Panta rei – wszystko płynie, wszystko się zmienia! (to grecki filozof Heraklit). Sic transit gloria mundi – tak przemija sława świata! (to porzekadło starożytnych Rzymian). Tak jest stworzony świat: wszystko – rośliny, zwierzęta, ludzie, a także systemy organizacji społeczeństw – państwa, imperia – przeżywają okres swojego wzrostu, dochodzą do szczytu swego rozwoju, siły i potęgi, a w końcu umierają, robiąc miejsce swym następcom. W perspektywie historycznej widać to na wielu przykładach. Imperium Romanum, Imperium Brytyjskie – by poprzestać tylko na tych dwóch, najlepiej znanych. Jednym z mniej znanych, w mniejszej, bo tylko europejskiej skali, było państwo polsko-litewskie: Rzeczpospolita Obojga Narodów. Okres szczytowego rozwoju, tak zwany „złoty wiek”, przeżywało gdzieś od połowy XV do połowy XVII wieku. Było to wtedy największe państwo Europy, będące jedyną w Europie, jeżeli nie w świecie, oazą wolności i ówcześnie pojmowanej demokracji. Przypomnijmy sobie: w XV wieku ukształtowała się w Polsce zasada tolerancji narodowej i religijnej, oraz udziału w życiu publicznym i w sprawowaniu władzy dużej części społeczeństwa. System ten, określony później jako „demokracja szlachecka”, rozpowszechnił się na całym obszarze polsko-litewskiego państwa, którego mieszkańcy zaczęli odtąd używać wspólnej nazwy: Rzeczpospolita.
Demokracja! Pojęcie to, określające system sprawowania władzy, znane jest nam od czasów starożytnych Greków. „Demokracja” po grecku znaczy „władza ludu”. Różnie to było interpretowane w różnych okresach historycznych. Zależało to od tego, kto był zaliczany do tego „ludu”. W starożytnych Atenach „ludem” byli ludzie wolni, na których pracowały zastępy niewolników, pozbawionych wszelkich praw. W konstytucji amerykańskiej z końca XVIII wieku „ludem” byli także „ludzie wolni”, w odróżnieniu od „pozostałych”, czyli niewolników. W Rzeczpospolitej Obojga Narodów w XVI wieku „ludem” był stan szlachecki, który to stan obejmował około 10% ogółu ludności – był więc, w porównaniu z innymi krajami, bardzo liczny.
Przynależność do stanu szlacheckiego nie była zależna od statusu materialnego. Wielu mieszczan, a nawet i chłopów, było bogatszych od co uboższych szlachciców. Wyróżnikiem było właśnie zaangażowanie w sprawy publiczne. Mieszczanin czy chłop mógł uzyskać nobilitację za zasługi w służbie publicznej – do której zaliczała się też służba wojskowa. Rozwój szkolnictwa – od szczebla parafialnego poczynając – umożliwiał zdobycie wykształcenia członkom różnych stanów, co ułatwiało awans. (Np. Kopernik, czy pisarz Frycz Modrzewski, byli mieszczanami).
Szlachta stworzyła orginalny model państwa, w którym wolność osobista była traktowana jako wartość nadrzędna. Państwo miało ugruntować prawo, zapewnić bezpieczeństwo, nie ograniczać inicjatywy ekonomicznej. Stan szlachecki zapewnił sobie pełnię praw obywatelskich i kontrolę nad wszystkimi dziedzinami życia. Król przestawał być władcą, stawał się coraz bardziej „primus inter pares” – pierwszy między równymi. Jagiellonowie byli co prawda dziedzicznymi panami Litwy, lecz na tron polski byli każdorazowo wybierani. (Dla zachowania unii przyjął się obyczaj, że wybierano zawsze dziedzica Litwy, lecz nie było to jednoznaczne z dziedzicznościa tronu). Dzięki sprzyjającej koniunkturze gospodarczej Rzeczpospolita tamtego czasu była relatywnie krajem zamożnym. Ułatwiało to procesy integracyjne, łagodziło napięcia społeczne. Rozwijała się literatura (Kochanowski), sztuka (Wit Stwosz), architektura (pałac królewski na Wawelu).
Wojny toczyły się na granicach wielkiego państwa – jego środek zażywał długotrwałego pokoju. Na krakowskim rynku klękał przed królem polskim były Wielki Mistrz Zakonu Krzyżackiego, a w tym czasie już świecki Książę Prus. Pod Kircholmem (koło Rygi) został rozgromiony desant króla szweckiego. Pod Pskowem wysłannicy cara moskiewskiego klękali przed polskim królem. Pod Chocimiem, który stanowił wtedy graniczną twierdzę, w kilkudniowej bitwie wojska Rzeczpospolitej zatrzymały inwazję Imperium Ottomańskiego. Aż do połowy XVII wieku nikt nie mógł zagrozić trwałości państwa.
Rzeczpospolita ukształtowała się jako państwo ludzi wolnych. Konsekwencją tego była absolutna tolerancja narodowa i religijna. Polacy, Litwini, Niemcy, Rusini, Żydzi, Ormianie, a nawet Tatarzy osiedli na Litwie żyli obok siebie korzystając z równouprawnienia w każdej dziedzinie. (Multiculturalism nie został wynaleziony tu i teraz – był on codzienną praktyką w państwie polsko-litewskim XVI wieku).
Rzeczpospolita zapewniła współżycie wszystkim znanym religiom. Brak prześladowań musiał szokować współczesnych, ale dla szlachty był powodem dumy i poczucia wyższości. W całej ówczesnej Europie, od Atlantyku po Ural, obowiązywała zasada „cuius regio, eius religio” (czyja władza, tego religia). Zasada ta była egzekwowana bezwzględnie – poddani musieli przyjmować to wyznanie, które ich władca uznał za politycznie wygodniejsze dla siebie. Oporni ginęli z rąk kata, płonęli na stosach, padali w masowych rzeziach. Był tylko jeden wyjątek: państwo polsko-litewskie. Znane jest oświadczenie Zygmunta Augusta: „nie jestem panem waszych sumień”. Znana jest uchwała Sejmu (Konfederacja Warszawska 1573) o pełnej tolerancji religijnej. Nie były to tylko puste formułki. Gwarantem tolerancji nie było jedynie państwo, lecz świadomość aktywnej politycznie części społeczeństwa – stanu szlacheckiego. W całym kraju obok siebie egzystowały wszystkie odmiany chrześcijaństwa, judaizm, islam. Rzeczpospolita w tamtym czasie pełna była wygnańców, szukających azylu. Katolicy, protestanci i Żydzi z całej Europy znajdowali tu schronienie przed prześladowaniami, a także swobodę głoszenia najbardziej skrajnych poglądów. (Charakterystyczne, że ekstremalne poglądy nie zyskiwały większej popularności, „zdawały się usychać w świecie ludzi wolnych” – jak pisze prof. J. Kieniewicz).
Ten historyczny ewenement, wyprzedzający o całą epokę rozwój kultury politycznej na świecie, porównywalny z ewenementem greckiej starożytnej demokracji, był orginalnym tworem polskiej myśli politycznej, która kształtowała się w tym kierunku już od początku XV wieku. Przypomnę tylko, że w roku 1415 na Soborze w Konstancji (który w średniowiecznej wtedy jeszcze Europie mógł być odpowiednikiem dzisiejszej Rady Europy), przewodniczący polskiej delegacji, rektor Akademii Krakowskiej, Paweł Włodkowic przedstawił traktat, w którym głosił (po raz pierwszy w cywilizacji europejskiej), prawo narodów do samostanowienia o sobie. Właśnie narodów, a nie władców. Naród, jako podmiot polityki – to była polska, być może utopijna myśl. Jakże często spotykamy się z czymś odwrotnym: pojęciem imperium jako podmiotu – bo podobno bardziej „racjonalna” jest zasada stanowienia imperialnego o losie narodów (vide Jałta).
Można dyskutować, czy ówczesny, orginalny i jedyny w swoim rodzaju system społeczno-polityczny był idealny. Na pewno, jak każda forma demokracji, miał wiele wad, które z biegiem czasu się potęgowały. Rzeczpospolita była państwem nieco utopijnym w ówczesnym, a może nie tylko ówczesnym, świecie. Stawiała bowiem wolność jednostki jako bezwzględny priorytet. Ale tą Utopię realizowała z powodzeniem na wielkim obszarze Europy przez co najmniej 200 lat, póki nie nastąpiła degeneracja systemu z jednoczesnym gwałtownym pogorszeniem warunków zewnętrznych – co doprowadziło do katastrofy. Wolność jednostki przerodziła się w anarchię, w całkowite zaprzeczenie uznania jakiejkolwiek władzy, konieczności ponoszenia jakichś obowiązków wobec państwa, w poczucie pełnej bezkarności na własnym podwórku – choćby przez zniewolenie pańszczyźnianych chłopów, co przyniosło opłakane skutki. Ale to było później. Panta rei. Nic nie trwa wiecznie.
„W Rzeczpospolitej XVI wieku nie zostały sformułowane idee czy poglądy, które by wytyczały bieg myśli czy życia Europy” – pisze prof. Jan Kieniewicz w swej Historii Polski – „Oferowana przez nią tolerancja i wolność nie znajdowały zrozumienia. Doświadczenie masowego uczestnictwa w życiu publicznym i podporządkowanie państwa obywatelom było w tamtej epoce tak dalece orginalne, że na świat wpłynąć nie mogło.”
Nic dodać, nic ująć. Polska myśl polityczna wyprzedziła wtedy Europę o kilka dlugości.
A co teraz? A może warto by polemizować?
Polemizować? A z czym tu polemizować? Tylko do kolejki stanąć by, zanim się z narodowej dumy nie pęknie ze szczętem, zdążyć się do Wszechpolaków zapisać. Co tam jakieś Magna Karty, Deklaracje Wolności i tym podobne badziewie innych dzikusów. My, Polacy na czele całej cywilizowanej ludzkości! My – światłem gorejącym w tunelu dziejów, Przedmurzem Chrześcijaństwa i Chrystusem Narodów! I tyle, tyle długości przed resztą tej prymitywnej Europy, co to bezczelnie do chrześcijańskich korzeni się przyznaje, odbierając nam prym. A przecież to nie oni, to MY!
Nasza polska złota wolność i „demokracja szlachecka” to prawie że najdoskonalszy przykład demokracji – jak sam piszesz. Jeśli użyłem słówka „prawie”, to tylko dlatego, że jednak ideałem nie do pobicia była wymyślona przez Józefa Wissarionowicza, a wdrażana przez Bierutów i Gomułków „demokracja ludowa”. Bo ona, tak jak „masło maślane” w konkurencji z np. masłem śmietankowym, przez podwójne powtórzenie słowa „lud” – i to w dwóch językach – pozostawiła konkurencję mocno w tyle.
Jesteś, Iwo, niewątpliwym erudytą w tematach historycznych, więc o licznych hołdach na klęczkach przed naszymi (sic!!!) królami, o Włodkowicach, o niezwykłej tolerancji naszych światłych praszczurów wypowiadać się nie mam zamiaru – bo przecież wiesz lepiej i na pewno masz rację.
Może tylko taka kosmetyczna uwaga. Piszesz: „Przynależność do stanu szlacheckiego nie była zależna od statusu materialnego. Wielu mieszczan, a nawet i chłopów, było bogatszych od co uboższych szlachciców. Wyróżnikiem było właśnie zaangażowanie w sprawy publiczne. Mieszczanin czy chłop mógł uzyskać nobilitację za zasługi w służbie publicznej – do której zaliczała się też służba wojskowa. Przynależność do stanu szlacheckiego nie była zależna od statusu materialnego. Wielu mieszczan, a nawet i chłopów, było bogatszych od co uboższych szlachciców. Wyróżnikiem było właśnie zaangażowanie w sprawy publiczne. Mieszczanin czy chłop mógł uzyskać nobilitację za zasługi w służbie publicznej – do której zaliczała się też służba wojskowa.” .
Otóż z tym „wyróżnikiem”, to już zbytnia przesada. Powszechne w tej warstwie społecznej warcholstwo, samowola, ciemnota ani nie wskazywały, by to ta idealizowana przez Ciebie „służba publiczna”, ani inne szlachetne przymioty wąsatych i brzuchatych panów w kontuszach i żupanach decydowały o przynależności do tej klasy społecznej. A to przecież właśnie oni, ci wąsaci i brzuchaci decydowali o przyszłości kraju i narodu. No i co z tego wyszło?
Lubię Twe felietoniki! Może by tylko, czasami, zdjąć na chwilę chociaż te różowe okulary?….
Dzięki za komentarz – ale to trochę pomieszanie z poplątaniem. Nie zauważyłeś, że tematem jest Rzeczpospolita OBOJGA Narodów, co nie ma nic wspólnego z przywołanymi przez Ciebie Wszechpolakami i polskim nacjonalizmem?. Przecież ja wspominam tolerancję narodową i religijną, a co to ma z nimi wspólnego? O ówczesnej demokracji piszę, że jak każda, miała też wiele wad – więc nie była „najdoskonalszym przykładem demokracji”. Co do stanu szlacheckiego – chyba nie doczytałeś mojego tekstu do końca – przecież ja piszę o wieku XV, a kończę stwierdzeniem o późniejszej degeneracji systemu, o anarchii, o sobiepaństwie… Więc to, o czym Ty piszesz (warcholstwo, ciemnota, samowola) – to przecież to samo, o czym ja piszę – tylko nie mylmy wieku XV z XVIII.
A jednak myślę, że ma. Bo degeneracja miała wszak swe źródła. „Światły” wiek XV miał jednak wpływ na ciemnotę wieku XVIII, bo jest jakaś ciągłość dziejów. A co do wspomnianych przeze mnie wszechpolaków? No cóż, czas biegnie i narodowcy też sobie jakoś tam ewoluują. Mamy więc wszechpolaków, ale, chyba, są też chyba jacyś tam wszechlitwini. Może się kiedys połączą, I znów będziemy mieli „od morza do morza”. I znów klękać przed Kaczyńskim będą królowie i hołdy mu składać… A może i wszechbiałorusini dołączą, pod sztandarami ich wielkiego rodaka z Zaosia pod Nowogródkiem? No, wtedy nikt już nam, tym najwspanialszym, rady nie da! Drżyjcie narody!
Ja o tolerancji, Ty o nacjonaliźmie. Coś nie możemy się zrozumieć. A wracając do słynnej angielskiej Magna Carta z 1215 roku – OK, ale ja piszę o wieku XVI, kiedy w Anglii panował Henryk VIII (1509-1547) któremu ta Karta nie przeszkadzała w mordowaniu swych przeciwników, do których zaliczył też tych, którzy nie akceptowali jego uzurpatorskiego przejęcia kontroli nad kościołem w Anglii. (król głową Kościoła – niczym car w Rosji). W krajach Zachodu (Niemcy, Francja) trwały w TYM CZASIE krwawe wojny religijne, A w Rzeczpospolitej w TYM SAMYM CZASIE deklaracja królewska: „nie jestem panem waszych sumień!”. Chyba jest tu jakaś różnica?
A co do ciągłości dziejów – napisałem o tym na wstępie: panta rei – wszystko przemija. Rodzi się, rozwija, a potem umiera, zostawiając miejsce czemuś nowemu – nie zawsze lepszemu. Ciągłość dziejów nie przebiega linearnie.
Czy, wspomniany w Twym felietonie imć Mikołaj Kopernik, za jego niewątpliwe zasługi dla zrozumienia wszechświata i sfer niebieskich został uszlachcony?
Piszesz: „Przypomnę tylko, że w roku 1415 na Soborze w Konstancji (który w średniowiecznej wtedy jeszcze Europie mógł być odpowiednikiem dzisiejszej Rady Europy), przewodniczący polskiej delegacji, rektor Akademii Krakowskiej, Paweł Włodkowic przedstawił traktat, w którym głosił (po raz pierwszy w cywilizacji europejskiej), prawo narodów do samostanowienia o sobie. Właśnie narodów, a nie władców. Naród, jako podmiot polityki – to była polska, być może utopijna myśl.”.
I z czego tu się cieszyć, z czego by dumnym? Z tej przeklętej utopii narodowej?
Czy Ty Iwo naprawdę nie pojmujesz, że określenie i przyjęcie wyróżnika „naród” – to gangrena Europy ostatnich wieków?
Narodowi socjaliści w Niemczech lat trzydziestych XX wieku (a co potem – wiadomo), polski ruch narodowy, mordujący prezydenta Narutowicza, ogolone łby współczesnych – wszak głęboko i uczciwie „narodowych” wszechpolaków… a to przecież tylko kawałek tej „narodowej” rzeczywistości.
A ta, nawet i nieukrywana duma, że to przed NASZYMI władcami klękali ci inni? Przecież to i tym podobne wspomnienia z dumnej przeszłości „pompują” współczesnych narodowców. I stanowią paliwo dla ognia ich nacjonalizmu.
Piszesz dalej: „Wolność jednostki przerodziła się w anarchię, w całkowite zaprzeczenie uznania jakiejkolwiek władzy, konieczności ponoszenia jakichś obowiązków wobec państwa, w poczucie pełnej bezkarności na własnym podwórku – choćby przez zniewolenie pańszczyźnianych chłopów, co przyniosło opłakane skutki. Ale to było później. Panta rei.”.
A mogło być inaczej?
Może anarchią od początku ta złota wolność była? Słynne: „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie” to brzmi dumnie, ale i durnie. Bo niby i ten szlachetka, i ten wojewodzina takimi samymi byli ludźmi, ale zakres ich kompetencji w społecznej strukturze różny. I gdy się tego nie uznawało, to było się wichrzycielem i nicponiem, mociumpanie!
Czy zniewolenie pańszczyźniaków nastapiło dopiero znacznie później? A co z nimi wcześniej? Czy byli – i jak – częścią tej sławionej przez Ciebie szlacheckiej demokracji? A jeśli nie byli, to gdzie byli?
Kiedyś, „dla pokrzepienia serc” swe baśniowe brednie wymyślał słynny i niezwykle utalentowany Sienkiewicz. Teraz, gdy państwo polskie już istnieje, należałoby raczej ostudzić gorące głowy, i zamiast zbieraniny i celnego wyboru faktów historycznych dających dowód naszej niezwykłej wyjątkowości, zejść na ziemię. Zamiast wspominać tak malowniczo ścinane przez Zerwikaptura–Podbipiętę głowy, Panią Jasnogórską, co to swą błękitną szatą klasztor bernardynów przed watahami Sobieskiego chroniła, wysadzenie w powietrze kolubryny, na pal Azji T. wbijanie w imię chrześcijańskiego miłosierdzia (to nie do Ciebie, to do licznych innych, z tego samego jednak legionu)…. Zamiast chlipać z rozrzewnienia, wspominając te wszystkie hołdy na klęczkach obcych, przed Naszymi władcami. Zamiast epatować traktatem rektora Włodkowica na soborze w Konstancji…
Przyjrzeć się choć na chwilę genealogii dwóch pojęć, które często mylimy:
Naród – nacja – nacjonalizm, versus: ojczyzna – patria – patriotyzm.
I zastanowić.
Ciąg dalszy tego wywodu będziecie sobie mogli poczytać w felietonie, który niebawem opublikuję na blogu: polishculturesociety.com.
Zapraszam zainteresowanych tematem.
No i odezwijcie się, podzielcie się swymi poglądami.
Nie potrafię zrozumieć, dlaczego słowo „naród” budzi takie negatywne emocje. Ludzkość składa się z „narodów” – i jest to prawda obiektywna, potwierdzona nawetr w Biblii („naród wybrany”). W dzisiejszych czasach istnieje Organizacja Narodów Zjednoczonych („narodów”, a nie na przykład „rządów”). Czy ONZ kojarzy nam się w związku z tym z nacjonalizmem, nazizmem, różnymi formami „narodowców”?. Czy to, że bandytów używających noża nazywamy „nożownikami” rzuca cień na samo pojęcie „nóż”? Naród, to historycznie uformowana społeczność, o wspólnym języku, tradycji, historycznym doświadczeniu. Istnieje jako obiektywna rzeczywistość – i nie ma w tym nic złego. Tak jak nie ma nic złego w istnieniu noża. A to, do czego ktoś użyje tych obiektywnych istnień – to już zupełnie inna sprawa.
Na Twój ostatni wpis/komentarz odpowiedziałem wpisem na blogu:
http://www.polishculturesociety.com/923/z-wysokiej-poloniny-widziane
Piszesz, Iwo, o prawdach obiektywnych rodem z Biblii, o ONZ-cie, o nożownikach… ale nie znalazłem nic o Koperniku. A przecież pytałem…