Sahara


Czytaliśmy ostatnio komunikaty o akcji terrorystów na terenie jednej z rafinerii na algierskiej Saharze. Akcja algerskich sił zbrojnych odbiła rafinerię z rąk terrorystów, uwalniając setki przetrzymywanych tam zakładników. Nie obyło się jednak bez ofiar. Ginęli zarówno terroryści, jak i zakładnicy. Krwawe wydarzenia potwierdzają, że tamte okolice pozostają niebezpieczne, nawet w zamkniętych i strzeżonych obiektach nie można być pewnym swego życia. A co tu mówić o turystyce? A przecież tak niedawno, bo zaledwie ćwierć wieku temu, było tak inaczej! Oto moje wspomnienia, spisane w 1986 roku:

Nie samą pracą człowiek żyje. Co kilka miesięcy zdarza się, że jest trochę wolnego czasu – jakieś święta, jakieś odpracowane wcześniej dni. Wtedy można pomyśleć o dalszej wyprawie w nieznane. A tym „nieznanym” jest dla nas, Europejczyków pracujących w Algerii – Sahara. Tradycyjne wycieczki ograniczają się do „lizania” jej brzegów – wreszcie trzeba zajrzeć do jej wnętrza. Oglądamy mapę. Tysiące kilometrów wzdłuż i wszerz. Mierzymy siły na zamiary. Mamy tylko 5 dni do dyspozycji, polskiego „Fiata 125” i namiot. Wiemy, jak wyglądają saharyjskie wyprawy Niemców czy Francuzów: Land-Rovery, Toyoty i tym podobne terenowe wozy wypakowane po brzegi. Mimo to decydujemy się – jedziemy! W bagażniku sprzęt biwakowy, jedzenie, picie, kanistry z wodą, a także na wszelki wypadek – z benzyną.

Wschód słońca wita nas już w górach Hodna, stanowiących granicę między rolniczą północą a pustynnym południem. Pomiędzy tym łańcuchem, a Atlasem Saharyjskim rozciąga się rozległy obszar „pół-pustyni”, tak zwane „Plateaux Saharienne” czyli wyżyna saharyjska. Zatrzymujemy się na posiłek przy ostatnim zagajniku piniowym. Ten zagajnik, to efekt wielkiej akcji „walki z pustynią”, podjętej przez Algierczyków na tym terenie. Szczególnie w okolicach Laghouatu i Djelfy zasadzono wiele takich „leśnych pasów ochronnych”, mających hamować dalszy proces pustynnienia tego obszaru. Bo przecież kiedyś była to tętniąca życiem sawanna. Świadczą o tym liczne rysunki naskalne sprzed setek, czy tysięcy lat, przedstawiające antylopy, bawoły, strusie, a nawet hipopotamy i słonie, które miały tu kiedyś swoje siedliska. Przecież historyczny Hannibal, używający słoni niczym czołgów w swej wojnie przeciwko Rzymianom, nie sprowadzał ich z centralnej Afryki, przez całą Saharę. Musiały żyć tu, na miejscu.

Ruszamy dalej. Na licznik nawijają się kolejne setki kilometrów. Mijamy „Col des Caravanes” – przełęcz karawan, które kiedyś przemierzały te drogi – i otwiera się przed nami niezmierzony przestwór saharyjskiej równiny. Teraz już tylko 200 kilometrów dzieli nas od wielkiej oazy – Ghardai. Po drodze mijamy stada owiec i kóz, czasem kilka wielbłądów – pasące się niewiadomo czym. A jednak, wbrew pozorom, coś tu rośnie. Jakieś kępki suchej trawy, ostów, różnych kolczastych krzaczków stanowią pożywienie dla tych niewybrednych stworzeń. Zatrzymujemy się na chwilę, idziemy w bok od drogi. Ta pustynia żyje swoim życiem. Co chwilę spotykamy norki skoczków pustynnych, przebiegają jaszczurki, maszerują jakieś czarne żuki (skarabeusze?), pod kamieniami można znaleźć skorpiona – trzeba uważać! Gdzieś daleko od drogi widać namioty nomadów, właścicieli tych owiec, kóz, wielbłądów… Ale jest tu i inne życie. Na horyzoncie pojawiają się ognie szybów naftowych, drogę przecinają rurociągi – jest to przecież również zagębie naftowe.

Nieoczekiwanie otwiera się przed nami rozległa dolina, a w niej ogromne palmerie i miasto – Ghardaia! Zjeżdżamy ostro w dół, parkujemy samochód i idziemy na stary rynek. W obrębie wąskich uliczek przenosimy się w inną epokę, jakby ilustrację do baśni z tysiąca i jednej nocy, lub opowieści biblijnych. Prawie wyłącznie tradycyjne stroje, semickie brodate twarze, osiołki, kolorowe targowisko, oszałamiające bogactwem rękodzielniczych wyrobów, sklepiki w podcieniach – a dalej wspinające się w górę stare miasto, zwieńczone wieżą minaretu.

Idziemy jeszcze do innej dzielnicy, niegdyś samodzielnego, warownego miasteczka. Do dziś nie zmieniło swego charakteru – otoczone szczelnym pierścieniem murów obronnych z kamienia i gliny. W średniowiecznej bramie miejskiej oczekują przewodnicy w białych długich szatach. Za bramą siedzi pod ścianą domu „rada starców” – pilnują, aby nikt bez przewodnika nie wszedł do środka. Informują, że nie wolmo fotografować mieszkańców, a szczególnie kobiet, kontrolują stroje (żadne tam szorty czy gołe ręce u pań!). Wreszcie wchodzimy. Uliczki kręte i wąskie, że ledwo dwoje ludzi może się wyminąć, a o rozpostarciu ramion w poprzek „ulicy” nie ma co marzyć. Jedynym środkiem transportu są osiołki. Zabudowa tradycyjna, bez okien, kobiety chowają się na widok turystów. Wszystkie chodzą szczelnie owinięte białą szatą, wraz z głową i twarzą. Przemyślnie zawinięta szata pozostawia otwór tylko na jedno oko, co wygląda dość niesamowicie. Wychodząc z tego zaczarowanego świata stwierdzamy, ze gdyby przy bramie stał rzymski legionista, nikogo by to już nie zdziwiło.

Dzień zbliża się do końca. Trzeba szukać kampingu. Rozbijamy namiot i już po ciemku jemy kolację. Wreszcie idziemy spać. Z latarką w ręku zbliżamy się do namiotu i raptem… o zgrozu! O dwa kroki przed namiotem maszeruje w jego kierunku skorpion! Krótkie polowanie zakończone ukatrupieniem groźnego gościa i refleksja: czy inny skorpion nie zdążył już zadomowić się w środku? Wyjmujemy ostrożnie i przetrząsamy wszystkie bety – na szczęście nic nie znajdując. Uff! Szczelnie zamykamy namiot i nie bez emocji zasypiamy.

Rano ruszamy dalej na południe. Przed nami kolejna wielka oaza – El Golea, odległa o następne 300 kilometrów. Charakter terenu się zmienia. Pojawiają się typowe dla Sahary góry stołowe – resztki pierwotnego płaskowyżu, zerodowanego w ciągu milionów lat do obecnego poziomu. Coraz częściej na drodze widać jęzory nawianego piasku – groźne przeszkody przy szybkiej jeździe. Nie ma już stad owiec i kóz, nie ma nomadów – bo nie ma tu już żadnej roślinności. Nie ma szybów naftowych, ruch na drodze wyraźnie zmalał. Czujemy, że dopiero tutaj zaczyna się prawdziwa pustynia. Na szczęście droga szeroka, o dobrej nawierzchni, zachęca do szybkiej jazdy. Pierwsze 100 kilometrów pokonujemy w godzinę. Chłoniemy bezkresną przestrzeń, absolutna pustka robi wrażenie. Jednak horyzont nie jest czysty. Coś zaczyna się dziać w atmosferze. Wstaje wiatr! Niebo zmienia barwę – głęboki granat zmienia się w popiel, słońce wygląda jak srebrny talerz. Z głębi pustyni wiatr przynosi tumany pyłu. Przez drogę zaczynają się przesypywać strugi piasku. Zatrzymujemy się, aby zabezpieczyć samochód. Smarujemy cały przód grubą warstwą towotu – tylko szyby nie można zabezpieczyć. Wiemy, że taki wiatr potrafi oszlifować lakier i zmatowić szkło. Jedziemy dalej. Widoczność stopniowo się zmniejsza, jęzory piasku na jezdni są coraz większe. Trzeba ograniczyć szybkość, zapalić światła, pozamykać okna, wentylację – a i tak pył piaszczysty drapie w nosie i w gardle. Cały świat staje się rudy, widoczność maleje do 100 metrów, strugi piasku „przelewające się” przez jezdnię skutecznie maskują przeszkody na jezdni. A jest ich coraz więcej – miniaturowe „zaspy” piaszczyste nie ustępują przed kołem. Uderzenia są twarde, można uszkodzić podwozie. Jedziemy więc coraz wolniej. W zamkniętym samochodzie robi się gorąco i duszno. Pył wciska się wszędzie. Jesteśmy jak zawieszeni w przestrzeni, która przesuwa się razem z nami. Patrzymy na licznik: jeszcze 150 km do oazy! W tych warunkach ile to godzin? 3, a może 4? Wiemy, że taki wiatr może ustać dopiero o zachodzie słońca, więc zatrzymanie się nic nie daje. O żadnym posiłku nie ma mowy – piasek zgrzyta w zębach.

Wreszcie droga opada w dół, zjeżdżamy do głębokiej doliny.   Jesteśmy w           El Golea! Oddychamy z ulgą! Znajdujemy camping położony wśród pięknej palmerii. Jest tu zacisznie, wiatr nie dokucza, choć pył ciągle wisi w powietrzu. Można się umyć, przygotować posiłek, wypocząć. Wiemy teraz dokładnie, co oznacza słowo „oaza”! Pod wieczór zwiedzamy na piechotę miasteczko, jego tradycyjne, stare dzielnice. Domy lepione z gliny, wielu mieszkańców ma czarny kolor skóry, spotykamy też „jednookie” kobiety, ale nie stanowią one tutaj większości. Pełno zieleni, naokoło palmerie, palmy obwieszone kiśćmi daktyli.

Noc mija bez przygód, ranek budzi się pogodny, powietrze czyste, słońce praży. Przed nami najdłuższy etap: 360 km szczerej pustyni dzieli nas od celu naszej eskapady. Opuszczamy gościnną oazę. Szosa wije się łagodnie pomiędzy potężnymi wydmami – złociste góry piasku, malowniczo ukształtowane prze wiatr. Robią wrażenie czegoś miękkiego, nieomal puszystego, jak sfalowany moherowy koc. Mijamy pług, odgarniający nawiane wczoraj zaspy i jęzory piasku. Dalej droga już czysta, można zwiększyć szybkość. Dojeżdżamy do rozwidlenia dróg. W lewo drogowskaz: Tamanrasset – 1000 kilometrów. Ta położona w sercu Sahary stolica prowincji Hoggar (najwyższe góry północnej Afryki) jest już poza naszym zasięgiem. W prawo: Timimun – 300 kilometrów. To właśnie cel naszej podróży.

Znów zmienia się charakter terenu, pogorszyła się jakość drogi. Nawierzchnia wąska, wymijać się można zjeżdżając na żwirowe pobocze. Spotykamy nieliczne samochody, prawie wyłącznie terenowe, wśród nich znaczny procent to turyści z zachodniej Europy. Widząc naszego delikatnego Fiata, wszyscy miejscowi kierowcy zjeżdżają na pobocze, robiąc nam miejsce. Miejscowi – ale nie turyści z Zachodu. Ci są panami na drodze!

Wydmy pozostały za nami, przed nami bezkresna, kamienisto-gliniasta płaszczyzna. Z daleka widać ogromne jezioro – to fatamorgana. Po kilkudziesięciu dalszych kilometrach zwraca naszą uwagę to, że powierzchnia pustyni błyszczy jak emaliowana skorupa. Zatrzymujemy się, aby przyjrzeć się temu z bliska. Okazuje się, że kamienie wapiennego pochodzenia mają na zewnętrznej stronie coś w rodzaju glazury. Nie wiemy, czy to zjawisko naturalne, wywołane wiatrem i gorącym słońcem, czy może efekt francuskich prób nuklearnych, przeprowadzanych w latach 50-tych gdzieś (może tu?) na Saharze?

Po następnej godzinie jazdy kolejne zatrzymanie. Na środku drogi stoi dorodny wielbłąd. Nie boi się samochodu, on tu jest panem. Patrzy z góry na tę „blaszankę” i nie myśli ustąpić. Wysiadamy z aparatami fotograficznymi. To go zaniepokoiło – zaczął się oddalać dostojnym krokiem. Obok, w lokalnym zagłębieniu terenu – parę kolczastych krzaczków, przy których stoi gromadka tych zwierząt. Skąd się tu wzięły? Robimy zdjęcia i jedziemy dalej. Upał się wzmaga, karoseria parzy przy dotknięciu, przez otwarte okna dmucha powietrze nagrzane, jak z chlebowego pieca. Chce się pić, brakuje śliny w ustach. Woda w kanistrach jest ciepła, jedynie termosy ratują sytuację, zachowując chłodny napój. Z daleka widzimy kilka samotnych akacji, rosnących tu niewiadomo dlaczego, w znacznych odstępach od siebie. Zjeżdżamy z drogi kilkaset metrów w bok, uważając tylko, aby nie rozbić miski olejowej o jakiś większy kamień i zatrzymujemy się w cieniu jednej z nich. Teraz można coś zjeść.

Timimun coraz bliżej. Znów towarzyszą nam po obu stronach drogi chrakterystyczne góry stołowe. Wreszcie wita nas zielona dolina – jesteśmy u celu! Pierwsze wrażenie aż zatyka: wśród palmerii rozciąga się murzyńska osada, otoczona glinianym murem, z bramami niegdyś obronnymi, wszystko w czerwono-rudym kolorze – tak, jak i otaczający teren. Miejscowa glina i pnie palm są jedynym budulcem. Ludność czarnoskóra, kobiety uśmiechnięte, nie zasłaniające twarzy – to już przedsionek centralnej Afryki. W nowszych dzielnicach ludność mieszana, murzyńsko-arabska. Z uznaniem myślimy o gospodarzach tej oazy, którzy potrafili utrzymać jej specyficzny, sudański charakter nawet przy wznoszeniu nowych budowli: szkół, hoteli, budynków administracyjnych itp. Tynki zastępuje nakładana ręcznie glina ze śladami palców, elementy dekoracyjne mają murzyńskie cechy.

Zwiedzamy palmerie z przemyślnym systemem nawadniającym. Z hotelowego tarasu oglądamy piękny widok na położony w dole obszar szotu, ograniczony po przeciwnej stronie doliny łańcuchami wydm. Ale hotel możemy sobie tylko obejrzeć – to nie dla takich turystów jak my. Na szczęście obok, w palmerii, jest camping.

Następnego dnia wynajmujemy terenowego Land-Rovera wraz z kierowcą-przewodnikiem i jedziemy na parę godzin „w plener”. Bezdrożami, ścieżkami, objeżdżamy okolicę. Zwiedzamy stare, częściowo jeszcze zamieszkałe „ksary”. Są to lepione z gliny obronne osiedla rozrzucone wzdłuż urwistej krawędzi płaskowyżu. Zjeżdżamy w dół do szotu, pokrytego jak śniegiem kryształkami soli i gipsu. W starych, osiadłych wydmach wykopujemy własnoręcznie „róże pustyni” – przedziwne twory krystaliczne. Jest tu co oglądać! A jesteśmy przecież 1000 km na południe od gór Atlasu, „tylko” 2000 km od Timbuktu nad Nigrem – a więc w 1/3 szerokości Sahary! Teraz będziemy mogli powiedzieć, że widzieliśmy wnętrze tej największej pustyni świata, a nie tylko jej krawędzie.

Pozostaje droga powrotna, głupie 1300 km do domu. Dystans 900 km w ciągu jednego dnia, przy dobrej pogodzie, nie stanowi problemu. Ostatni dzień ulgowy, tylko 400 km – bo przecież następnego ranka trzeba być wypoczętym w pracy.

Sahara jest fascynująca! Warto było podjąć ryzyko tej wyprawy!

Ghardaia          Bou Saada   WydmyWielbłądy

1 komentarz do “Sahara

  1. Bardzo ciekawe wspomnienia. Jedną z róż pustyni przywieźliście nam. Któraś z dziewczynek wzięła ją do szkoły na geografię i nauczycielka bardzo się ucieszyła. Wzięła do szkolnych zbiorów.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s