Zbliża się Wielkanoc

Kiedyś zdarzyło się, że święta Wielkiej Nocy spędzaliśmy w muzułmańskim kraju, w Algerii. Kościoły chrześcijańskie, które zbudowano tam w czasach kolonialnych, zostały zamienione na meczety. Grupka katolików składała się z pracujących tam Europejczyków – Francuzów, Hiszpanów, Polaków… W mieście, gdzie przebywaliśmy, władze pozostawiły do ich dyspozycji niewielką kaplicę, gdzie mogły odbywać się katolickie nabożeństwa. Ksiądz, Francuz, pracujący tam również jako lekarz, dojeżdżał z sąsiedniej miejscowości. Na miejscu opiekowały się kaplicą siostry zakonne, Hiszpanki, pracujące w miejscowym szpitalu jako pielęgniarki. Na niedzielnej mszy gromadziło się około 40 osób. Tak też było w Niedzielę Wielkanocną. Liturgia była odprawiana po francusku. Msza przebiegała normalnie, lecz w pewnym momencie ksiądz nas zaskoczył! Do konsekracji, zamiast znanej nam Hostii, użył tradycyjnego w tym kraju pieczywa – galety. Jest to rodzaj chleba w kształcie okrągłego placka – forma pieczywa, znana w tym rejonie świata (wokół morza Śródziemnego) od stuleci. W tym momencie olśnienie: przecież w czasach Chrystusa w Palestynie używano taki sam rodzaj chleba! Więc Chrystus w czasie Ostatniej Wieczerzy, kiedy „wziął w swe ręce chleb… łamał i dawał swym uczniom” – to właśnie miał w ręce taki okągły placek, galetę. Więc ten nasz francuski ksiądz powtórzył wiernie to samo – konsekrował, łamał i dawał nam tutejszy chleb jako Komunię. Poczucie autentyzmu tej sytuacji wywołało wręcz dreszcz. Tym bardziej, że na zewnątrz kaplicy mieliśmy palmy, osiołki, Arabów w tradycyjnych pasterskich strojach – sceneria jak sprzed 2000 lat w Ziemi Świętej. Oświeciło nas: przecież używana w Kościele okrągła forma Hostii jest miniaturą tej znanej do dziś w tamtych stronach „galety”!

Podróże kształcą! W tym przypadku lepiej zrozumieliśmy symbolikę hostii, przyjętą w Kościele!

Na zakończenie przesyłam wszystkim czytelnikom i sympatykom niniejszego blogu serdeczne życzenia Wesołego Alleluja!

Zaginiony świat

W kwietniu 1943 roku – dokładnie 70 lat temu – niemieckie oddziały przystępujące do ostatecznej likwidacji Warszawskiego Getta zaatakowane zostały przez chłopców z Żydowskiej Organizacji Bojowej. Zaczęła sie bohaterska, straceńcza walka grupy młodych ludzi, urodzonych i wychowanych w Warszawie – o prawo do godnej śmierci. Był to ostatni akord Zagłady, która przetoczyła się przez wszystkie miasta centralnej i wschodniej Polski. Z rąk niemieckich faszystów ginął bezpowrotnie pewien świat – świat ludzi, świat rzeczy, a także świat pojęć.

Ten zaginiony świat jest coraz trudniejszy do zrozumienia. Wojenne wydarzenia, późniejsze opinie i emocje wytworzyły obraz czarno-biały, o ostrych konturach. Żydzi, Polacy, Niemcy – a pomiędzy nimi przepaść. Ten stan, ten obraz rzeczy wytworzyli nacjonaliści: w pierwszym rzędzie niemieccy, ale również polscy i żydowscy. Tymczasem zaginiony świat był znacznie bardziej złożony, bardziej wielobarwny.

Nie miejsce tu, w krótkim felietonie, na analizę wielowiekowej historii polsko-żydowskiego współistnienia. Faktem jest, że na terenach dawnej Rzeczypospolitej społeczność żydowska uzyskała taką autonomię, o jakiej nie można było marzyć w żadnym innym zakątku świata. Było to piękne, ale w zdecydowany sposób hamujące procesy integracyjne.  Stąd w licznych polskich miastach egzystowały całe dzielnice, jakby żywcem wyjęte ze Starego Testamentu, z pełną orientalną egzotyką, żyjące własnym, na ogół bardzo biednym życiem. Ale to tylko jedna strona medalu. Coraz więcej wykształconych, zdolnych ludzi żydowskiego pochodzenia opuszczało getta i wtapiało się w polskie społeczeństwo, biorąc aktywny udział w życiu gospodarczym, społecznym i kulturalnym, z coraz większym pożytkiem dla wszystkich. Stopniowo, powoli, ale jednak procesy integracyjne postępowały naprzód.

Wtedy do akcji wkroczyli nacjonaliści. Wiadomo, że największym wrogiem nacjonalizmu jest zgodne współżycie, integracja. Nacjonalista chce być najlepszy, najmocniejszy – a żeby to udowodnić, musi mieć kogoś słabszego do bicia. Swój własny naród widzi przy tym trochę jak rasowe stado ogarów, gdzie „czystość rasy” jest najważniejszym wyróżnikiem. W imię więc tak pojętego „narodu” zaczęto z obydwu stron kopać przepaść.

Tymczasem byli ludzie, którzy żyli, i chcieli żyć ponad tą przepaścią, o których można powiedzieć, że byli Polakami pochodzenia żydowskiego (lub wyznania mojżeszowego) – tak jak nasze dzieci i wnuki będą Kanadyjczykami pochodzenia polskiego. Bo przecież Polak to ten, kto kocha kraj zwany Polską, kto  żyje w świecie polskiego języka, kultury, tradycji historycznej – a nie tylko ten, kto ma czysty zapis genetyczny. JulianTuwim – Żyd z pochodzenia, perła polskiej kultury, czarodziej polskiego języka, miłośnik polskiej ziemi, napisał o sobie: „Jestem Polakiem, bo się w Polsce urodziłem i wychowałem, bo w Polsce byłem szczęśliwy i nieszczęśliwy, bo z wygnania chcę koniecznie wrócić do Polski, choćby mi gdzie indziej rajskie rozkosze zapewniono. Jestem Polakiem, bo pragnę, aby mnie po śmierci wchłonęła i wessała ziemia polska, a nie żadna inna. Jestem Polakiem, bo mi tak w domu rodzicielskim po polsku powiedziano, bo mnie tam polską mową od niemowlęctwa karmiono. Bo brzoza i wierzba są mi bliższe niż palma i cyprys, a Mickiewicz i Szopen drożsi niz Szekspir i Beethoven„.

Co, wobec tej deklaracji, możemy powiedzieć my, emigranci z własnej woli, którzy po powrocie z wycieczki do Kraju mówimy często: „wyleczyłem się z Polski”? Jednak pod taką deklaracją w latach poprzedzających wojnę mogły podpisać się tysiące, dziesiątki tysięcy ludzi, których przodkowie byli Żydami. Często byli to wybitni przedstawiciele polskiego świata nauki i kultury, jak choćby  Marceli Handelsman – wybitny historyk, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, obrońca Warszawy w 1920 roku, a w czasie okupacji szef Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK. Jak profesor Ludwik Hirszfeld, założyciel i kierownik Instytutu Immunologii (specjalizujacy się w badaniach grup krwi) we Wrocławiu. Jak wybitny pedagog, Janusz Korczak. Tacy ludzie byli atakowani z obu stron – byli niewygodni zarówno dla nacjonalistów polskich, jak i żydowskich. Szczególnie trudno zrozumieć tych pierwszych. Zwalczanie ludzi, którzy wzbogacali polską kulturę, jest przecież działaniem skrajnie antynarodowym. Ale nacjonaliści, różnego zabarwienia „narodowcy”, to ludzie zaślepieni, do których nie trafiają żadne argumenty.

Jeżeli ktoś z Państwa miał okazję odwiedzić cmentarz polski na MonteCassino i zapuścił się w głąb pomiędzy żołnierskie mogiły, mógł zauważyć wykute na niektórych nagrobkach Gwiazdy Dawida. Kim byli ci żołnierze? To nie byli rekruci siłą wcieleni do obcej im armii. Ta armia była czysto ochotnicza. Ponadto  kwaterowała ona jakiś czas w Palestynie – ci żołnierze mieli możliwość wyboru. I tego wyboru dokonali.

Nie mieli możliwości wyboru ci, którzy zostali na czas wojny w Polsce.  Za nich decyzje podjęły nacjonalistyczne Niemcy: kto do trzeciego pokolenia wstecz miał w rodzinie kogoś pochodzenia żydowskiego, ten musiał być Żydem i był skazany na śmierć. Własne poczucie przynależności nie miało tu nic do rzeczy. W gettach całej Polski znaleźli się więc nie tylko ortodoksyjni Żydzi, syjoniści, żydowscy komuniści – ale również Polacy zakwalifikowani przez rasistowskie ustawy norymberskie jako Żydzi. Nie można zapytac poległych bojowników Warszawskiego Getta kim się czuli, ale długo jeszcze żył w Polsce Marek Edelman – jeden z przywódców powstania. Nie wyjechał na żadną emigrację. W Polsce był u siebie w domu, biorąc aktywny udział w życiu społeczno-politycznym kraju. Był Polakiem – choć żydowskiego pochodzenia.Takich było wiecej – nie bez powodu nad walczącym Gettem powiewały obok siebie dwie flagi: żydowska i polska.

Getto pomnik          Getto

Dlatego tragedia Getta nie może być odłączona od innych wojennych tragedii polskich. Dzisiejsze dzielenie tamtego zaginionego świata na „my”i „oni”, z takim zapałem dokonywane przez obie strony, tylko częściowo odpowiada rzeczywistości. To tak, jak ze sporami polsko-litewskimi: nie ma i nie może być obrazu czarno-białego. Barwy i cienie przenikały się wzajemnie zbyt długo, aby nie pozostawić trwałych, niepodzielnych śladów. Prezydent Litwy mógł już powiedzieć w Warszawie: „Łączy nas historia i dziedzictwo kulturalne. Coraz częściej powinniśmy mówić: „nasz” Mickiewicz, Kraszewski czy Miłosz”. Nasz, to znaczy wspólny, stanowiący dziedzictwo zarówno Polaków jak i Litwinów. Myślę, że już niedługo będziemy mogli mówić o wspólnocie historii i dziedzictwa kulturalnego również z Żydami. Bo przecież dziedzictwo faszyzmu i rasizmu musi zostać odrzucone. Jeszcze raz przywołam słowa Juliana Tuwima: „Nie dzielę Polaków na „rodowitych” i „nierodowitych”, pozostawiając to rodowitym rasistom. Dzielę Polaków, jak i Żydów, i jak inne narody, na mądrych i głupich, uczciwych i złodziei, inteligentnych i tępych, krzywdzonych i krzywdzących„. Nic dodać, nic ująć!

Polski „złoty wiek”

Panta rei – wszystko płynie, wszystko się zmienia! (to grecki filozof Heraklit). Sic transit gloria mundi – tak przemija sława świata! (to porzekadło starożytnych Rzymian). Tak jest stworzony świat: wszystko – rośliny, zwierzęta, ludzie, a także systemy organizacji społeczeństw – państwa, imperia – przeżywają okres swojego wzrostu, dochodzą do szczytu swego rozwoju, siły i potęgi, a w końcu umierają, robiąc miejsce swym następcom. W perspektywie historycznej widać to na wielu przykładach. Imperium Romanum, Imperium Brytyjskie – by poprzestać tylko na tych dwóch, najlepiej znanych. Jednym z mniej znanych, w mniejszej, bo tylko europejskiej skali, było państwo polsko-litewskie: Rzeczpospolita Obojga Narodów. Okres szczytowego rozwoju, tak zwany „złoty wiek”, przeżywało gdzieś od połowy XV do połowy XVII wieku. Było to wtedy największe państwo Europy, będące jedyną w Europie, jeżeli nie w świecie, oazą wolności i ówcześnie pojmowanej demokracji. Przypomnijmy sobie: w XV wieku ukształtowała się w Polsce zasada tolerancji narodowej i religijnej, oraz udziału w życiu publicznym i w sprawowaniu władzy dużej części społeczeństwa. System ten, określony później jako „demokracja szlachecka”, rozpowszechnił się na całym obszarze polsko-litewskiego państwa, którego mieszkańcy zaczęli odtąd używać wspólnej nazwy: Rzeczpospolita.

mapa

Demokracja! Pojęcie to, określające system sprawowania władzy, znane jest nam od czasów starożytnych Greków. „Demokracja” po grecku znaczy „władza ludu”. Różnie to było interpretowane w różnych okresach historycznych. Zależało to od tego, kto był zaliczany do tego „ludu”. W starożytnych Atenach „ludem” byli ludzie wolni, na których pracowały zastępy niewolników, pozbawionych wszelkich praw. W konstytucji amerykańskiej z końca XVIII wieku „ludem” byli także „ludzie wolni”, w odróżnieniu od „pozostałych”, czyli niewolników. W Rzeczpospolitej Obojga Narodów w XVI wieku „ludem” był stan szlachecki, który to stan obejmował około 10% ogółu ludności – był więc, w porównaniu z innymi krajami, bardzo liczny.

Przynależność do stanu szlacheckiego nie była zależna od statusu materialnego. Wielu mieszczan, a nawet i chłopów, było bogatszych od co uboższych szlachciców.  Wyróżnikiem było właśnie zaangażowanie w sprawy publiczne.  Mieszczanin czy chłop mógł uzyskać nobilitację za zasługi w służbie publicznej – do której zaliczała się też służba wojskowa.  Rozwój szkolnictwa – od szczebla parafialnego poczynając – umożliwiał zdobycie wykształcenia członkom różnych stanów, co ułatwiało awans. (Np. Kopernik, czy pisarz Frycz Modrzewski, byli mieszczanami).

Szlachta stworzyła orginalny model państwa, w którym wolność osobista była traktowana jako wartość nadrzędna.  Państwo miało ugruntować prawo, zapewnić bezpieczeństwo, nie ograniczać inicjatywy ekonomicznej.  Stan szlachecki zapewnił sobie pełnię praw obywatelskich i kontrolę nad wszystkimi dziedzinami życia.  Król przestawał być władcą, stawał się coraz bardziej „primus inter pares” – pierwszy między równymi.  Jagiellonowie byli co prawda dziedzicznymi panami Litwy, lecz na tron polski byli każdorazowo wybierani. (Dla zachowania unii przyjął się obyczaj, że wybierano zawsze dziedzica Litwy, lecz nie było to jednoznaczne z dziedzicznościa tronu). Dzięki sprzyjającej koniunkturze gospodarczej Rzeczpospolita tamtego czasu była relatywnie krajem zamożnym.  Ułatwiało to procesy integracyjne, łagodziło napięcia społeczne.  Rozwijała się literatura (Kochanowski), sztuka (Wit Stwosz), architektura (pałac królewski na Wawelu).

Wit Stwosz        Wawel

 

Wojny toczyły się na granicach wielkiego państwa – jego środek zażywał długotrwałego pokoju. Na krakowskim rynku klękał przed królem polskim były Wielki Mistrz Zakonu Krzyżackiego, a w tym czasie już świecki Książę Prus. Pod Kircholmem (koło Rygi) został rozgromiony desant króla szweckiego. Pod Pskowem wysłannicy cara moskiewskiego klękali przed polskim królem. Pod Chocimiem, który stanowił wtedy graniczną twierdzę, w kilkudniowej bitwie wojska Rzeczpospolitej zatrzymały inwazję Imperium Ottomańskiego. Aż do połowy XVII wieku nikt nie mógł zagrozić trwałości państwa.

Hołd Pruski   Psków   Chocim

Rzeczpospolita ukształtowała się jako państwo ludzi wolnych.  Konsekwencją tego była absolutna tolerancja narodowa i religijna.  Polacy, Litwini, Niemcy, Rusini, Żydzi, Ormianie, a nawet Tatarzy osiedli na Litwie żyli obok siebie korzystając z równouprawnienia w każdej dziedzinie.  (Multiculturalism nie został wynaleziony tu i teraz – był on codzienną praktyką w państwie polsko-litewskim XVI wieku).

Rzeczpospolita zapewniła współżycie wszystkim znanym religiom.  Brak prześladowań musiał szokować współczesnych, ale dla szlachty był powodem dumy i poczucia wyższości. W całej ówczesnej Europie, od Atlantyku po Ural, obowiązywała zasada „cuius regio, eius religio” (czyja władza, tego religia). Zasada ta była egzekwowana bezwzględnie – poddani musieli przyjmować to wyznanie, które ich władca uznał za politycznie wygodniejsze dla siebie. Oporni ginęli z rąk kata, płonęli na stosach, padali w masowych rzeziach. Był tylko jeden wyjątek: państwo polsko-litewskie. Znane jest oświadczenie Zygmunta Augusta: „nie jestem panem waszych sumień”. Znana jest uchwała Sejmu (Konfederacja Warszawska 1573) o pełnej tolerancji religijnej. Nie były to tylko puste formułki. Gwarantem tolerancji nie było jedynie państwo, lecz świadomość aktywnej politycznie części społeczeństwa – stanu szlacheckiego. W całym kraju obok siebie egzystowały wszystkie odmiany chrześcijaństwa, judaizm, islam. Rzeczpospolita w tamtym czasie pełna była wygnańców, szukających azylu.  Katolicy, protestanci i Żydzi z całej Europy znajdowali tu schronienie przed prześladowaniami, a także swobodę głoszenia najbardziej skrajnych poglądów. (Charakterystyczne, że ekstremalne poglądy nie zyskiwały większej popularności, „zdawały się usychać w świecie ludzi wolnych” – jak pisze prof. J. Kieniewicz).

Ten historyczny ewenement, wyprzedzający o całą epokę rozwój kultury politycznej na świecie, porównywalny z ewenementem greckiej starożytnej demokracji, był orginalnym tworem polskiej myśli politycznej, która kształtowała się w tym kierunku już od początku XV wieku. Przypomnę tylko, że w roku 1415 na Soborze w Konstancji (który w średniowiecznej wtedy jeszcze Europie mógł być odpowiednikiem dzisiejszej Rady Europy), przewodniczący polskiej delegacji, rektor Akademii Krakowskiej, Paweł Włodkowic przedstawił traktat, w którym głosił  (po raz pierwszy w cywilizacji europejskiej), prawo narodów do samostanowienia o sobie. Właśnie narodów, a nie władców. Naród, jako podmiot polityki – to była polska, być może utopijna myśl.   Jakże często spotykamy się z czymś odwrotnym: pojęciem imperium jako podmiotu – bo podobno bardziej „racjonalna” jest zasada stanowienia imperialnego o losie narodów (vide Jałta).

Można dyskutować, czy ówczesny, orginalny i jedyny w swoim rodzaju system społeczno-polityczny był idealny.  Na pewno, jak każda forma demokracji, miał wiele wad, które z biegiem czasu się potęgowały.  Rzeczpospolita była państwem nieco utopijnym w ówczesnym, a może nie tylko ówczesnym, świecie.  Stawiała bowiem wolność jednostki jako bezwzględny priorytet.  Ale tą Utopię realizowała z powodzeniem na wielkim obszarze Europy przez co najmniej 200 lat, póki nie nastąpiła degeneracja systemu z jednoczesnym gwałtownym pogorszeniem warunków zewnętrznych – co doprowadziło do katastrofy. Wolność jednostki przerodziła się w anarchię, w całkowite zaprzeczenie uznania jakiejkolwiek władzy, konieczności ponoszenia jakichś obowiązków wobec państwa, w poczucie pełnej bezkarności na własnym podwórku – choćby przez zniewolenie pańszczyźnianych chłopów, co przyniosło opłakane skutki. Ale to było później. Panta rei. Nic nie trwa wiecznie.

„W Rzeczpospolitej XVI wieku nie zostały sformułowane idee czy poglądy, które by wytyczały bieg myśli czy życia Europy” – pisze prof. Jan Kieniewicz w swej Historii Polski – „Oferowana przez nią tolerancja i wolność nie znajdowały zrozumienia.  Doświadczenie masowego uczestnictwa w życiu publicznym i podporządkowanie państwa obywatelom było w tamtej epoce tak dalece orginalne, że na świat wpłynąć nie mogło.”

Nic dodać, nic ująć. Polska myśl polityczna wyprzedziła wtedy Europę o kilka dlugości.

A co teraz? A może warto by polemizować?