Rok 1920 – zwycięstwo

Przerwaliśmy opowieść w momencie najcięższego kryzysu w polsko-bolszewickich zmaganiach. Była pierwsza połowa sierpnia 1920 roku. Wróg, pewny zwycięstwa, szturmował stolicę.

Tymczasem dzięki uporczywej obronie warszawskiego przedpola, dzięki doskonałym akcjom zaczepno-obronnym prowadzonym przez 5-tą Armię generała Sikorskiego w rejonie Modlina i Ciechanowa – środek ciężkości bitwy przesuwał się coraz bardziej na północ – ku kurpiowskim bezdrożom, ku pruskiej (wówczas) granicy. Południowe, lewe skrzydło rosyjskie stawało się coraz bardziej odsłonięte. Na to właśnie liczył Piłsudski. Tuchaczewski również widział to ryzyko. Sądził jednak, że Polacy, zajęci rozpaczliwą obroną stolicy, nie będą mieli dość czasu i sił, aby tą sytuację natychmiast wykorzystać. Pomylił się. Piłsudski już 6-go sierpnia wydał rozkaz przegrupowania sił polskich do kontrnatarcia, które miało rozpocząć się 16-go. Wiedział, iż tyle czasu potrzeba, aby wybrane, najlepsze z najlepszych, dywizje polskie mogły dotrzeć na wskazane im pozycje wyjściowe. Atak z nad Wieprza poprowadził Piłsudski osobiście. Zdawał sobie sprawę z ogromu ryzyka, nie chciał nikogo obciążać odpowiedzialnością za realizację tego – jak sam określił – „nonsensownego” planu. Wchodzić z kilkoma dywizjami na tyły blisko 200 tysięcznej wrogiej armii, przy braku pełnego rozeznania jej położenia, siły, ewentualnych rezerw, mając za plecami, w odległości zaledwie 250 km, szybkie zgrupowanie Budionnego, a opierając się głównie na własnej intuicji – było to istotnie szaleństwo.

1920 wodzowie   Piłsudski3

Skutki ataku były piorunujące. Pojawienie się polskich wojsk na tyłach armii bolszewickiej wywołało w jej szeregach panikę. Dywizje polskie parły naprzód, nie napotykając nieomal oporu. Prawe skrzydło rosyjskie, przyparte do pruskiej granicy, przestało istnieć: krasnoarmiejcy poddawali się masowo do niewoli, resztki ich przeszły granicę i zostały internowane przez Niemców. Pozostała część armii Tuchaczewskiego cofała się gwałtownie za Niemen. Bitwa Warszawska zakończyła się bezprecedensową klęską bolszewików.

Z Rosją można wygrać bitwę, znacznie trudniej jest wygrać wojnę. Od czasów Batorego jeszcze się to nikomu w Europie nie udało. Droga do zwycięstwa była jeszcze daleka. Na froncie południowym toczyły się zacięte walki z „Konarmią” Budionnego – na owe czasy potężną, ruchliwą siłą uderzeniową Czerwonej Armii. Od Kijowa po Lwów, w ciągu kilku tygodni lipca i sierpnia, dywizje polskie cofały się pod ciągłą groźbą okrążenia, zaskakujących manewrów, niespodziewanych szarż kawaleryjskich. Jednakże, ku zdziwieniu wszystkich, zamiast iść w rozsypkę, stawiały wrogowi coraz większy opór.

Mało znany jest szczegół dotyczący udziału Stalina w tych zmaganiach. Był on wówczas komisarzem politycznym w sztabie Budionnego – a więc miał tam głos decydujący. Gdy w połowie sierpnia Tuchaczewski wyczuł zagrożenie swojego lewego skrzydła, wysłał do sztabu Budionnego telegram z rozkazem natychmiastowego zwrotu na północ i szybkiego marszu na Lublin, celem wypelnienia luki na froncie pod Warszawą. Budionny i Stalin rozkaz ten zignorowali. Ważniejsze dla nich było szturmowanie Lwowa – dużego, europejskiego miasta, gdzie (po jego zdobyciu) można by było „uzupełnić braki w zaopatrzeniu”, czyli dokonać totalnego rabunku. Kilka dni później Tuchaczewski ponowił swój rozkaz – już w obliczu rozpoczętej polskiej kontrofensywy. Ale Budionny ze Stalinem zwlekali dalej, ciągle licząc na szybkie zdobycie Lwowa. Dopiero po otrzymaniu trzeciego ponaglającego rozkazu, gdy stwierdzili, że Lwowa i tak kawalerią nie zdobędą, ruszyli na północ. Ale wtedy było już za późno. Minęły dwa, jakże ważne tygodnie. Tuchaczewskiego nie było już pod Warszawą. Część polskich sił mogła się teraz zająć osobno Budionnym.

Pod Zamościem gen. Sikorski zastawił na niego sieć – jak na węgorza. Wyciągnięta w kolumny marszowe „Konarmia” weszła w tą sieć. Na poszczególne jej dywizje spadły polskie uderzenia. Pod Komorowem rozegrała sie największa bitwa kawaleryjska tej wojny, gdzie szabla i lanca decydowały o sukcesie. Bitwa kawaleryjskich dywizji, bitwa na białą broń – to było coś, czego Europa nie widziała od czasów Napoleona, i czego nie zobaczyła już więcej. Ktoś powie: średniowiecze! Tak, ale wtedy nie było innego wyjścia. Szybkie jednostki pancerno-motorowe jeszcze się nikomu w Europie nie śniły. Piechota mogła się, dzięki sile ognia, skutecznie przed „Konarmią” bronić, nie mogła jednak skutecznie jej zaatakować. Do tego konieczna była, jak dawniej, kawaleria. Brawurowe szarże polskich ułanów rozbiły bolszewicką konnicę. Resztki legendarnej Konnej Armii wraz z Budionnym i Stalinem wyrwały się z okrążenia i w panicznej ucieczce uszły na wschód.

1920 ułani   Kossak 1

Gdy w latach 30-tych Stalin zdobył pełnię władzy, kazał wymordować wyższych dowódców Armii Czerwonej z czasów tamtej wojny – tych którzy wiedzieli, którzy mogli zarzucić mu odpowiedzialność za przegraną polską wojnę. Wszystkich, z Tuchaczewskim na czele. Wszystkich, z wyjątkiem współwinowajcy – Siemiona Budionnego. Przypadek?

Klęska Konnej Armii to jeszcze nie był koniec wojny. Tuchaczewski, choć pobity, chociaż utracił poważną część swej armii, zgromadził wszystkie rezerwy z głębi Rosji i postanowił bronić linii środkowego Niemna. Tam właśnie, między Grodnem a Lidą, rozegrała się trzecia wielka bitwa, również zwycięska dla Polaków. To już nie był przypadek. Armia Czerwona nie miała już więcej sił. To był prawdziwy koniec wielkiej wojny o rewolucję europejską. Rosja bolszewicka uznała się za pokonaną, przyjmując polskie warunki pokoju, podpisane w Rydze w 1921 roku.

Spróbujmy chociaż przez chwilę wyobrazić sobie inny, czarny scenariusz: gdyby wtedy, pod Warszawą, zwyciężyły były wojska bolszewickie. A tak niewiele do tego brakowało: gdyby Piłsudski mylnie ocenił sytuację, gdyby Budionny ściśle i natychmiast wykonał pierwszy rozkaz Tuchaczewskiego, gdyby…, gdyby… Mielibyśmy wtedy Polską Republikę Rad z Marchlewskim, Konem i Dzierżyńskim na czele. A od czego specjalistą był Krwawy Feliks – nie trzeba przypominać. Ostateczna rozprawa z „Białą Polską” byłaby straszna. Katyńskie lasy byłyby rozsiane po całej Polsce. Terror, masowe rozstrzeliwania, łagry, głód… Ludobójstwo! To nie fantazja – taka była rzeczywistość na sąsiedniej Ukrainie, taka mogła być i w Polsce. Terytorium Polskiej Republiki Rad zostałoby okrojone do obszaru dawnej Kongresówki i Zachodniej Galicji – bez Wielkopolski, Pomorza i Śląska, które pozostałyby we władaniu niemieckim. (Ambasador Rosji bolszewickiej w Berlinie zapewniał ówczesny rząd niemiecki, że Armia Czerwona nie przekroczy dawnej granicy pruskiej, a niektórzy politycy polscy w Poznaniu też uważali, że lepiej się oddać z powrotem pod władzę niemiecką, niż wpaść w ręce bolszewików).

Z jakiego punktu startowalibyśmy dzisiaj, po rozpadzie sowieckiego imperium, lepiej nie myśleć.

Przed tym wszystkim uratowało nas (a może i Europę) poświęcenie, determinacja i bohaterstwo naszych Ojców i Dziadów. I za to winniśmy im pamięć i cześć!

Rok 1920 – wojna

W historii znane są bitwy, które zadecydowały o biegu wydarzeń na całe stulecia, od wyniku których zależało powstrzymanie (lub nie) czyjejś ekspansji, uratowanie (lub nie) istnienia jakiegoś państwa, narodu, czy wręcz cywilizacji. Do takich wielkich bitew należy niewątpliwie Bitwa Warszawska – „osiemnasta, decydująca o losach świata, bitwa” – jak to określił w swej książce sir Vincent D’Abernon. Wielka nie liczbą biorących w niej udział żołnierzy, lecz wielka swymi dalekosiężnymi skutkami. Bitwa Warszawska nie była odosobnionym wydarzeniem – lecz była momentem przełomowym dramatycznej wojny o polską niepodległość.W 93 rocznicę tej historycznej bitwy przypomnijmy sobie okoliczności i przebieg wydarzeń…

1920 mapa1920 Piłsudski

Wojna polsko-rosyjska, czy polsko-sowiecka, tliła się od zarania niepodległości. Była ona niejako dziejową koniecznością. Ostatnia legalna granica polsko-rosyjska została ustalona w traktacie pokojowym zawartym w Andruszowie w roku 1667. Przebiegała ona nieopodal Smoleńska i Kijowa, wzdłuż Berezyny i Dniepru. Późniejsze zmiany, dokonane w okresie zaborów, zostały unieważnione przez obie strony – nie istniała więc żadna, odpowiadająca bieżącej sytuacji, granica formalna. Stosunki demograficzne były równie skomplikowane: pomiędzy ziemiami jednoznacznie polskimi i jednoznacznie rosyjskimi rozciągała się szeroka strefa zamieszkała przez ludność białoruską, ukraińską, polską, żydowską – ale nie rosyjską. Świadomość narodowa  Ukraińców i Białorusinów  dopiero się budziła. W świadomości Polaków, utrwalonej wielką literaturą XIX wieku, ziemie te stanowiły część dawnej Rzeczpospolitej. W świadomości zaś Rosjan nie tylko te ziemie, ale i tak zwana Kongresówka, były po prostu rosyjskimi guberniami. Rewolucja bolszewicka, z jej hasłami podboju świata w imię proletariackiego internacjonalizmu, konflikt ten jeszcze pogłębiła. Nic więc dziwnego, że pierwsze zetknięcie się żołnierzy polskich i bolszewickich gdzieś na Białorusi w lutym 1919 roku zakończyło się wymianą ognia. Tak zaczęła sie ta wojna!

Przez cały rok, aż do wiosny 1920, działania obu stron ograniczały się do akcji patrolowych, czasami do sporadycznych wypadów na poszczególne miasteczka czy węzły kolejowe, celem przygotowania sobie lepszych pozycji wyjściowych do decydującego starcia. Że starcie takie nastąpi – nikt nie miał wątpliwości. Było to tylko kwestią czasu, potrzebnego obu stronom na uporządkowanie swoich spraw wewnętrznych i na zebranie sił. Rosjanie musieli zakończyć swoją wojnę domową, Polacy byli zajęci problemami Galicji Wschodniej, Wielkopolski, Pomorza, Śląska, organizacją państwa i jednolitych sił zbrojnych.

Często, szczególnie w propagandzie komunistycznej, ale również w historiografii i publicystyce anglosaskiej, początek konfliktu postrzegany jest w kijowskiej wyprawie Piłsudskiego w kwietniu 1920 roku. Lecz Kijów to nie Rosja, a próba pomocy w utworzeniu niepodległej Ukrainy sprzymierzonej z Polską to nie atak na Rosję. Do zrozumienia tych prostych prawd trzeba było wiele czasu. Wtedy na takie zrozumienie było jeszcze za wcześnie.

Wykorzystując zaangażowanie polskie na Ukrainie, po zwycięskim zakończeniu swej wojny domowej, główne siły Armii Czerwonej pod dowództwem Michaiła Tuchaczewskiego rozpoczęły decydującą ofensywę na froncie białoruskim. Jednocześnie, pod hasłem obrony Rosji i rewolucji przed „Białymi Polakami”, ruszyła do natarcia pod Kijowem słynna z bitności i okrucieństwa Konna Armia Budionnego, wdzierając się na tyły polskich wojsk. Na obu frontach rozpoczął się dramatyczny odwrót. Zagrożone ciągłymi oskrzydleniami, rozrzucone na wielkich obszarach Białorusi i Ukrainy, niewielkie siły polskie nie były w stanie odtworzyć porwanego frontu. Bolszewicy byli pewni zwycięstwa. W zdobytym Białymstoku utworzony został zalążek przyszłego komunistycznego rządu Polskiej Republiki Rad z Marchlewskim, Konem i Dzierżyńskim na czele. Wydrukowano odpowiednie odezwy i proklamacje. Czekano tylko na zdobycie Warszawy, co miało nastąpić lada dzień…

1920 ckm  1920 czołg

W tym samym czasie w Polsce mobilizowano wszystkie siły do odparcia najazdu. Ustały spory polityczne, powstawały oddziały ochotnicze, kto tylko był zdolny do noszenia broni, zgłaszał się do wojska. Lecz trzeba było jeszcze mieć tą broń! Na ziemiach polskich nie pozostała po zaborcach ani jedna wytwórnia sprzętu wojskowego. Każdy karabin, każdy pocisk musiał być zdobyty lub dowieziony. A sojusznicy i sąsiedzi tego nie ułatwiali. Anglia praktycznie odmówiła pomocy. Kolejarze czescy i niemieccy – oraz portowcy „wolnego” Gdańska blokowali transporty z Francji w imię popierania „światowej rewolucji proletariackiej”. Mimo to, siły polskie rosły z tygodnia na tydzień. Ludność Warszawy żywiołowo kopała okopy i budowała umocnienia polowe. Wódz Naczelny, Józef Piłsudski, spędzał bezsenne noce nad sztabowymi mapami, usiłując przewidzieć ruchy przeciwnika.

Bolszewicy rozpoczęli frontalny atak na miasto, jednocześnie swym prawym skrzydłem obchodząc je od północy i usiłując zdobyć przeprawy przez Wisłę w Płocku i Włocławku. Na froncie południowym Budionny szturmował Lwów. Zdawało się, że wszystko stracone, że nic już nie uchroni Polaków przed klęską, że powtórzy się scenariusz powstań narodowych XIX wieku. Pozostała tylko nadzieja na cud.

Co stało się potem, zobaczymy w kolejnym wpisie.

„Ruch Narodowy”

Na początku czerwca odbył się w Warszawie, z udziałem tysiąca zaineresowanych, Pierwszy Kongres „Ruchu Narodowego” – nowej formacji politycznej, grupującej zwolenników skrajnej prawicy. Ich program zawiera następujące, co ważniejsze postulaty: wprowadzenie systemu kanclerskiego (z czymś nam się to kojarzy!), zlikwidowanie „samowoli” sędziów (to znaczy fundamentalnej dla demokracji zasady niezawisłości sądów!), wyjście z Unii Europejskiej (żeby nikt nie wtrącał się, gdy nastąpi w Polsce likwidacja systemu demokratycznego), walka z „żydokomuną” (pomyliły im się epoki?), przekonanie że demonstracje i awantury uliczne wystarczą do obalenia demokratycznie wybranego rządu – jednym słowem jest to program, jednoznacznie kojarzący się z programem „Sturmabteilungen”, organizacji faszystowskiej w Niemczech lat 30-tych, znanej w skrócie jako „SA”. Takie „ruchy narodowe” są charakterystyczne dla sytuacji kryzysowych, na przykład w Niemczech początku lat 30-tych, kiedy nałożyły się na siebie frustracja po przegranej wojnie i skutki wielkiego światowego kryzysu. Ale w dzisiejszej Polsce? Na szczęście jest to margines, ale margines niebezpieczny. Napędzany on jest „czarną propagandą” polskich mediów. Jako drobny przykład przytoczę mój własny tekst z 2006 roku:

Przeczytałem parę dni temu w jednej z polskich gazet internetowych drobną wiadomość: „Zawalił się 60-cio metrowy wiadukt na nowo budowanym odcinku Zakopianki”. (Zakopianka, to sławna w Polsce droga z Krakowa do Zakopanego). Poniżej, jak to zwykle w internecie, jest miejsce na opinie i komentarze czytelników.  I właśnie te opinie pobudziły mnie do podzielenia się z Państwem pewnymi spostrzeżeniami natury bardziej ogólnej, niż by to wynikało z samego przedmiotu sprawy. Więc najpierw te komentarze.

Pierwsza seria o złodziejach:

– wiadukt się zawalił, bo pewnie część cementu została rozkradziona!

– żądam śledztwa w celu wykrycia kradzieży cementu i zbrojenia przez lokalnych mieszkańców!

– podobno wiele ładnych domów powstało u kierownictwa tych robót z pieniędzy na budowę!

– ile cementu ukradli mieszkańcy sąsiedniej wioski?

– przetarg na budowę wygrał wykonawca, który się podzielił kasą z komisją przetargową, a rekompensuje to sobie zwiększeniem udziału piasku w zaprawie!

               Druga seria – o polskich fachowcach:

– polscy inżynierowie pokazali swoją znajomość sztuki budowlanej!

– most projektował ktoś, kto w życiu nie był na budowie! Komputer, który miał dane z sufitu policzył, że wiadukt wytrzyma, tylko nikt nie wziął pod uwagę istotnych parametrów i mamy katastrofę!

– dziś projektanci rysują na komputerach projekty, które z rzeczywistością nie mają nic wspólnego. Dawniej, jak się ręcznie rysowało, to trzeba było używać własnego rozumu!

– myślałem, że naszych drogowców stać na minimum kultury technicznej!

– polska myśl techniczna to naprawdę światowa czołówka, ale w dziedzinie wypadków i katastrof!

               Może już dość tych opinii naszych znających się na wszystkim najlepiej rodaków. A teraz fakty: Zawaliło się rusztowanie przy montażu stalowego przęsła nowego wiaduktu. Budowę prowadzi znana w Europie portugalska firma robót mostowych za pieniądze z Unii Europejskiej. Przyczyny katastrofy budowlanej bada komisja – prawdopodobną przyczyną jest obsunięcie się ziemi pod prowizorycznym rusztowaniem. Za brak odpowiedniego zabezpieczenia i za skutki wypadku odpowiada portugalskie przedsiębiorstwo.

               A teraz kilka refleksji. Po pierwsze dziennikarz, podający tą informację, kłamie, pisząc że „zawalił się wiadukt”. Ale to brzmi bardziej sensacyjnie, niż gdyby napisał „zawaliło się rusztowanie na budowie”. Kłamie, bo świadomie budzi fałszywe skojarzenia i emocje u czytelników. Po drugie – czytelnicy. Pobudzeni sensacyjnie brzmiącym tytułem, nie szukając bliższych informacji, odrazu widzą wszędzie złodziei, oszustów, defraudantów, polską nieudolność.

               Jest to jakaś przerażająca cecha znacznej części Polaków: brak wiary we własne zdolności i możliwości, kompleks niższości wobec Europy, podejrzewanie wszystkich dookoła o złodziejstwo, korupcję, jakieś tajemnicze „układy”, jakiś spisek niewiadomych sił przeciwko nam, biednym i niezaradnym. Przekłada się to również na stosunki polityczne w Kraju. Istnienie i podtrzymywanie takiej atmosfery jest potrzebne politykom z obozu opozycji.  Na tym bazują różni cwaniacy, na tym budują swą popularność. Żadne głosy rozsądku nie mogą się przebić przez tą skorupę zaskrzepłej świadomości: „ja wiem lepiej – wszyscy naokoło to złodzieje, a im kto wyżej stoi, to tym większy złodziej!”. Czy to pozostałość mentalności z czasów PRL-u, gdzie „vox populi” usprawiedliwiał wszelkie złodziejstwo mienia państwowego – „bo jak państwowe, to nasze!” „Państwo mało płaci, to ja se dokradne, co mi sie należy!” Pozostało po tym myślenie: „no, co prawda ja nie kradnę, ale wszyscy inni napewno tak!”.

Ciężko jest żyć z takim nastawieniem. Ciężko jest rządzić takim krajem. Małe szanse mają uczciwi politycy, bo niewielu im zechce uwierzyć. Za to wielkie szanse mają populiści, cwaniacy, wołający za siebie: ”łapaj złodzieja!” Wielką w tym „zasługę” mają goniący za sensacjami dziennikarze.

Na ten temat zabrał ostatnio głos nestor polskiego dziennikarstwa, Stefan Bratkowski. Krytykuje on rolę, jaką spełnia dziś polskie dziennikarstwo: pogoń za popularnością, za poczytnością obsługiwanych przez nich gazet, za „oglądalnością” wiadomości telewizyjnych – bo za tym idą reklamy, reklamy, reklamy… I to jest teraz głównym celem redakcji, bo reklamy dają pieniądze! A „służba społeczna”? – to przebrzmiały archaizm.  Pozwolę sobie zacytować co ciekawsze fragmenty jego (Bratkowskiego) tekstu:

„Zrodziło dziennikarstwo polskie doktrynę sukcesu w mediach, nieledwie naukową doktrynę oglądalności poniektórych telewizji i czytelnictwa poniektórych gazet: co dzień nowy konflikt, co dzień nowa awantura – bo daje to wzrost słupków przyciągających za sobą reklamy. Niczego innego się nie wymaga. (…) W radosnym zadowoleniu za nic się nie odpowiada, a już najmniej za Państwo. Państwo to heca, okazja do draki. Ta doktryna premiuje wrogość i ją hołubi. To nie jakaś tam ambicja niedocenionych gwiazd intelektu i dziennikarstwa. To koncepcja. Sensacją nie może być wielkie osiągnięcie ani wielki człowiek. Jeśli wielki człowiek, to co najwyżej skopany, skopany z satysfakcją poniżenia większych od siebie i – najogólniej mówiąc – mówienia źle o innych. O wszelkich innych. Bo przecież nie ma niczego dobrego, wartego uznania. (…) Należy według tej strategii beztroskiej zabawy Państwem reklamować tylko to, co się nie udało; innych sensacji prawa być nie ma. Wprost nie wypada pokazywać ludzi wybitnych i ich osiągnięć. (…) Z kraju, w którym 70% obywateli czuje się ludźmi szczęśliwymi, z kraju budzącego międzynarodowe uznanie, można, jak powyżej, nawet nie zabardzo zorganizowanym wysiłkiem zrobić kraj autodegradacji. Tak otwiera się drogę do leczenia go projektami ustrojowymi przez ludzi o mentalności na pół faszystowskiej – takich, którzy nie reagują na hitlerowskie zachowania swoich zwolenników, niby to narodowców, ba, nawet bronią ich ulicznej czy stadionowej przemocy. (…) Domyślam się, że to się może źle skończyć. Ależ to będzie dopiero pełna atrakcja medialna! Więc im gorzej, tym lepiej! Potem zaś następcy zamkną pysk mediom. A wtedy, zamiast chwały, że obaliliśmy ustrój, zostanie nam przynajmniej pasjonująca walka o demokrację poprzez gazety w drugim obiegu. Bo tak będzie dobrze, że nie do wytrzymania!”

Tyle Stefan Bratkowski. Miejmy nadzieję, że do obalenia ustroju demokratycznego nie dojdzie, że faszyzujące grupki frustratów pozostaną egzotycznym marginesem – ot, taki polityczny folklor. Niemniej dobrze jest wiedzieć, do czego może prowadzić czarnowidztwo. Trzeba umieć cieszyć się z tego, że Polska, nasz kraj rodzinny, przeżywa najlepszy od 200 lat okres w swej historii. I trzeba sensownie wyważyć proporcje wiadomości dobrych i złych. Bo przecież nikt nie zaprzeczy, że złe rzeczy też się dzieją. Ale tych dobrych napewno jest więcej – tylko muszą przebić się do naszej świadomości przez gąszcz czarnej propagandy!

Wojny religijne

Wśród wielu różnych konfliktów, trapiących ludzkość od stuleci, szczególnie szokujące są konflikty i wojny kwalifikowane przez historyków, polityków czy publicystów jako wojny religijne. No bo jakże? Przecież każda z wielkich religii świata stawia na jednym z czołowych miejsc miłość bliźniego – a tu raptem dowiadujemy się, że religia staje się przyczyną wojen? Przyjrzyjmy się temu zjawisku bliżej, bo przecież nieobce jest ono również współczesnemu światu.

Pozornie wszystko się zgadza: na przykład przez tysiąc lat walczył świat islamu ze światem chrześcijańskim: od podboju (chrześcijańskich już wtedy) Bliskiego Wschodu i Północnej Afryki w wieku VII, do wyprawy Kara Mustafy pod Wiedeń z końcem wieku XVII-go. Walka Krzyża z Półksiężycem – a więc walka pomiędzy dwoma religiami. Ale zwróćmy uwagę, że znaki religijne wypisane na sztandarach stanowiły symbol nie tylko religii. Znaki te symbolizowały dwie różne cywilizacje, dwa różne systemy wartości, dwa – do dziś różne – światy: Wschodu i Zachodu. Ponadto, to tysiącletnie parcie islamu na Zachód było jednym z elementów odwiecznej „wędrówki ludów” z głębi Azji. Przecież my, dzisiejsi Europejczycy, też kiedyś odbyliśmy tę drogę, wypierając pierwotnych celtyckich mieszkańcow Europy na jej skaliste atlantyckie wybrzeża. A również dzisiaj, choć innymi, emigracyjnymi drogami, ta wędrówka odbywa się dalej. Więc zielony sztandar Proroka był tylko symbolem integrujacym ludy Wschodu w kolejnej fazie ich dążenia na zachód – tak jak znak Krzyża pozwolił jednoczyć Europejczyków w obronie swego kontynentu.

Trudniej zrozumieć krwawe wojny okresu reformacji w Europie Zachodniej, głównie we Francji i Niemczech: przeciwnicy walczyli pod hasłami religijnymi, mordując się w imię tego samego Boga, w ramach tej samej chrześcijańskiej cywilizacji. Czy rzeczywiście różnice w sposobie pojmowania wiary były przyczyną tylu nieszczęść? Czy to rzeczywiście religia ponosi winę? Czy fundamentalny nakaz chrześcijański: „miłuj bliźniego…” może rozpalić w ludziach nienawiść?  W rzeczywistości w tak zwanych „wojnach religijnych” zawsze szło o coś innego: były to bądź rewolucje społeczne, bądź ruchy narodowościowo – wyzwoleńcze, bądź walka możnych tego świata o władzę, bądź o przywłaszczenie i podział między sobą kościelnych majątków. W Europie w XVI i XVII wieku wszystkie te elementy były ze sobą splecione, wszystkie odgrywały zasadniczą rolę w kolejnych fazach konfliktu. Żeby nikt nie myślał, że walka toczy się o prawo swobodnego wyboru wyznawanej wiary, ustalono właśnie wtedy zasadę „cuius regio, eius religio” (czyja władza, tego religia). To władca decydował, jaką wiarę mają wyznawać jego poddani. To władca decydował, czy bardziej mu się opłaca przywłaszczyć sobie majątki kościelne, czy też pozostać w zgodzie z Watykanem. Która droga przysporzy mu sojuszników, a która wrogów. Z dogmatami wiary niewiele to miało wspólnego.

Klasycznym przykładem tego postępowania była transformacja państwa Zakonu Krzyżackiego w cywilne księstwo pruskie Hohenzollernów. Zakon Krzyżowy, powołany swego czasu do walki z poganami, stracił zupełnie rację bytu wobec otoczenia jego terytorium katolickimi prowincjami Rzeczpospolitej. Stracił poparcie Watykanu, groziła mu likwidacja, przekazanie podbitych ziem pruskich królowi polskiemu. I wtedy ostatni Wielki Mistrz Zakonu, niejaki Albrecht Hohenzollern, wpadł na genialny pomysł: zerwał stosunki z Watykanem, przyjął luteranizm, rozwiązał Zakon, przejął na własność jego majątek oraz ogłosił się cywilnym, dynastycznym księciem Prus. Gdyby natrafił na kogoś innego, pewnie mielibyśmy jedną więcej wojnę „religijną”… o spadek po Zakonie. Ale że na tronie polskim zasiadał dobrotliwy Zygmunt Stary, Rzeczpospolita przeżywała wyjątkową prosperity i nikomu w Polsce nie chciało się wojować o jakieś tam Prusy, więc wystarczyło przyjechać do Krakowa i uklęknąć przed królem, aby uzyskać akceptację swej nowej pozycji. Oczywiście, przy tej okazji cała ludność utworzonych w ten sposób Prus Książęcych musiała przyjąć protestantyzm – bo taka była wola księcia.

Zdarzają się jednak wojny o naprawde religijnym – czy też mówiąc bardziej współczesnym językiem – ideologicznym charakterze. Zdarza się to wtedy, gdy podeptane zostają brutalnie czyjeś uczucia, gdy zdarzy się profanacja symboli religijnych, drogich sercu ogółu ludności. Wtedy wojna nie toczy się o to, czyja wiara jest lepsza, lecz toczy się ona w obronie znieważonego „sacrum”, zespołu wartości i symboli uważanych za godne szacunku. Przykładem takiej wojny jest „potop szwedzki” z połowy XVII wieku. Początkowo była to wojna dynastyczna: mógł być królem Polski Jan Kazimierz, równie dobrze mógł być i jego kuzyn, Karol Gustaw. Kolejne prowincje przyjmowały bez walki jego zwierzchnictwo, kolejno otwierały przed nim bramy Poznań, Warszawa, Kraków. Naiwnym towarzyszyła  nadzieja, że nowy władca swą siłą dopomoże w rozwiązaniu problemów na wschodzie, gdzie trwały beznadziejne walki z Moskwą i Kozakami. Zrezygnowany Jan Kazimierz uciekł na Śląsk. Rzeczpospolita leżała u stóp zwycięzcy. Tymczasem protestanckie, a raczej zateizowane wojska szwedzkie, zdemoralizowane dodatkowo ledwo ukończoną „wojną trzydziestoletnią” w Niemczech, rozpoczęły na całego rabunek wszystkiego, co tylko przedstawiało jakąś wartość, profanując przy tym kościoły, klasztory, obiekty kultu religijnego. Próba dokonania tego samego na Jasnej Górze spotkała się z oporem, wieść rozniosła się po kraju. Tego już było za wiele. Szok, wywołany tak brutalnym złamaniem zasad tolerancji religijnej, podeptaniem wszelkich świętości – wywołał falę nienawiści do najeźdzcy i jego sojuszników. Rozpoczęła się wtedy druga faza wojny – wojna religijna. Kto katolik – ten przeciw Szwedom! Nieważne – chłop czy szlachcic – chwytał za broń. Losy wojny odwróciły się. Wrócił Jan Kazimierz, uciekać musiał Karol Gustaw.

czestochowa  Obrona Jasnej Góry – 1655

Identyczny przebieg miała, 150 lat później, wojna hiszpańska Napoleona. Pierwsza faza – to konflikt dynastyczny. W celu „wymiany” władcy na tronie hiszpańskim armia napoleońska ruszyła na Madryt. Wojska króla Hiszpanii próbowały stawić opór pod Somosierrą z wiadomym skutkiem: wystarczyła dobra szarża przybocznego szwadronu gwardii, by cała linia obrony rozsypała się. Król hiszpański uciekł, w Madrycie zasiadł na tronie brat Napoleona, gwarantując tym samym sojuszniczą zależność Hiszpanii od napoleońskiej Francji.  Sprawa byłaby zakończona – gdyby nie rewolucyjne nawyki francuskich wojsk: zateizowane oddziały zaczęły rabować i bezcześcić kościoły i klasztory, profanować obiekty kultu religijnego, itp, itd … no i efekt był natychmiastowy: rozpoczęła się wojna religijna ludu hiszpańskiego przeciw bezbożnikom. I znów, jak 150 lat wcześniej w Polsce, za broń chwytał każdy: chłop i szlachcic, mieszczanin i zakonnik, kobieta i dziecko. Pogwałcenie uczuć religijnych spowodowało, że już opanowany – zdawało się – kraj stanął w ogniu wojny, która nie była do wygrania. Sytuacje wykorzystał oczywiście główny przeciwnik Francji – Anglia, udzielając powstańcom poparcia finansowego i militarnego, podsycając płomień tej wojny. Ale jej zacięty charakter, emocjonalne zaangażowanie – miały swe źródło religijne. (W pewnym sensie obrona świata demokracji przed światem totalitaryzmu w XX wieku to była też walka o zachowanie zagrożonych wartości).

Saragossa obrona Saragossy – 1808/1809

Odmianą wojen religijnych są konflikty wywołane fanatyzmem pewnych grup wyznawców jakiejś religii. Współcześnie określamy ich mianem „fundamentalistów”. Ich działanie, oparte na głębokim przekonaniu o konieczności wprowadzenia siłą rygorystycznych zasad danej religii do życia publicznego, politycznego, obyczajowego – sprzeczne jest z reguły z poglądami większości społeczeństwa. Prowadzi to czasem do wojny domowej (jak w Algerii w latach 90-tych), czasem przybiera to postać zamachów terrorystycznych dokonywanych w imię Boga, znanych nam współcześnie (jak choćby ostatnie wydarzenia w Bostonie). Swego czasu zabrał głos na ten temat również Jan Paweł II. Potępił On wszelkie ekstremizmy religijne i wszelkie zabójstwa dokonywane w imię Boga – jako sprzeczne z samą ideą Boga-Stwórcy, Boga-Ojca, ideą uznawaną przez wszystkie wielkie monoteistyczne religie świata.

I tu dochodzimy do sedna sprawy. Używanie haseł religijnych do zamaskowania rzeczywistych powodów konfliktu, do rozniecania czy pogłębiania wzajemnych niechęci jest wielkim nadużyciem. Każda wojna jest w swej istocie antyreligijna. Wyznawanie wiary powinno łagodzić, a nie zaostrzać konflikty. „Miłujcie nieprzyjaciół swoich” – jakie to trudne, czasem wręcz nieosiągalne! Ale przecież wystarczyłoby „miłuj bliźniego, jak siebie samego”. Lecz nawet ten nakaz boski widać jest za trudny, gdy w grę wchodzą emocje, sprzeczne interesy, polityczne rozgrywki.