Wojsko zawodowe

Nasz świat się zmienia – i to coraz szybciej. Zmiany dotyczą wszystkich dziedzin życia, w tym również organizacji wojska. Do lamusa odchodzą wielomilionowe armie z poboru, zastępowane przez mniej liczne, lecz składające się z dobrze wyszkolonych zawodowców. Jest to konieczność, wynikająca z ogromnego postępu techniki wojskowej, do obsługi której konieczni są doskonale wyszkoleni specjaliści. Ich wyszkolenie kosztuje, więc wysłanie ich do cywila po dwóch latach służby i szkolenie nowych – to niepotrzebne wyrzucanie pieniędzy. Na to w dzisiejszych czasach nikogo nie stać. Kolejne kraje, w tym i Polska, podjęły już decyzję o przebudowie struktury sil zbrojnych zgodnie z „duchem czasu”: liczna, lecz nie dość sprawna armia z poboru musi ustapić miejsca mniejszej, lecz zawodowej armii o wysokim poziomie technicznym i profesjonalnym.

„Pójście z duchem czasu” ‑ to tak, jakby pojęcie „armii zawodowej” było wynalazkiem końca XX wieku ‑ wieku atomu i elektroniki. Tymczasem w długiej historii ludzkości formy organizacyjne sił zbrojnych zmieniały się wielokrotnie: raz były to rozmaite „pospolite ruszenia”, innym razem były to wojska zawodowe o różnych formach wynagrodzenia za służbę i podporządkowania mocodawcy.

Jak zawsze, wszystko ma swoje plusy i minusy. Popatrzmy, czego uczy nas w tej dziedzinie historia wojskowości. Zauważmy, że wszystko już było, że już niewiele nowego ludzie mogą wymyślić. Oraz, że zagrożenia wynikające z różnych form „profesjonalizacji” armii są również niezmienne ‑ jak niezmienna jest natura ludzka.

Najlepiej znaną z czasów starożytnych formacją wojskową były Legiony Rzymskie. Armia niewątpliwie zawodowa, o wysokim profesjonalnym poziomie, która nie miała sobie równej przez kilka kolejnych wieków. Legiony były utrzymywane przez państwo, posiadały swoją stałą strukturę organizacyjną, były skoszarowane w stałych bazach ‑ obozach, stanowiąc sprawny, jednolity mechanizm, zdolny do wykonania każdego zadania w każdym czasie i w każdym zakątku imperium. Pod tym względem były najbardziej zbliżone do współczesnego ideału zawodowej armii. Legioniści służyli 25 lat, poczym przechodzili na wojskową emeryturę: otrzymywali od państwa ziemię, na której mogli gospodarować. Dopiero wówczas mogli też zakładać rodzinę, bowiem służba w Legionach wymagała pozostawania w stanie wolnym.

Dzięki tej właśnie armii wszystkie kraje położone w strefie zainteresowań Rzymu musiały uznać jego zwierzchnictwo. Ale sam Rzym też miewał z tą armią kłopoty. W czasach Republiki Legiony nie miały prawa przebywać na terenie rdzennej Italii ‑ miały służyć wyłącznie do podboju i utrzymania w posłuszeństwie kolejnych prowincji. Granicą obszaru zakazanego była płynąca przez północne Włochy rzeczka Rubikon. Skąd taki zakaz? Otóż już wtedy wiedziano, że silna armia zawodowa może zacząć odgrywać rolę polityczną w kraju, może usiłować narzucić swą wolę cywilnym władzom Republiki ‑ Senatowi Rzymu. Zabezpieczono się przed tym odpowiednią regulacją prawną. Lecz każde prawo można złamać, jeżeli dysponuje się siłą. Cezar ‑ wódz Legionu Gallijskiego, nie zawahał się przekroczyć Rubikonu, aby obalić Republikę i ustanowić dyktaturę, zwaną potem od jego imienia Cesarstwem. Siła okazała się ważniejsza niż prawo. I to jest pierwsza ważna nauka. Ileż to razy w historii powtarzał się później ten scenariusz!

Ta forma wojska zniknęła wraz z upadkiem starożytnego Rzymu. W kolejnej epoce ‑ w średniowieczu ‑ podstawową siłą militarną stało się wolne rycerstwo. Rycerz był to niewątpliwie zawodowy wojskowy, lecz pracujący ‑ jak dobry rzemieślnik ‑ na własny rachunek. Uzbrojenie, transport (konie), bazy wojskowe (zamki), służba pomocnicza ‑ to wszystko stanowiło jego prywatną własność. Dochód przynosiły mu wyprawy wojenne (o ile zwycięskie ‑ to było takie ryzyko zawodowe) w postaci bezpośrednich zdobyczy lub nagród z rąk władcy: ziemi, urzędów, przywilejów. Rycerz nie był związany z żadna formacją wojskową. Mógł zawierać coś w rodzaju kontraktu z dowolnym władcą na udział w konkretnej wyprawie wojennej, po zakończeniu której mógł oferować swe usługi komuś innemu. Jednak obowiązywała zasada podobna jak wśród dzisiejszych zawodowych sportowców: gdy macierzysty władca rozsyłał wici, czyli gromadził „reprezentację narodową” do jakiegoś wspólnego wystąpienia, obowiązkiem rycerza było stawić się pod chorągiew macierzystej ziemi. Ale po pokonaniu wroga żaden rozkaz królewski nie mógł zatrzymać ich w szeregach. Rozjeżdżali się do domów lub na kolejne wyprawy‑kontrakty.

Następna epoka przyniosła nową formę zawodowego wojska: były to „regimenty do wynajęcia”. Działały one na zasadzie prywatnych przedsiębiorstw, oferujących swe usługi w rzemiośle wojennym za pieniądze. Składały się najczęściej z mieszkańców przeludnionych, a więc i biednych (wówczas) krajów, takich jak Niemcy, Szkocja, Szwajcaria. (Pozostałością po tamtej epoce jest istniejąca do dziś watykańska Gwardia Szwajcarska). Krążyły po całej Europie służąc każdemu, kto miał pieniądze. Płaciło się umówioną stawkę z góry na określony czas. W tym okresie można było być pewnym, że te oddziały nie zawiodą w walce ‑ nawet kosztem ciężkich strat. Była to nie tyle kwestia honoru, co zachowania dobrego imienia firmy ‑ której w przeciwnym wypadku nikt by nie chciał powtórnie wynająć. Natomiast gdy zleceniodawcy skończyły się pieniądze i nie mógł już opłacić żołdu za następny miesiąc ‑ oddział taki wycofywał się z walki i oferował swe usługi komukolwiek ‑ choćby dotychczasowemu przeciwnikowi ‑ jeżeli tylko ten był skłonny odpowiednio zapłacić.

Wtedy to chyba pojęcie „wojsko zawodowe” zostało doprowadzone do czystej postaci. Były to po prostu międzynarodowe firmy usługowe ‑ a celem prowadzonych przez nich działań wojennych było tylko i wyłącznie uzyskanie odpowiedniej zapłaty. Była to forma czysta ‑ bo nikt nie usiłował dorabiać do tego żadnej ideologii. Wszyscy wiedzieli, o co chodzi i akceptowali to.

W czasach nowożytnych i ta forma zaginęła. W monarchiach absolutnych nie było miejsca na prywatne wojsko. Od Londynu po Moskwę powstawały armie imperialne, gdzie obowiązywała zasada, że żołnierz ma się więcej bać swego dowódcy, niż nieprzyjaciela. Stosowano powszechnie karę chłosty, ktorą nie każdy mógł przeżyć. Brano do wojska siłą, o żadnym „zarobku” nie było mowy, a w nagrodę za 25 lat służby można było w najlepszym przypadku wrócić żywym do domu. Dlatego, mimo długotrwałości służby, nie można traktować ówczesnych żołnierzy jako zawodowców: nie służyli bowiem dobrowolnie dla zarobku, lecz z powodu niewolniczego wręcz przymusu.

Od czasów Napoleona zaczęła się upowszechniać forma wojska obywatelskiego. Żołnierze, jako świadomi obywatele, mieli rozumieć i akceptować cele prowadzonej wojny. Rozbudowany aparat propagandowy miał to ułatwiać. Zaangażowanie ideowe i emocjonalne podnosiło znacznie wartość bojową takiego wojska. Przykładów historycznych mamy wiele: od wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych do polskich choćby tylko doświadczeń z II Wojny Światowej. Powszechność służby w wojsku, którego cele były społecznie akceptowane, stanowiła ogromną siłę moralną, dawała poczucie, że wojsko jest nierozerwalną częścią społeczeństwa, a obowiązek obrony jest sprawą wszystkich.

Współcześnie powraca się do formy znanej nam z czasów Republiki Rzymskiej: poddane cywilnej kontroli republikańskiego państwa zawodowe wojsko, w którym służba jest po prostu formą zarabiania pieniędzy na życie. O jednym zagrożeniu wynikającym z takiego układu już wiemy: przypomnijmy Cezara i Rubikon. Drugie ‑ to psychologiczne rozbrojenie społeczeństwa przekonanego, że sprawę obrony kraju przed zewnętrznymi zagrożeniami ma „z głowy” ‑ bo przecież zawodowe wojsko to rodzaj służby publicznej takiej, jak policja czy straż pożarna ‑ od których społeczeństwo wymaga, lecz samo czuje się zwolnione od obowiązku choćby tylko współdziałania. I to wydaje mi się znacznie groźniejsze ‑ szczególnie dla krajów takich, jak Polska, którym daleko do statusu mocarstwa. Trzecie zagrożenie ‑ to naturalny proces selekcji, powodujący, że w szeregach zawodowców zgromadzą się zwolennicy siły, brutalności, pozbawieni moralnych hamulców. Ale trzeba mieć na uwadze, że mimo wszystko zawodowcy są technicznie sprawniejsi od amatorów. Więc w dzisiejszych czasach, kiedy siły armii nie mierzymy już ilością bagnetów, tylko doskonałością sprzętu i coraz bardziej wyrafinowanej elektroniki – nie ma już od tego kierunku odwrotu.

Bitwa pod Falaise

Zbliża się rocznica jednego z ważniejszych wydarzeń II Wojny Światowej – wielkiej operacji desantowej w Normandii, znanej pod kryptonimem „D-day”. Rozpoczęła się ona 6-go czerwca 1944 roku.  W tej operacji udział brała też polska 1 Dywizja Pancerna generała Maczka. Dla nas, Kanadyjczyków polskiego pochodzenia, może być interesującym to, że ta polska Dywizja pod względem operacyjnym wchodziła w skład 1 Armii Kanadyjskiej.  Gdy więc słyszymy o działaniach sił kanadyjskich w Normandii, pamiętajmy że ich częścia składową była polska dywizja. Jej dzieje są wyjątkowe jak na polskie losy w czasie II Wojny Światowej.  Warto je przypomnieć!

A więc w 1938 roku młody jeszcze oficer, pułkownik Stanisław Maczek zostaje mianowany dowódcą Brygady Pancerno-Motorowej, pierwszej i jedynej takiej jednostki w przedwojennym wojsku polskim, tworzonej na bazie 10 Brygady Kawalerii.  Zadanie polegało na zamianie koni na samochody, ciągniki i czołgi.  Proste?  Ale pamiętajmy, że wówczas trzeba było zacząć od nauczenia kawalerzystów prowadzenia samochodu.  Trzeba było stworzyć z niczego bazę techniczną i warsztatową, a także opracować nowy regulamin walki, nową taktykę działań, dostosowaną do nowych możliwości technicznych.  Z tą pionierską w polskich warunkach pracą pułkownik Maczek dał sobie radę wspaniale.  We Wrześniu 1939 jego Brygada była w pełnej gotowości bojowej, stanowiąc jedyną nowoczesną jednostkę polskiego wojska.

Włączona w skład Armii Kraków jako jej odwód, została skierowana na front karpacki, aby powstrzymać nieoczekiwane uderzenie niemieckiego korpusu pancernego idacego ze Słowacji przez Chyżne na Myślenice i Kraków.  Mimo dziesięciokrotnej przewagi liczebnej nieprzyjaciela, świetnie wyszkolona i dowodzona Brygada blokowała Niemcom drogę do Krakowa przez cały tydzień.  Musiała się wycofać na wschód dopiero na skutek ogólnej sytuacji na frontach, kończąc swój szlak bojowy pod Lwowem.  Po 17 września, gdy Armia Czerwona uderzyła od wschodu i dalsza obrona traciła sens, na rozkaz Naczelnego Wodza Brygada przekroczyła granicę węgierską, gdzie została internowana. (Węgry, wówczas kraj neutralny, graniczyły z Polską w rejonie przełęczy Dukielskiej. Zgodnie z międzynarodowymi konwencjami, wojskowe oddziały przekraczające granice kraju neutralnego musiały być rozbrojone i internowane). Przy zdawaniu broni Węgrom  okazało się, że Brygada dysponowała większą ilością sprzętu niż na początku wojny.  Był to wynik zdobyczy na Niemcach, dowód sprawności i wysokiego poziomu Brygady.

Prawie cała kadra oficerska, jak i większość żołnierzy, korzystając z milczącego pozwolenia sympatyzujących z Polakami Węgrów, ruszyła w drogę na Zachód.  Przez Jugosławię i Włochy docierali grupami do Francji, gdzie wkrótce przystapili do odbudowy 10 Brygady Kawalerii Pancernej u boku francuskich aliantów.  Doświadczona kadra, energiczny dowodca, francuska pomoc w sprzęcie doprowadziły do tego, że w maju 1940 roku Brygada znów była gotowa do walki.  Niestety mimo kilku błyskotliwych akcji, w ogólnym chaosie francuskiej klęski żołnierze Maczka drugi raz przeżyli gorycz porażki.  Po wyczerpaniu się benzyny sprzęt trzeba było spalić.  Przez Marsylię, Północną Afrykę i Portugalię docierali do ostatniego bastionu walki z hitleryzmem – do Anglii.

I znów, jak Feniks z popiołów, odradza się na ziemi szkockiej 10 Brygada Kawalerii.  Ten sam dowódca, ta sama kadra oficerska, wielu tych samych żołnierzy.  Te same uratowane sztandary, ta sama tradycja – jedynie doświadczenie coraz większe.  Na ponowne wyjście na front przyszło jednak poczekać aż cztery lata.  W tym czasie (1940-1944) Brygada rozrosła się w Dywizję.  Przybyli nowi ludzie, nowy sprzęt. Żołnierze czekali na możliwość rewanżu za dwie przegrane, nie ze swej winy, kampanie.

Wreszcie w lipcu 1944 nadszedł wielki, oczekiwany dzień: lądowanie Dywizji w Normandii. Zaczął się ostatni etap szlaku bojowego od Myślenic do Wilhelmshaven.  Ciężkozbrojna Dywizja nie brała udziału w pierwszym szturmie na plaże Normandii.  Do wyładunku czołgów potrzebna była jakaś namiastka portu.  Wkroczyła do akcji w pierwszych dniach sierpnia, gdy walka o Normandię wchodziła w swój decydujący etap, zwany bitwą pod Falaise. Zmobilizowane przez Niemców siły przystąpiły do ostatniej rozpaczliwej próby wyrzucenia Aliantów do morza.  Siódmego sierpnia niemiecka 7 Armia, wzmocniona sześcioma dywizjami pancernymi przystapiła do kontrataku, zabezpieczając sobie skrzydła solidnie umocnionymi pozycjami.  I na te właśnie umocnione pozycje pod Caen, w kierunku Falaise rozpoczęła natarcie 1 Armia Kanadyjska.  8 sierpnia weszły do akcji jej główne siły uderzeniowe: 4 kanadyjska i 1 polska dywizje pancerne.  Zacięta bitwa trwała przez pełne dwa tygodnie, aż do 22 sierpnia.  W pierwszym tygodniu jej trwania Amerykanie odrzucili kontratak niemieckiej 7 Armii, a Kanadyjczycy i Polacy przełamali jej umocnione pozycje skrzydlowe.  W drugim tygodniu Niemcy znaleźli się w okrążeniu.  Zadanie zamknięcia kotła przypadło najdalej do przodu wysuniętym dywizjom: 4-tej kanadyjskiej i 1 polskiej.  Kanadyjczycy zostali jednak zatrzymani w połowie drogi niemieckimi kontratakami.  Na drodze odwrotu Niemców Polacy znaleźli się sami.  Wdarli się tam przez niemieckie linie iście kawaleryjską szarżą.

Falaise pościg

Zamykając okrążenie, sami zostali okrążeni, atakowani z dwóch stron: z jednej przez rozpaczliwie chcące się wydostać z matni oddzialy 7 Armii, z drugiej zaś przez idące im na odsiecz dywizje niemieckie. Po przebytych już 10 upalnych dniach nieustannego natarcia, czekały Dywizję jeszcze kolejne trzy dni walki bez wytchnienia, bez zaopatrzenia w żywność i amunicję, bez możliwości ewakuowania rannych. Trzy długie dni – tyle czasu potrzebowała 4-ta kanadyjska, aby dołączyć do Polaków i otworzyć im drogi zaopatrzenia. Tyle też czasu potrzebowali Niemcy, aby zrozumieć, że nie wyważą bramy, zatrzaśniętej im przez Dywizję. Bitwa wygasała. Niemcy masowo szli do niewoli. Droga w głąb Francji, do Paryża i nad Ren stanęła otworem.

Falaise 2     maczek2

Znaczenie polskiego udziału w tej bitwie najbardziej obrazowo określił później brytyjski marszałek Montgomery: „byliście korkiem zamykającym butelkę, w której znaleźli się Niemcy!”

Wysiłek polskich żołnierzy pod Falaise jest w pełni porównywalny do wysiłku żołnierzy II Korpusu na Monte Cassino. Porównywalne są też straty poniesione w obu bitwach. Podobne jest również ich znaczenie w skali całych frontów: wykonanie kluczowego zadania, otwierającego drogę – tam do Rzymu, tu do Paryża. Jednak w polskiej świadomości historycznej Falaise jakby nie istniało. O Monte Cassino wie każdy. Ilu Polaków wie o Falaise?

Falaise Cmentarz

Legenda tych wielkich polskich bitew tworzyła się zaraz, wtedy, na bieżąco. Wiadomość o Monte Cassino dotarła do kraju wcześniej, już w maju. Był to pierwszy wielki sukces żołnierza polskiego na terenie Europy. Budził nadzieję. Bitwa pod Falaise toczyła się w tym samym czasie co Powstanie Warszawskie. Skupiło ono na sobie całą uwagę narodu, spychając na drugi plan wydarzenia w dalekiej Normandii. Żołnierze gen. Maczka nie doczekali się bogatej literatury, pieśni, ani swojego Wańkowicza. Dowódca na Monte Cassino, gen. Anders, był przez długi czas symbolem opozycji antykomunistycznej, a jego żołnierze w większości pozostali na emigracji. Dowódca spod Falaise, gen. Maczek, po wojnie usunął się w cień, a wiekszość jego żołnierzy, nie mając za sobą syberyjskich doświadczeń, wróciła po wojnie do kraju. Z tych wszystkich powodów bitwa pod Falaise jest mniej znana niż na to zasługuje. Warto więc ją przypomnieć.