewnieniu pełnego zatrudnienia – i to za znacznie wyższe wynagrodzenie.

Musimy pamiętać, że społeczeństwo polskie weszło w nową epokę z całym tym bagażem. Dlatego nie dziwmy się, gdy słyszymy o rozczarowaniu tych, których dotknęło bezrobocie. O zaskoczeniu, że mieszkania drogo kosztują. O podejrzewaniu wszystkich o nieuczciwość. O zabiegach dawnych towarzyszy mafijnych pragnących utrzymać i powiększyć swoje dochody w nowych, kapitalistycznych warunkach. O zaskoczeniu, że 100 dolarów to żaden majątek. Że nie wystarczy produkować, lecz jeszcze trzeba sprzedać ten produkt – w ostrej konkurencji z innymi. A do tego wszystkiego jeszcze płacić podatki!

Myślę, że w Polsce bardzo szybko ludzie uczą się tego abecadła. Jednak przebudowa świadomości społecznej zawsze trwa długo – znacznie dłużej, niż przebudowa gospodarki. Dlatego musimy wykazać wiele zrozumienia dla naszych rodaków w ich procesie rekonwalescencji po ciężkiej chorobie, jaką był system „realnego socjalizmu” w czasach PRL-u. Pomóżmy im przez okazywanie życzliwości, unikanie drażniącej kpiny, czy pogardliwego lekceważenia. Pamiętajmy, że wielu z nas – świeżej daty Kanadyjczyków – też nosi w sobie wirusa tej choroby.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s