Na ziemiach polskich w pierwszej połowie XX wieku szkolnictwo przeżywało różne, czasem dramatyczne przemiany. Dzisiaj może się to wydawać śmieszne, ale co kilka lat było inaczej. Można powiedzieć, że dwa pokolenia ówczesnej młodzieży żyły „w ciekawych czasach”. Czy jest to ciekawe również dzisiaj, dla młodych, nie pamiętających tamtych czasów? Moja pamięć, przedłużona pamięcią moich rodziców, sięga początków XX wieku. A więc…
W 1900 roku na ziemiach polskich będących pod zaborem rosyjskim istniały wyłącznie szkoły z rosyjskim językiem nauczania. Na poziomie średnim były to „Riealnoje Ucziliszcza”. Ale przyszła rewolucja 1905 roku. Pewien nauczyciel szkoły elementarnej zanotował wtedy w swym pamiętniku: „Mniej-więcej w 1906 roku przyszła pewnego razu do szkoły „bojówka”(rewolucjoniści z PPS), która nauczycielstwu pogroziła, że nas pozabijają, jeżeli nadal będziemy uczyli po rosyjsku. Ta „bojówka” dzieciom podarła na ulicy wszystkie książki rosyjskie, a w kancelarii szkolnej pozrzucała carskie portrety, podziurawiła i podeptała. Od tej pory przez jakiś rok wcale nie uczyliśmy po rosyjsku. Potem zjechał kurator okręgowy nauk z Warszawy i przeprowadził śledztwo, po którym zwolniono kierownika szkoły i zaprowadzono stare zwyczaje.” Władze carskie, chcąc łagodzić nastroje, zgodziły się jednak na tworzenie prywatnych szkół średnich z polskim językiem nauczania. Jedną z pierwszych była szkoła mojej babci, założona w 1906 roku jako „Szkoła Realna Żeńska”. Szkoły te nie dawały jednak swym absolwentom prawa do podjęcia dalszych studiów na obszarze rosyjskiego imperium. Kto chciał po ukończeniu takiej szkoły iść na studia, musiał emigrować na zachód Europy. Nie każdego było na to stać, więc to ograniczenie było dość uciążliwe.
Minęło 10 lat, ziemie dawnego Królestwa Kongresowego znalazły się (w wyniku działań wojennych) pod okupacją niemiecką. Szkoły rosyjskie zniknęły, szkoła babci jakoś przetrwała do końca wojny. Rok 1918 otworzył nową kartę – w niepodległej Polsce szkoły prywatne zostały poddane nadzorowi Kuratorium Oświaty, uzyskując w zamian te same prawa, co szkoły państwowe. Ujednolicono program nauczania, ujednolicono wymagania kwalifikacyjne dla nauczycieli. Ambicją babci i jej spadkobierców było uczynienie ze szkoły nowoczesnej placówki oświatowej. Uczennice miały do dyspozycji szereg pracowni tematycznych, pracownie robót ręcznych, ogród warzywny, zajęcia na świeżym powietrzu, sport, drużynę harcerską… Szczególnie okres 1930-1939 był okresem intensywnego rozwoju. Zostało wymienione umeblowanie klas, organizacja szkoły została dostosowana do nowego systemu nauki: 6 klas szkoły podstawowej, 4 klasy gimnazjum, 2 klasy licealne. Ciekawy był system nauczania religii. Ponieważ w szkole były uczennice różnych wyznań, klasa była dzielona na 3 grupy, z których jedną prowadził ksiądz, drugą pastor ewangelicki, a trzecią rabin. Po lekcji wszyscy trzej duchowni spacerowali razem po szkolnym korytarzu, dając przykład zgodnego współżycia. Na tamte czasy to była ekumeniczna rewolucja.
Minęło 20 lat, przyszedł rok 1939. Pod okupacją niemiecką szkoły ponadpodstawowe nie miały prawa bytu. Budynki szkolne zostały zajęte, wyposażenie zniszczone, część udało się przechować w domach prywatnych. Od 14 roku życia młodzi ludzie mieli obowiązek pracy – w fabryce, kopalni… Szkoły musiały przekazywać do Arbeitsamtu (niemieckiego urzędu pracy) spis uczniów kończących 6 klasę. Jeżeli nie było zapotrzebowania na miejscu, młodzi ludzie byli wysyłani do Niemiec. Ci, którzy dostali skierowanie do pracy na miejscu, usiłowali kontynuować naukę na tajnych kompletach, zbierając się wieczorami w prywatnych mieszkaniach (każdy przedmiot gdzie indziej), najczęściej u swych nauczycieli. Wymagało to samozaparcia, dyscypliny, przestrzegania zasad konspiracji z obu stron – nauczycieli i uczniów.
Minęło kolejnych 5 lat, przyszedł rok 1945. Szkolnictwo powracało do swych przedwojennych korzeni. Przedwojena kadra nauczycielska z trudem i z oporami dostosowywała się do nowych wymagań, dyktowanych przez komunistyczną ideologię. Znam szkołę, która w czerwcu 1945 roku wydawała jeszcze świadectwa z nagłówkiem: „Szkoła imienia Józefa Piłsudskiego”. Aż do roku 1949 utrzymano szkolne drużyny harcerskie, a także lekcje religii. W klasach 4-5-6 siostra zakonna zapoznawała uczniów z symboliką kościelnych ceremonii, strojów liturgicznych, ze zrozumieniem łacińskich tekstów liturgicznych. W klasie 8 (to już liceum), ksiądz prefekt wykładał historię Kościoła, nie omijając różnych dewiacji z okresu średniowiecza, czy wojen religijnych. Dawało to uczniom możliwość zrozumienia, że wiara to jedno, a ludzkie słabości – to drugie. Harcerstwo organizowało obozy letnie, wycieczki – jak ta na zdjęciu z 1948 roku:
W kolejnym roku szkolnym 49/50 wszystko się zmieniło. W szkołach zapanował dryl ideologiczny, harcerstwo zostało zdelegalizowane, lekcje religii usunięte, członkostwo w komunistycznym Związku Młodzieży Polskiej (ZMP) obowiązkowe. Wprowadzono w szkołach średnich przedmiot „przysposobienie wojskowe” – nauka wojskowych regulaminów, musztry, obsługi broni palnej, wyjazdy na strzelnicę – wszak był to okres „zimnej wojny”. A mimo to… Przeczytajmy autentyczne fragmenty pamiętnika z tamtych czasów:
„Harcerstwo zostało uznane za wrogą, burżuazyjną organizację i zdelegalizowane. Noszenie harcerskich odznak zostało zakazane. Niektórzy chłopcy nie chcieli rozstać się z krzyżem. Witek przykręcił go sobie do paska od spodni. Pewnego dnia zostaliśmy wysłani ze szkoły do „prac społecznych”. Okazało się, że mamy pomagać w przebudowie Domu Parafialnego, dostosowując ten obiekt dla potrzeb nowego lokatora – miejskiego zarządu ZMP. Aktywiści tegoż zarządu nadzorowali naszą prace i któryś z nich zauważył u Witka ten krzyż. Wezwał go do wnętrza, do swego biura, zbił po twarzy i krzyż odebrał. To była nasza pierwsza lekcja wychowania politycznego.”
„Był rok 1951, szczyt stalinizmu w Polsce. W pięknej auli liceum im.Staszica po prawej stronie sceny na ścianie wisiał wielki, ponadnaturalnej wielkości portret Stalina. (Mój Ojciec przypominał, że w tym samym miejscu w roku 1914 wisiał portret cara Mikołaja). W szkole królowało ZMP, w Warszawie namiestnikiem był marszałek Sowieckiego Sojuza, Rokossowski. Te okoliczności są istotne dla dalszej opowieści.
W tym czasie pani L., polonistka, zorganizowała konkurs recytatorski. Finał konkursu odbywał się właśnie na tej auli, pod bacznym okiem portretowego Stalina. Jeden z naszych kolegów, ze starszego niż ja rocznika, wystąpił z „Redutą Ordona”. Deklamowal porywająco, z pasją, wspaniale! A gdy grzmiał: „Warszawa jedna mocy twojej się urąga, wyciąga na Cię rekę i koronę ściąga… boś ją ukradł i skrwawił, synu Wasilowy” – wskazując przy tym w teatralnym geście na stalinowy portret, to sala zamarła. Była to przecież wyraźna, czytelna wtedy dla wszystkich manifestacja! Deklamacja dobiegła końca. Chwila ciszy – i burza oklasków! Nie było wątpliwości – pierwsza nagroda w konkursie recytatorskim. Jej przyznanie było również zwycięstwem w konkursie cywilnej odwagi – nie tylko deklamatora, ale i ciała pedagogicznego, decydującego się na przyznanie tej nagrody.
W tym samym roku, na lekcji matematyki nasz profesor Zygmunt B. wspomniał (że to niby już taki stary), że pamięta nawet, jak przed pierwszą wojną budowano most Poniatowskiego w Warszawie. Jeden z naszych kolegów wyrwał się wtedy: „to może widział pan marszałka Rokossowskiego, pracującego przy tej budowie?” (taka byla wtedy propagowana oficjalna wersja jego życiorysu – że to niby warszawski kamieniarz). „Nie” – odpowiedział profesor, „ale parę lat później widziałem marszałka Piłsudskiego, gdy wracał po tym moście z Kijowa”. Pamiętajmy – byl to rok 1951, postać Piłsudskiego skazana była na zapomnienie (nie mówiąc już o wojnie 1920 roku) – a tu taka publiczna wypowiedz? Przeciwstawienie Piłsudskiego Rokossowskiemu? To też była – na tamte czasy – ryzykowna manifestacja polityczna. To też była dla nas dobra lekcja wychowawcza. Pokazanie nam, że trzeba mieć odwagę powiedzieć, co się myśli. Takich mieliśmy profesorów, a również i my, szczeniaki, byliśmy na tyle dojrzali, że sprawa nie wyszła poza naszą klasę. Choć wszyscy (prawie) należeli do ZMP. A prof. B. cieszył się coraz większym autorytetem.”
”Na 1-go maja 1952 niosłem (jako chorąży) sztandar szkolny. Miałem pożyczony garnitur (cały poczet był tak samo ubrany) i skórkowe rękawiczki dla parady. Stary woźny, (który przechował ten sztandar przez całą wojnę) jak to zobaczył, mówi: „tak, to reakcyjny sztandar, trzeba go nieść w rękawiczkach!” (Wtedy szkoła miała również drugi sztandar – zmp-owski. Ale szcunkiem był otoczony ten stary, przedwojenny.)”
A oto inny fragment, dotyczący wakacji na kolonii szkolnej w 1951 roku:
„Pierwszy dzień to zapoznanie się z otoczeniem, no i z regulaminem obozu. Pobudka o 7:00, śniadanie o 8:00, obiad o 13:00, podwieczorek o 16:00, kolacja o 19:00. Przed śniadaniem, obiadem i kolacją apel – czyli zbiórka grupami w dwuszeregu, kolejno odlicz, raport składany komendantowi obozu – wszystko zgodnie z wojskowym (ale i harcerskim) regulaminem. Obecność obowiązkowa. Opuszczać obóz bez zezwolenia nie wolno, wyjścia grupowe tylko z którymś z wychowawców. Nasi wychowawcy byli zobowiazani trzymać nas zdaleka od Kościoła. Tak się jednak złożyło, że w naszej willi mieszkało również dwóch ksieży – willa była chyba własnością Kościoła. Od nich dowiedzieliśmy się o rozkładzie niedzielnych nabożeństw w pobliskim, oddalonym o 2 km kościele. Wspólnie z kolegami ustaliliśmy, że trzeba będzie chodzić na 6:00 godz. rano, gdyż później można nie zdążyć na zbiórkę – i sprawa się wyda. Żeby nie zaspać, chłopcy z jednej z sal trzymali nocne dyżury i potem budzili resztę. Tak odtąd co niedziela kilkunastu nas zdążało wczesnym rankiem do kościoła. Zadowoleni z siebie,wracaliśmy przed porannym apelem.”
Co na to dzisiejsza młodzież?