Szkolne przygody XX wieku

Na ziemiach polskich w pierwszej połowie XX wieku szkolnictwo przeżywało różne, czasem dramatyczne przemiany. Dzisiaj może się to wydawać śmieszne, ale co kilka lat było inaczej. Można powiedzieć, że dwa pokolenia ówczesnej młodzieży żyły „w ciekawych czasach”. Czy jest to ciekawe również dzisiaj, dla młodych, nie pamiętających tamtych czasów? Moja pamięć, przedłużona pamięcią moich rodziców, sięga początków XX wieku. A więc…

W 1900 roku na ziemiach polskich będących pod zaborem rosyjskim istniały wyłącznie szkoły z rosyjskim językiem nauczania. Na poziomie średnim były to „Riealnoje Ucziliszcza”. Ale przyszła rewolucja 1905 roku. Pewien nauczyciel szkoły elementarnej zanotował wtedy w swym pamiętniku: „Mniej-więcej w 1906 roku przyszła pewnego razu do szkoły „bojówka”(rewolucjoniści z PPS), która nauczycielstwu pogroziła, że nas pozabijają, jeżeli nadal będziemy uczyli po rosyjsku. Ta „bojówka” dzieciom podarła na ulicy wszystkie książki rosyjskie, a w kancelarii szkolnej pozrzucała carskie portrety, podziurawiła i podeptała. Od tej pory przez jakiś rok wcale nie uczyliśmy po rosyjsku. Potem zjechał kurator okręgowy nauk z Warszawy i przeprowadził śledztwo, po którym zwolniono kierownika szkoły i zaprowadzono stare zwyczaje.”  Władze carskie, chcąc łagodzić nastroje, zgodziły się jednak na tworzenie prywatnych szkół średnich z polskim językiem nauczania. Jedną z pierwszych była szkoła mojej babci, założona w 1906 roku jako „Szkoła Realna Żeńska”. Szkoły te nie dawały jednak swym absolwentom prawa do podjęcia dalszych studiów na obszarze rosyjskiego imperium. Kto chciał po ukończeniu takiej szkoły iść na studia, musiał emigrować na zachód Europy. Nie każdego było na to stać, więc to ograniczenie było dość uciążliwe.

Minęło 10 lat, ziemie dawnego Królestwa Kongresowego znalazły się (w wyniku działań wojennych) pod okupacją niemiecką. Szkoły rosyjskie zniknęły, szkoła babci jakoś przetrwała do końca wojny. Rok 1918 otworzył nową kartę – w niepodległej Polsce szkoły prywatne zostały poddane nadzorowi Kuratorium Oświaty, uzyskując w zamian te same prawa, co szkoły państwowe.  Ujednolicono program nauczania, ujednolicono wymagania kwalifikacyjne dla nauczycieli. Ambicją babci i jej spadkobierców było uczynienie ze szkoły nowoczesnej placówki oświatowej. Uczennice miały do dyspozycji szereg pracowni tematycznych, pracownie robót ręcznych, ogród warzywny, zajęcia na świeżym powietrzu, sport, drużynę harcerską… Szczególnie okres 1930-1939 był okresem intensywnego rozwoju. Zostało wymienione umeblowanie klas, organizacja szkoły została dostosowana do nowego systemu nauki: 6 klas szkoły podstawowej, 4 klasy gimnazjum, 2 klasy licealne.  Ciekawy był system nauczania religii. Ponieważ w szkole były uczennice różnych wyznań, klasa była dzielona na 3 grupy, z których jedną prowadził ksiądz, drugą pastor ewangelicki, a trzecią rabin. Po lekcji wszyscy trzej duchowni spacerowali razem po szkolnym korytarzu, dając przykład zgodnego współżycia. Na tamte czasy to była ekumeniczna rewolucja.

harcerki-3

Minęło 20 lat, przyszedł rok 1939. Pod okupacją niemiecką szkoły ponadpodstawowe nie miały prawa bytu. Budynki szkolne zostały zajęte, wyposażenie zniszczone, część udało się przechować w domach prywatnych. Od 14 roku życia młodzi ludzie mieli obowiązek pracy – w fabryce, kopalni… Szkoły musiały przekazywać do Arbeitsamtu (niemieckiego urzędu pracy) spis uczniów kończących 6 klasę. Jeżeli nie było zapotrzebowania na miejscu, młodzi ludzie byli wysyłani do Niemiec. Ci, którzy dostali skierowanie do pracy na miejscu, usiłowali kontynuować naukę na tajnych kompletach, zbierając się wieczorami w prywatnych mieszkaniach (każdy przedmiot gdzie indziej), najczęściej u swych nauczycieli. Wymagało to samozaparcia, dyscypliny, przestrzegania zasad konspiracji z obu stron – nauczycieli i uczniów.

Minęło kolejnych 5 lat, przyszedł rok 1945. Szkolnictwo powracało do swych przedwojennych korzeni. Przedwojena kadra nauczycielska z trudem i z oporami dostosowywała się do nowych wymagań, dyktowanych przez komunistyczną ideologię. Znam szkołę, która w czerwcu 1945 roku wydawała jeszcze świadectwa z nagłówkiem: „Szkoła imienia Józefa Piłsudskiego”. Aż do roku 1949 utrzymano szkolne drużyny harcerskie, a także lekcje religii. W klasach 4-5-6 siostra zakonna zapoznawała uczniów z symboliką kościelnych ceremonii, strojów liturgicznych, ze zrozumieniem łacińskich tekstów liturgicznych. W klasie 8 (to już liceum), ksiądz prefekt wykładał historię Kościoła, nie omijając różnych dewiacji z okresu średniowiecza, czy wojen religijnych. Dawało to uczniom możliwość zrozumienia, że wiara to jedno, a ludzkie słabości – to drugie. Harcerstwo organizowało obozy letnie, wycieczki – jak ta na zdjęciu z 1948 roku:

Ojcow (1)_crop

W kolejnym roku szkolnym 49/50 wszystko się zmieniło. W szkołach zapanował dryl ideologiczny, harcerstwo zostało zdelegalizowane, lekcje religii usunięte, członkostwo w komunistycznym Związku Młodzieży Polskiej (ZMP) obowiązkowe. Wprowadzono w szkołach średnich przedmiot „przysposobienie wojskowe” – nauka wojskowych regulaminów, musztry, obsługi broni palnej, wyjazdy na strzelnicę – wszak był to okres „zimnej wojny”. A mimo to… Przeczytajmy autentyczne fragmenty pamiętnika z tamtych czasów:

„Harcerstwo zostało uznane za wrogą, burżuazyjną organizację i zdelegalizowane. Noszenie harcerskich odznak zostało zakazane. Niektórzy chłopcy nie chcieli rozstać się z krzyżem. Witek przykręcił go sobie do paska od spodni. Pewnego dnia zostaliśmy wysłani ze szkoły do „prac społecznych”. Okazało się, że mamy pomagać w przebudowie Domu Parafialnego, dostosowując ten obiekt dla potrzeb nowego lokatora – miejskiego zarządu ZMP. Aktywiści tegoż zarządu nadzorowali naszą prace i któryś z nich zauważył u Witka ten krzyż. Wezwał go do wnętrza, do swego biura, zbił po twarzy i krzyż odebrał. To była nasza pierwsza lekcja wychowania politycznego.”

„Był rok 1951, szczyt stalinizmu w Polsce. W pięknej auli liceum im.Staszica po prawej stronie sceny na ścianie wisiał wielki, ponadnaturalnej wielkości portret Stalina. (Mój Ojciec przypominał, że w tym samym miejscu w roku 1914 wisiał portret cara Mikołaja). W szkole królowało ZMP, w Warszawie namiestnikiem był marszałek Sowieckiego Sojuza, Rokossowski. Te okoliczności są istotne dla dalszej opowieści.    

    W tym czasie pani L., polonistka, zorganizowała konkurs recytatorski. Finał konkursu odbywał się właśnie na tej auli, pod bacznym okiem portretowego Stalina. Jeden z naszych kolegów, ze starszego niż ja rocznika, wystąpił z „Redutą Ordona”. Deklamowal porywająco, z pasją, wspaniale! A gdy grzmiał: „Warszawa jedna mocy twojej się urąga, wyciąga na Cię rekę i koronę ściąga… boś ją ukradł i skrwawił, synu Wasilowy” – wskazując przy tym w teatralnym geście na stalinowy portret, to sala zamarła. Była to przecież wyraźna, czytelna wtedy dla  wszystkich manifestacja! Deklamacja dobiegła końca. Chwila ciszy – i burza oklasków! Nie było wątpliwości – pierwsza nagroda w konkursie recytatorskim. Jej przyznanie było  również zwycięstwem w konkursie cywilnej odwagi – nie tylko deklamatora, ale i ciała pedagogicznego, decydującego się na przyznanie tej nagrody.

    W tym samym roku, na lekcji matematyki nasz profesor Zygmunt B. wspomniał (że to niby już taki stary), że pamięta nawet, jak przed pierwszą wojną budowano most Poniatowskiego w Warszawie. Jeden z naszych kolegów wyrwał się wtedy: „to może widział pan marszałka Rokossowskiego, pracującego przy tej budowie?” (taka byla wtedy propagowana oficjalna wersja jego życiorysu – że to niby warszawski kamieniarz). „Nie” – odpowiedział profesor, „ale parę lat później widziałem marszałka Piłsudskiego, gdy wracał po tym moście z Kijowa”. Pamiętajmy – byl to rok 1951, postać Piłsudskiego skazana była na zapomnienie (nie mówiąc już o wojnie 1920 roku) – a tu taka publiczna wypowiedz? Przeciwstawienie Piłsudskiego Rokossowskiemu? To też była – na tamte czasy – ryzykowna manifestacja polityczna. To też była dla nas dobra lekcja wychowawcza. Pokazanie nam, że trzeba mieć odwagę powiedzieć, co się myśli. Takich mieliśmy profesorów, a również i my, szczeniaki, byliśmy na tyle dojrzali, że sprawa nie wyszła poza naszą klasę. Choć wszyscy (prawie) należeli do ZMP. A prof. B. cieszył się coraz większym autorytetem.”

Na 1-go maja 1952 niosłem (jako chorąży) sztandar szkolny. Miałem pożyczony garnitur (cały poczet był tak samo ubrany) i skórkowe rękawiczki dla parady. Stary woźny, (który przechował ten sztandar przez całą wojnę) jak to zobaczył, mówi: „tak, to reakcyjny sztandar, trzeba go nieść w rękawiczkach!” (Wtedy szkoła miała również drugi sztandar – zmp-owski. Ale szcunkiem był otoczony ten stary, przedwojenny.)”

STASZIC_crop

A oto inny fragment, dotyczący wakacji na kolonii szkolnej w 1951 roku:

„Pierwszy dzień to zapoznanie się z otoczeniem, no i z regulaminem obozu. Pobudka o 7:00, śniadanie o 8:00, obiad o 13:00, podwieczorek o 16:00, kolacja o 19:00. Przed śniadaniem, obiadem i kolacją apel – czyli zbiórka grupami w dwuszeregu, kolejno odlicz, raport składany komendantowi obozu – wszystko zgodnie z wojskowym (ale i harcerskim) regulaminem. Obecność obowiązkowa. Opuszczać obóz bez zezwolenia nie wolno, wyjścia grupowe tylko z którymś z wychowawców. Nasi wychowawcy byli zobowiazani trzymać nas zdaleka od Kościoła. Tak się jednak złożyło, że w naszej willi  mieszkało również dwóch ksieży – willa była chyba własnością Kościoła. Od nich dowiedzieliśmy się o rozkładzie niedzielnych nabożeństw w pobliskim, oddalonym o 2 km kościele.  Wspólnie z kolegami ustaliliśmy, że trzeba będzie chodzić na 6:00 godz. rano, gdyż później można nie zdążyć na zbiórkę – i sprawa się wyda. Żeby nie zaspać, chłopcy z jednej z sal trzymali nocne dyżury i potem budzili resztę. Tak odtąd co niedziela kilkunastu nas zdążało wczesnym rankiem do kościoła. Zadowoleni z siebie,wracaliśmy przed porannym apelem.”

Co na to dzisiejsza młodzież?

 

 

 

Litwa

Z czym się nam kojarzy Litwa?  Z Jagiełłą, Mickiewiczem, Miłoszem?  Z Wilnem, Ostrą Bramą, Nowogródkiem?  Z okresem chwały i wielkości polsko-litewskiej Rzeczpospolitej?  W każdym razie z czymś bardzo swojskim. A tymczasem dowiadujemy się, że współczesna Polska ma największe sąsiedzkie problemy właśnie  z Litwą.  Jak do tego doszło?  Od radosnej unii w Horodle do dzisiejszej antypolskiej fobii?

Ostra Brama

Litwini, Polacy i Białorusini są sąsiadami od wieków.  Historia splotła ich losy w sposób szczególny. Przez pół tysiąca lat żylismy w jednym wspólnym państwie, przechodziliśmy te same koleje losu. Sprobujmy prześledzić proces historyczny, który doprowadził do dzisiejszych nieporozumień.  Sprobujmy zrozumieć litewski, a także białoruski punkt widzenia.

Zacznijmy od pytania, czym było Wielkie Księstwo Litewskie?  Było to ogromne państwo, utworzone przez dynastię książąt litewskich, obejmujące tereny dzisiejszej Litwy, Białorusi, a przez krótki czas również Ukrainy.  Szczyt swego rozwoju osiągnęło w XIV wieku w drodze wypierania z tych terenów dotychczasowych okupantów – Tatarów.  Przewagę nie tylko ilościową, ale i kulturową miała w tym państwie ludność białoruska. Jej elita posiadała znajomość pisma dzięki przyjęciu chrześcijaństwa (obrządku wschodniego) jeszcze przed inwazją tatarską – czego brakowało elitom litewskim. Nic więc dziwnego, że językiem „urzędowym” Księstwa był białoruski.

Grunwald

W 1413 roku w Horodle nad Bugiem odbył się wielki zjazd szlachty polskiej oraz bojarów litewskich.  W ślad za zawartymi wcześniej unią dynastyczną i sojuszem polityczno-wojskowym obu państw, skutkującym złamaniem krzyżackiej potęgi pod Grunwaldem w 1410, nastąpił akt wielkiej wagi: zbratanie stanów rycerskich. Szlachta polska dzieliła się z sąsiadami z północnego wschodu nie tylko przywilejami politycznymi, ale również znakami herbowymi. Miało to szczególną wymowę w tamtych czasach: świadczyło o autentycznym i szczerym uznaniu nowych sojuszników za „braci-szlachtę”. A musimy wiedzieć, że tamto pokolenie pamiętało jeszcze najazdy litewskie na Mazowsze czy Podlasie – nie mniej groźne niż tatarskie na Małopolskę.  Więc to zbratanie było naprawdę czymś wielkim – z obu stron.

W dziejach ludzkości każdy trwały układ musi opierać się na obustronnym poczuciu korzyści z niego wypływających. W tym przypadku niewątpliwie taką wspólną korzyścią był sojusz przeciw zagrożeniu krzyżackiemu. Sto lat później to zagrożenie zniknęło, ale pojawiło się nowe  – wzrastająca potęga państwa moskiewskiego. Więc dla strony polskiej było to  zabezpieczenie północno-wschodniej granicy, odsunięcie zagrożenia o setki kilometrów.  Zamiast bronić  Mazowsza przed Litwinami, Polacy pomagali Litwinom (czy też Białorusinom?) bronić Smoleńska przed Moskalami. A dla strony litewsko-białoruskiej?  Chyba najważniejsze było uzyskanie przez bojarów i kniaziów wszelkich praw osobistych i politycznych, które posiadała już wcześniej szlachta polska.  Dzięki temu przekształcili się oni z książęcych poddanych w wolnych obywateli Rzeczypospolitej.  Bojarzy litewscy ponadto wraz z chrztem uzyskali dostęp do kultury łacińskiej, zostali włączeni w obieg kultury Zachodu.

Orzeł-Pogoń

W ciągu kolejnych dziesięcioleci, w ślad za prawami politycznymi i obywatalskimi ulegały ujednoliceniu: sposób uzbrojenia, ubiór, obyczaj, wreszcie wykształcenie i język. Oczywiście granice między Koroną a Litwą były otwarte i nic nie przeszkadzało swobodnemu ruchowi ludności. Polacy nabywali majątki w Wielkim Księstwie tak samo, jak Litwini wchodzili w posiadanie majątków w Koronie – drogą kupna, małżeństwa, spadku. Czasem król nadawał ziemię za zasługi, czasem całe rody szlachty zaściankowej emigrowały z przeludnionego Mazowsza do Wielkiego Księstwa.  Nie było to decydujące, ale na pewno przyspieszało integrację. Po dwóch stuleciach znany nam z Potopu chorąży orszański Kmicic (a Orsza to głęboka Białoruś) nie różnił się niczym od szlachty spod Kalisza, tak jak litewski Radziwiłł nie różnił się od małopolskiego Lubomirskiego. Z końcem XVIII wieku  – prawie czterysta lat po Horodle – szlachta litewsko-białoruska czuła się tak dalece Polakami, że uznano za anachroniczny i zbędny podział kraju na Koronę i Litwę.  Konstytucja 3-go Maja mówi już o centralnej, jednolitej organizacji państwa. Bohaterscy obrońcy Rzeczypospolitej w tamtej epoce – jak Rejtan w Sejmie czy Kościuszko na polu walki – to przedstawiciele tych litewsko-białoruskich Polaków. Już właśnie Polaków. Naród polski wzbogacił się o wielu wartościowych ludzi. Nazwiska można by mnożyć: Czartoryski, Mickiewicz, Moniuszko, Ogiński, Piłsudski, Wańkowicz czy Miłosz – że wymienię tylko parę znanych postaci.

Rejtan       Kościuszko

A narody litewski i białoruski?  Utraciły w ten sposob całkowicie swe warstwy kulturotwórcze, przywódcze. Czy można o to kogoś winić? Przecież nikt tego nie robił z premedytacją. To był naturalny proces, przebiegający wśród ludzi wolnych, wynikał z dobrej woli tworzenia jednej wspólnoty, ze swobody wyboru przynależności osobistej do tej kultury, którą ktoś uzna za bliższą sobie, może lepiej rozwiniętą, lub posiadającą najwiekszą siłę przyciagania w danej wspólnocie. My, imigranci, wtapiający się w kolejnych pokoleniach w kulturę anglosaską dominujacą na tym kontynencie, możemy to łatwiej zrozumieć.  Na Litwie i Białorusi pozostały rodzime warstwy chłopskie ze swym poczuciem odrębności językowej i kulturowej. Za mało to, aby być nowożytnym narodem. Ale wystarczająco dużo, aby naród mógł się odrodzić.  W ciągu XIX wieku, w miarę  postępującej urbanizacji, rozwoju oświaty, a jednocześnie w miarę upadku znaczenia politycznego i ekonomicznego warstwy szlacheckiej – do czego przyczyniła się  w znacznym stopniu okupacja rosyjska i represje po kolejnych powstaniach – tworzyły się nowe warstwy rodzimej inteligencji, tworzyły się od nowa narody.  Od zarania – szczególnie na Litwie – z poczuciem żalu do Polski, do tych litewsko-białoruskich Polaków, którzy nie dość że przestali być Litwinami lub Białorusinami, to jeszcze traktowali te ziemie jako część Polski.

U progu niepodległości w 1918 roku objawiła nam się po raz pierwszy nowa Litwa – wyzwalająca się nie tylko spod rosyjskiej czy niemieckiej okupacji, ale i spod polskiej dominacji kulturowej. Był to tragiczny konflikt Litwinów z Litwinami. Tych, którzy byli spadkobiercami dawnej Rzeczpospolitej, traktujący polskość jako dobro wspólne, jednoczące mieszkanców dawnych ziem tego państwa, z tymi, którzy widzieli zagrożenie oryginalnej litewskiej, ludowej kultury i języka, którzy widzieli groźbę roztopienia się w polskim morzu i dlatego dążyli do całkowitej separacji.  Można by powiedzieć, że spór o Wilno był sporem nie między Polską a Litwą, lecz między Litwinami „litewskimi” a Litwinami „polskimi”, takimi jak Piłsudski czy Żeligowski.

Piłsudski                  Piłsudski3

Po zbrojnym konflikcie o Wilno w 1920 roku – wygranym wtedy przez Polaków – nastąpił dwadzieścia lat później litewski rewanż.  W latach 1941 – 1944 toczyła się na wileńszczyznie mała wojna polsko-litewska. Prowadzona była z jednej strony przez litewską policję i oddziały wojskowe kolaborujace z Niemcami, z drugiej zaś przez oddziały Armii Krajowej. Wojna ta, jak każda, a partyzancka w szczególności, obfitowała w wiele momentów brutalnych z obu stron. W historycznej perspektywie zwycięzcą zostali Litwini – Wilno zostało w ich rękach, a liczebność ludności polskiej została drastycznie umniejszona przez straty wojenne, deportacje, przesiedlenia i emigracje.  Co najważniejsze – została zniszczona bezpowrotnie polska dominacja kulturowa na tym terenie.

Te wszystkie wydarzenia, przytłumione potem przez lata sowieckiej okupacji, oczekują swojego podsumowania.  Dopiero teraz, w ostatnich 20 latach, zaistniała możliwość nawiązania dialogu, poszukiwania dróg do wzajemnego zrozumienia.  Dopiero teraz okazuje się, jak trudno podzielić spadek po Wielkim Księstwie Litewskim.  Każdy naród potrzebuje jakiegoś odniesienia do przeszłości, poczucia jakiejś kontynuacji. Zarówno Litwini jak i Białorusini sięgają więc do Wielkiego Księstwa.  To bardzo dobrze, ale co tam było litewskie, co białoruskie, a co polskie?  Poczynając od „Pogoni”, która była herbem Księstwa, poprzez stolicę (Wilno), wybitnych ludzi (Mickiewicz), do historycznych wydarzeń.  Czy  mickiewiczowski Nowogródek to Litwa?  Chyba raczej Białoruś.  A Kościuszko, Moniuszko, Orzeszkowa – Polacy to, Białorusini czy też Litwini?  A wydarzenia historyczne – na przykład wielka zwycięska bitwa pod Orszą w 1514 roku, gdzie wojska Wielkiego Księstwa wspomagane przez wojska koronne, pod dowództwem hetmana kniazia Ostrogskiego (Białorusina?) rozgromiły armię moskiewską.  W historiografii polskiej jest to zwycięstwo Rzeczpospolitej,  w litewskiej – pewnie litewskie, w białoruskiej – białoruskie.  Tu mała dygresja: czy poprzez przeniesienie nazwy „Rzeczpospolita” na współczesne państwo polskie wielu z nas nie ma ochoty postawić znaku równości między Rzeczpospolitą tamtych czasów a Polską – zapominając, że to była Rzecz Wspólna wielu narodów?  Ale wracając do rzeczy: narody szukające tożsamości chcą sobie takie wydarzenia przywłaszczyć, chcą mieć wyłączność. Należy to uznać i zrozumieć.  Dobrze, że taka Orsza jest postrzegana przez Białorusinów jako ich sukces w walce przeciw Moskwie, że chcą urządzać rocznicowe obchody na polu bitwy – bo też jest to ich odpowiednik Grunwaldu. Na uznanie polskiego udziału w tym sukcesie przyjdzie czas.

Teraz nastał czas wzajemnego wydzierania sobie wybitnych postaci, zdarzeń, historii, kultury.  Każdy chce mieć jak najwięcej na własność.  Młode narody – młode swoją świeżą emancypacją polityczną, młodą warstwą inteligencji, młodą w narodowych językach tworzoną kulturą – chcą mieć swe korzenie.  Uznanie, że są one wspólne, mocno splecione, nierozdzielne, przynoszące chwałę wszystkim spadkobiercom – przyjdzie później. Ale przyjść musi.

Historia okaleczyła psychikę narodów Europy Środkowo-Wschodniej. Dziś wylizują się z ran zadanych przez wojny, nacjonalizmy, półwieczne panowanie komunizmu.  Muszą wyleczyć się z nabytych kompleksów, urazów, fobii. Powracający do zdrowia potrzebuje spokoju i życzliwości.  Do człowieka obciążonego kompleksami mówić trzeba ze zrozumieniem i sympatią.  Nerwowe reakcje, głosy potępienia lub lekceważenia pogarszają tylko stan rzeczy.  To samo dotyczy całych narodów.  Musimy nauczyć się zrozumienia dla goryczy Litwinów wobec Polaków z Litwy, którzy mieli ją za część Polski.  Musimy uznać, że walka wileńskiej A.K. o odrodzenie Polski w granicach z 1939 roku była z litewskiego punktu widzenia działaniem antylitewskim.  A jednocześnie Litwini powinni uznać, że ich kolaboracja z hitlerowcami nie była najlepszą metodą walki o niepodległą Litwę, z Wilnem jako stolicą. I że przestępstwa w stosunku do ludności cywilnej popełniały w zamęcie wojny obie strony.  A więc potrzebni są z obu stron ludzie, którzy powiedzą:   „przebaczamy i prosimy o przebaczenie”.  Konflikt sprzeczny z interesami obu narodów i państw musi wygasnąć. Jak napisano w akcie Unii Horodelskiej prawie sześćset lat temu: „Wiadomo wszystkim, że nie dostąpi zbawienia, kto nie będzie wspierany tajemnicą miłości, która (-) zwaśnionych godzi, pokłóconych łączy, odmienia nienawiści, uśmierza gniewy i daje wszystkim pokarm pokoju… Ona wśród wszystkich cnót pierwsze miejsce zajmuje, a kto nią wzgardzi, wszelkie dobro utraci”.

Teraz oba narody są członkami innej unii: Unii Europejskiej. To najlepsza droga do pojednania – wspólnota interesów. Właśnie teraz ożywiły się kontakty dyplomatyczne – prezydent Polski odwiedza Litwę, uczestnicząc w obchodach rocznicy jej niepodległości, a premier Litwy odwiedza Polskę, prowadząc rozmowy na temat ściślejszej wzajemnej współpracy. Po raz pierwszy w niepodległej Litwie przedstawiciel litewskiej polonii objął urząd ministra w litewskim rządzie, co świadczy wymownie o złagodzeniu antypolskich urazów. A więc wszystko idzie ku dobremu! Warto realizować to, co zapisali nasi przodkowie w Horodle!

Rzymskie ślady w Algerii

Atrakcje turystyczne Algerii to nie tylko Sahara. Jest jeszcze wiele innych, godnych uwagi, ciekawych miejsc. I nie myślę tu o pięknych, śródziemnomorskich plażach – podobne można znaleźć w wielu miejscach na świecie. Atrakcją wyjątkową w swoim rodzaju są pozostałości rzymskiej kolonizacji tego obszaru. Przed dwoma tysiącami lat śródziemnomorskie wybrzeża Afryki były spichlerzem Rzymu. Na płaskowyżach dzisiejszej Algerii kwitło rolnictwo, powstawały liczne osiedla, rozwijały się miasta. Jednym z nich była słynna Kartagina, położona co prawda na terenie sąsiedniej Tunezji, ale w czasach rzymskich będąca stolicą całego regionu. Na terenie Algerii takich miast było wiele – na miejscu niektórych z nich nadal kwitnie życie, a rzymskie, czy bizantyjskie ślady miejscami tylko dadzą się zauważyć. Są jednak w Algerii dwa miasta wyjątkowe. Opuszczone przez mieszkańców około 1800 lat temu nie zostały nigdy ponownie zamieszkałe. Pozostały rozległe ruiny, ulice, świątynie, termy, teatry, bramy tryumfalne… Znane są pozostałości rzymskich miast w Italii – najsłynniejsze z nich to Pompei koło Neapolu. Odkopane spod popiołów wulkanicznych stanowi wielką turystyczną atrakcję – ale turysta czuje się tam jak w dobrze zorganizowanym muzeum: wyznaczone trasy zwiedzania, tu wolno, tam nie wolno zajrzeć… A te opuszczone miasta w Algerii stoją otworem – możesz po nich chodzić gdzie chcesz, wyobrażając sobie, że jesteś pierwszym odkrywcą tego zaginionego świata. Dlatego celem kolejnych naszych wycieczek były  Djemila i Timgad.

A więc najpierw Djemila. Ruszamy z Setifu. Początkowo droga prowadzi rolniczym płaskowyżem, dokoła falują ogromne łany młodych zbóż, na podmokłych łąkach spacerują bociany, których na wiosnę jest tu naprawdę dużo. Krajobraz sielski! Dojeżdżamy do krawędzi płaskowyżu. Przed nami otwierają się głębokie doliny, strome stoki, góry oglądane „z góry”! Droga wije się teraz po urwistych stokach, opadając stromo w dół. Dolina rozszerza się, na jej „półpiętrze”, nieco w dole, widać beżowe w kolorze mury. Za następnym zakrętem można już wyraźnie rozróżnić potężne łuki triumfalne, świątynie z wysmukłymi kolumnami, wielki zespół dawnych term, a nieco dalej, na stoku – teatr! Tak, to jeden z największych rzymskich zespołów zabytkowych w Algerii – Djemila! Mury dawnego miasta sprzed prawie 2 tysięcy lat rozciągają się na przestrzeni kilkudziesięciu hektarów! Zostawiamy samochód, idziemy „w miasto”. Spacerujemy po dawnych ulicach, zaglądamy do wnętrza świątyni, do term, czyli rzymskich łaźni, nie omijając nawet pomieszczenia, gdzie „król piechotą chodził”. Znajdujemy ślady mozaik na podłogach i na ścianach, podziwiamy funkcjonującą nadal kanalizację… Na koniec idziemy do teatru. Na skarpie sąsiedniego wzgórza istnieje wykuty w skale amfiteatr, którego nie powstydziłby się dzisiejszy projektant. Świetna akustyka – głos ze sceny dochodzi na najwyższe piętra, bez żadnego wspomagania! Jego wielkość dobrze świadczy o kulturalnych potrzebach ówczesnych mieszkańców. Aż dziwne, że 2000 lat temu… Można się zadumać nad historią tego miejsca, nad meandrami ludzkiej cywilizacji, jej wzlotami i upadkami…

Djemila ulica              Djemila TeatrDjemila świątynia     Djemila brama

Cel następnej wyprawy to Timgad. Było to miasto położone na pograniczu pustyni, pełniące rolę strażnicy, chroniącej rzymskie posiadłości przed atakami koczowniczych plemion z południa. Istniało 700 lat – założone 100 lat przed narodzeniem Chrystusa, opuszczone ostatecznie w VII wieku na skutek inwazji plemion arabskich.  Jedziemy w kierunku pustyni. Wąska droga prowadzi przez góry Aures, przebija się przez ciasny wąwóz, między rwącym potokiem a skalną ścianą. Za kolejnym zakrętem daje się zauważyć na tej ścianie wykuty w skale łaciński napis: „drogę wybudował rzymski legion za czasów panowania cesarza Traiana”. Robi to wrażenie, jesteśmy już blisko celu. Wjeżdżamy na rozległą pustynna płaszczyznę, na której rysują się znajome kształty: imponujący łuk tryumfalny, zarysy domów, kolumny dawnych świątyń… Jesteśmy w Timgadzie! Podobnie jak w Djemili, ruszamy „w miasto”. Czujemy się „jak u siebie” – rzymskie miasta miały wiele wspólnego ze sobą. Odnajdujemy jednak coś dla nas nowego: pozostałość wielkiego młyna. Ustawione w dwóch rzędach kamienne żarna, odmienne jednak od znanych nam z Polski. Stożkowaty trzon, na którym nasadzony jest obrotowy „dzwon” (również wykuty z kamienia) z otworami po dwóch przeciwnych stronach, w których zamocowane były drągi, pchane, jak w kieracie, przez niewolników. Widać, że kiedyś była tu żyzna okolica – bo przecież gdyby nie było miejscowego zboża, to taki młyn, na przemysłową skalę, nie byłby potrzebny. Ale Rzymianie oprócz chleba chcieli też igrzysk. Rzymskie miasto nie mogło obyć się bez teatru. Więc oczywiście w Timgadzie też jest wspaniały amfiteatr, mogący pomieścić 30 000 widzów – że o świetnej akustyce nie wspomnę! Jest on współcześnie wykorzystywany – odbywają się tam koncerty algerskich zespołów muzycznych!

Timgad panorama    Timgad arc

Timgad  mlyn            Timgad ulica

Ślady minionej epoki! Tam, w północnej Afryce, ciągłość historycznego rozwoju została całkowicie zerwana. Dzisiejsi mieszkańcy tej ziemi nie czują się spadkobiercami swych poprzedników sprzed tysięcy lat. Te wspaniałe zabytki są dla nich czymś obcym. Zostały odkryte przez Francuzów w czasie ich kolonialnego panowania, obecnie są chronione jako turystyczna atrakcja, ale bez emocjonalnego do nich stosunku. Tymbardziej warte zobaczenia, nie skażone komercjalizacją, takie autentyczne! Przynajmniej tak było w czasie naszego tam pobytu.

W sąsiedniej Tunezji też jest wiele tego typu zabytków, ze wspomnianą Kartaginą na czele. Byliśmy tam w czasie innej wycieczki. Ale nas zachwycił szczególnie jeden z obiektów: położone w głębi pustyni Colosseum, wielkością dorównujące temu rzymskiemu. Komu było tam kiedyś potrzebne? Nie dotarliśmy już do Libii – tam też jest wspaniały kompleks rzymskich ruin – Leptus Magna. Ale to już nie nasza opowieść!

El Djem

.