Myśląc o dziejach ludzkości, a szczególnie o dziejach Europy, staramy sie zwykle skojarzyć poszczególne epoki z kalendarzowym podziałem czasu na stulecia. I tak wiek XVI‑ty skojarzył nam się z renesansem, wiek XVIII‑ty z oświeconym absolutyzmem, wiek XIX‑ty ‑ wiek pary i elektryczności ‑ z wczesnym kapitalizmem. A wiek XX‑ty ? Dobiegł już końca, więc możemy sobie postawić pytanie, co było w tym naszym wieku najważniejsze, co stanowi jego istotę, z czym może się kojarzyć przyszłym pokoleniom? A także ‑ czym był ten wiek dla Polski?
W Europie wiek XX‑ty zaczął się dopiero w 1914 roku ‑ mimo że powitano go uroczyście, zgodnie z kalendarzem, już w roku 1900. Urządzono w Paryżu, centrum ówczesnego świata, wielką wystawę, zbudowano wieżę Eiffel’a ‑ ale tak naprawdę to trwał dalej wiek XIX‑ty, świat toczył się nadal starymi koleinami, wytyczonymi jeszcze w 1815 roku na Kongresie Wiedeńskim. Dopiero Wielka Wojna zburzyła ten porządek, otwarła nową epokę. Wiek XX‑ty ‑ wiek silników spalinowych, atomu i elektroniki ‑ został naznaczony przez powstanie, rozwój i upadek dwóch wielkich, obłędnych i zbrodniczych ideologii: faszyzmu i komunizmu. Ideologii, które w imię szczęścia ludzkości ‑ bądź wybranej rasy ‑ prowadziły do powstania systemów totalitarnych, do agresywnych wojen, a w skrajnych przypadkach do ludobójstwa. Zmagania pomiędzy światem demokracji a światem militaryzmu i totalitaryzmu trwały bez mała przez całe stulecie ‑ bo aż do 1989 roku. Można by powiedzieć ‑ taka współczesna „Wojna Stuletnia”.
Jej pierwszym etapem były wojny i rewolucje lat 1914‑1920. Zakończyły się one nie z powodu totalnej klęski którejś ze stron, lecz z powodu zmęczenia przeciwników. Pokój był więc czymś w rodzaju przerwy w meczu bokserskim: przeciwnik po przegranej rundzie został odesłany do narożnika, gdzie mógł zbierać siły do rewanżu. W tej sytuacji znalazły się dwie europejskie potęgi: Niemcy ‑ przyjmując warunki pokoju w Wersalu i Rosja ‑ przyjmując warunki pokoju w Rydze. Nikt nie miał wątpliwości, że kolejna wojna wybuchnie, gdy tylko pokonani odzyskają siły. Tym bardziej, że w krajach tych święcił tryumfy kult militaryzmu, wspierany totalitarnymi ideologiami. Że rozpętano w nich szaleńczy wyścig zbrojeń. Że coraz natarczywiej podważano narzucone im warunki pokoju. Że podrażnione były mocarstwowe ambicje.
Druga Wojna Światowa była więc kontynuacją Pierwszej. Walka o militarne (i ideologiczne) panowanie nad światem zakończyła sie całkowitą klęską „Tysiącletniej Rzeszy” ‑ a jednocześnie tryumfem sowieckiej Rosji. Zwycięstwo „wolnego świata” było więc połowiczne. Podział świata na komunistyczny, agresywny Wschód i demokratyczny Zachód stał się faktem i nie wróżył niczego dobrego. Po krótkiej przerwie na złapanie oddechu rozpoczął się trzeci etap „wojny stuletniej” ‑ tak zwana „zimna wojna”. Taka „zimna” to ona znów nie była. Korea, Vietnam, Angola, wreszcie Afganistan ‑ to tylko kilka najbardziej znanych „gorących” kampanii tej wojny. Decydujacy okazał się jednak wyścig zbrojeń, który obnażył niewydolność komunistycznej gospodarki i doprowadził ją do ruiny ‑ a w konsekwencji do upadku całego systemu. Pokojowe, choć wymuszone oddanie władzy przez komunistów w Polsce uruchomiło lawinę, która zmiotła sowieckie imperium jak domek z kart. „Wojna Stuletnia” zakończyła się definitywnie. Przed światem stanęły nowe problemy, nowe wyzwania ‑ wprowadzające nas w wiek XXI.
Przez cały ten czas Polska była niejako w „oku cyklonu”. Jeżeli wiek XVIII był dla nas stuleciem stopniowej utraty suwerenności ‑ aż do likwidacji państwa włącznie, to wiek XX‑ty stał się stuleciem walki o odwrócenie tego procesu. Dzień 11 listopada 1918 był niewątpliwie dniem przełomowym. Deklaracja wskrzeszenia Państwa Polskiego była aktem jego narodzin, ale trzeba było następnych, jakże trudnych 80 lat, aby osiągnac stabilizację, rozwiązać sąsiedzkie problemy, odzyskać pełną suwerenność, wejść jako równy partner do rodziny narodów europejskich ‑ jednym słowem osiągnać „wiek dojrzały”! Przypomnijmy sobie: rodzące się po ponad stuletniej niewoli państwo znalazło się w permanentnym konflikcie niemal z wszystkimi sąsiadami: z Niemcami i Rosjanami, z Litwinami i Ukraińcami, z Czechami i Białorusinami. Brak wyraźnych granic etnograficznych uniemozliwiał jednoznaczne i sprawiedliwe dla wszystkich ustalenie nowych granic państwowych. Powstawały więc one w wyniku wiekszych lub mniejszych starć zbrojnych, w wyniku chwilowego układu sił, na zasadzie wymuszenia ‑ pozostawiając nierozwiazane problemy i pragnienie rewanżu. W skali ogólnoeuropejskiej nowonarodzone państwo też nie cieszyło się uznaniem. Jeszcze niedawno w kanadyjskim podręczniku historii znalazłem ślad brytyjskiego, imperialnego spojrzenia na sprawę: „Apart from using armed force to put down the nationalist movements the victorious powers had no alternative but to recognize the new state as political entities”. A więc, gdyby tylko mieli dość sił, to chętnie zaprowadziliby „porządek” w stylu imperialnym. Ponieważ nie było to możliwe, brytyjczycy starali się przynajmniej ograniczyć „straty” innych imperiów: lord Curzon wymyślił wschodnią granicę Polski, a Lloyd George protestował ostro przeciwko przyznaniu Polsce części Górnego Śląska, argumentując, że „nie można małpie dawać zegarka”. Ot, jeżeli już nie ma innego wyjścia, niech Polacy zadowolą się czymś w rodzaju nowego „Księstwa Warszawskiego”, niezdolnego i tak do samodzielnego życia. Takie „buffer state” ‑ jak dotychczas określa historiografia anglosaska. „Państwo sezonowe” ‑ jak mówili Niemcy. „Bękart traktatu wersalskiego” ‑ jak najdobitniej określił Mołotow.
Cieszyliśmy się tą niepodległością, ale tak naprawdę to nie była ona przez nikogo z potęg tego świata traktowana poważnie. Państwa Zachodu na konferencji w Locarno w 1925 roku wymusiły na Niemcach uznanie nienaruszalności granic z Francją i Belgią, zwalniajac ich jednocześnie od podobnych zobowiazań w stosunku do Polski ‑ co przy jednoczesnym stałym podnoszeniu przez Rzeszę jej pretensji terytorialnych podkreślało tymczasowość polskich granic. Zarówno Niemcy jak i ZSRR czekali tylko na wzmocnienie swych sił, by odebrać ‑ z nawiązką ‑ swoje „straty”. W Polsce zdawano sobie z tego sprawę. Tuż po podpisaniu paktów o nieagresji z obydwoma sąsiadami, w marcu 1934 Marszałek Piłsudski postawił na naradzie sztabowej pytanie: „kto zaatakuje pierwszy, Niemcy czy ZSRR?”. Nie „czy?”, tylko „kto pierwszy?”.
Mimo to Polacy budowali swoje państwo. Dokonywało się scalenie trzech byłych zaborów ‑ zarówno w sferze infrastruktury i gospodarki, jak prawodawstwa, szkolnictwa, a co najważniejsze ‑ świadomości obywatelskiej. Na zewnątrz aktywne działania prowadziła polska dyplomacja, polska bandera pojawiła się na morzach świata, a polska flaga na olimpijskich stadionach. Pomału świat przyzwyczajał się do tego, że takie państwo ‑ Polska ‑ istnieje.
Drugą Wojnę Światową rozpoczęli obaj nasi sąsiedzi od realizacji swojej wizji polskiego losu: od likwidacji tego „sezonowego tworu państwowego”. Bezpośrednie działania wojenne, a potem lata okupacji przyniosły ogromne straty. Miliony ofiar ludzkich, ruiny wielu miast, spalonych wiele wsi, zniszczona infrastruktura, przemysł – do tego deportacje i przesiedlenia kolejnych milionów mieszkańców. Gdy wojna wreszcie się skończyła, Polacy musieli zaczynać wszystko prawie od początku. Jednak Państwo Polskie już istniało w świadomości świata i nie można było, ot tak sobie, zapomnieć o jego istnieniu. Po zwycięstwie nad hitlerowskimi Niemcami nie stawiano już pytania „czy?”, a jedynie „jaka?” Polska ma być. Ale odpowiedzi na to udzielono bez pytania Polaków o zdanie. Trzech wielkich tego świata zadecydowało ‑ w Jałcie i Poczdamie ‑ zarówno o kształcie terytorialnym, jak i o przynależności do sowieckiej strefy wpływów ‑ a zatym o polityczno‑gospodarczym ustroju Polski. Przy okazji warto przypomnieć rolę Churchilla, który akceptując bez zastrzeżeń nową wschodnią granicę Polski, gwałtownie oponował przeciwko zachodniej: „Zajęcie tak wielkiego terytorium nie przyniesie Polsce żadnych korzyści. Jeśli Niemcy z nich uciekli, winni otrzymać pozwolenie na powrót. Polacy nie mają prawa narażać na klęskę głodową Niemiec… Rząd Jego Królewskiej Mości nigdy nie przyzna, że wschodnie terytoria Niemiec zajęte w czasie wojny stały się polskie!” ‑ to cytaty z jego własnych pamiętników. W ten spósob dał Stalinowi piękny prezent: ubrał go w togę jedynego obrońcy polskich interesów, mianował go jedynym gwarantem stabilności polskich granic ‑ jednym słowem założył Polakom obrożę, a koniec smyczy dał do ręki Stalinowi. Tak wygladała polska suwerenność.
Jednak walka o jej odzyskanie toczyła się nadal. Jak drzewo, które wciska korzenie w każdą szczelinę muru, który go otacza, aż wreszcie rozsadzi ten mur, tak społeczeństwo polskie wykorzystywało każdą szczelinę w totalitarnym systemie aby wywalczyć więcej niezależności, aby krok po kroku odzyskiwać swą podmiotowość, swą odrebność od „Wielkiego Brata”, swe związki z Zachodem. Kamienie milowe tej ciernistej, a czasem zawiłej drogi to daty 1956, 1968, 1970, 1980, 1989. I co ciekawe: niektóre elementy tej drogi były realizowane również przez komunistów. Odesłanie do ZSRR rosyjskich generałów z Rokossowskim na czele, podpisanie przez ekipę Gomułki pierwszego porozumienia z RFN, gierkowskie otwarcie granic na Zachód ‑ to też były, mniej lub więcej uświadomione, kroki w tym kierunku. Ponadto w ciągu całego półwiecza, niezależnie od komunistycznej dominacji, zachodziły w społeczeństwie polskim rozliczne procesy kształtujące jego współczesną świadomość. Jednym z najważniejszych, a może mało uświadamianych, był proces odrzucania jagiellońskiej idei państwa wielonarodowego, federacyjnego w założeniu a z polską dominacją w praktyce, stojącego okrakiem między Wschodem i Zachodem, i powrót do idei piastowskiej ‑ państwa jednonarodowego, w pełni i jednoznacznie należącego do Zachodu. Jeszcze w roku 1947 harcerze śpiewali na ulicach polskich miast: „Nie damy Wilna ani Lwowa, bo to jest nasza ziemia piastowa…” Jeszcze dwadzieścia lat temu w Edmonton słyszałem, że „jedna bomba atomowa, a wrócimy znów do Lwowa…” Dzisiaj, w suwerennej Polsce żadne, nawet najbardziej skrajne ugrupowanie polityczne nie podnosi takich postulatów. Świadomość trwałego rozgraniczenia terytorium Polski, Litwy i Ukrainy oraz konieczności dobrosąsiedzkich między nimi stosunków stała się fundamentem polskiej racji stanu ‑ na równi z koniecznością integracji z Zachodem. Pozostał sentyment do tamtych miast, do tamtych ziem ‑ do tamtej historii ‑ który jednak powinien łączyć, a nie dzielić.
Bolesna była to transformacja, jak bolesna jest, dokonywana na żywym ciele, każda operacja. Jednak w końcowym efekcie tych procesów niepodległa Polska ukształtowała się jako państwo o uznanych powszechnie granicach, żyjące w zgodzie z wszystkimi sąsiadami. W świadomości elit politycznych świata zaistniała wreszcie jako suwerenny podmiot ‑ a nie jako kłopotliwy przedmiot, który przesuwa się z kąta w kąt w interesie raz tego, raz innego mocarstwa. Polska stała się częścią „zachodniego świata”, stając się członkiem NATO i Unii Europejskiej. Jak rok 1000‑ny w Gnieźnie wprowadzał Polskę po raz pierwszy do grona suwerennych państw europejskich, tak rok 2000‑ny stał się piękną klamrą spinającą tysiacletnie burzliwe dzieje naszego ojczystego kraju, zamykając krąg historii ponownym włączeniem w europejskie struktury. Rozpoczęty wiek XXI stawia przed Polską nowe problemy, nowe zadania do spełnienia. Ale są to już problemy o innym ciężarze gatunkowym: nie „czy?” tylko „jak?” będzie wyglądać Państwo Polskie!
Następny po „Zaginionym świecie” dobrze, inteligentnie i ciekawie napisany esej. Gratuluję i dziękuje Autorowi. I życzę, by wywołał dyskusję czytelników, ale uniknął komentarzy ćwierćgłówków –„ prawdziwych Polaków katolików”, co to ani kropli żydowskiej krwi, ale z polskiego języka ortografią mocno na bakier, o logice ich wywodów nawet nie wspominając.
A czy ze wszystkim się zgadzam? No… niezupełnie. Na przykład w temacie: „Sir Winston Churchil, a sprawa polska” mam nieco inne, niż Autor, zdanie. W Jałcie, na spotkaniu Wielkiej Trójki był on jedynym, który usiłował występować w sprawie odrodzenia Polski. Stalin kontrował, a Roosevelt, obawiając się nawiązania sojuszu Hitler – Stalin, naciskał na zgodę z wujkiem Joe. Więc Churchill wypasował. Potem, w Poczdamie Polska już była sprzedana Sowietom, ograniczenie więc jej terytorium to nie był cios w Polskę, ale w sowieckie imperium – i tak też interpretować można cytowany przez Autora fragment pamiętnika Churchilla.
Warto, wspominając tego tak uporczywie opluwanego przez komunistyczną propagandę grubasa z cygarem pamiętać, że był on jedynym mężem stanu na Zachodzie, który w 1944 zareagował na tragedię Powstania i ginącej Warszawy, i wbrew decyzjom dowództwa aliantów polecił wykonać loty z bazy w Brindisi i zrzuty broni, amunicji i sprzętu na płonącą stolicę Polski. To była jego osobista, personalna decyzja! I tym chociażby zasłużył sobie, by któryś z centralnych placów w Warszawie, może np. Plac Konstytucji (nazwany tak w 1952 roku ku uczczeniu bierutowskiej konstytucji), nazwano właśnie Jego imieniem…