Wśród wielu różnych konfliktów, trapiących ludzkość od stuleci, szczególnie szokujące są konflikty i wojny kwalifikowane przez historyków, polityków czy publicystów jako wojny religijne. No bo jakże? Przecież każda z wielkich religii świata stawia na jednym z czołowych miejsc miłość bliźniego – a tu raptem dowiadujemy się, że religia staje się przyczyną wojen? Przyjrzyjmy się temu zjawisku bliżej, bo przecież nieobce jest ono również współczesnemu światu.
Pozornie wszystko się zgadza: na przykład przez tysiąc lat walczył świat islamu ze światem chrześcijańskim: od podboju (chrześcijańskich już wtedy) Bliskiego Wschodu i Północnej Afryki w wieku VII, do wyprawy Kara Mustafy pod Wiedeń z końcem wieku XVII-go. Walka Krzyża z Półksiężycem – a więc walka pomiędzy dwoma religiami. Ale zwróćmy uwagę, że znaki religijne wypisane na sztandarach stanowiły symbol nie tylko religii. Znaki te symbolizowały dwie różne cywilizacje, dwa różne systemy wartości, dwa – do dziś różne – światy: Wschodu i Zachodu. Ponadto, to tysiącletnie parcie islamu na Zachód było jednym z elementów odwiecznej „wędrówki ludów” z głębi Azji. Przecież my, dzisiejsi Europejczycy, też kiedyś odbyliśmy tę drogę, wypierając pierwotnych celtyckich mieszkańcow Europy na jej skaliste atlantyckie wybrzeża. A również dzisiaj, choć innymi, emigracyjnymi drogami, ta wędrówka odbywa się dalej. Więc zielony sztandar Proroka był tylko symbolem integrujacym ludy Wschodu w kolejnej fazie ich dążenia na zachód – tak jak znak Krzyża pozwolił jednoczyć Europejczyków w obronie swego kontynentu.
Trudniej zrozumieć krwawe wojny okresu reformacji w Europie Zachodniej, głównie we Francji i Niemczech: przeciwnicy walczyli pod hasłami religijnymi, mordując się w imię tego samego Boga, w ramach tej samej chrześcijańskiej cywilizacji. Czy rzeczywiście różnice w sposobie pojmowania wiary były przyczyną tylu nieszczęść? Czy to rzeczywiście religia ponosi winę? Czy fundamentalny nakaz chrześcijański: „miłuj bliźniego…” może rozpalić w ludziach nienawiść? W rzeczywistości w tak zwanych „wojnach religijnych” zawsze szło o coś innego: były to bądź rewolucje społeczne, bądź ruchy narodowościowo – wyzwoleńcze, bądź walka możnych tego świata o władzę, bądź o przywłaszczenie i podział między sobą kościelnych majątków. W Europie w XVI i XVII wieku wszystkie te elementy były ze sobą splecione, wszystkie odgrywały zasadniczą rolę w kolejnych fazach konfliktu. Żeby nikt nie myślał, że walka toczy się o prawo swobodnego wyboru wyznawanej wiary, ustalono właśnie wtedy zasadę „cuius regio, eius religio” (czyja władza, tego religia). To władca decydował, jaką wiarę mają wyznawać jego poddani. To władca decydował, czy bardziej mu się opłaca przywłaszczyć sobie majątki kościelne, czy też pozostać w zgodzie z Watykanem. Która droga przysporzy mu sojuszników, a która wrogów. Z dogmatami wiary niewiele to miało wspólnego.
Klasycznym przykładem tego postępowania była transformacja państwa Zakonu Krzyżackiego w cywilne księstwo pruskie Hohenzollernów. Zakon Krzyżowy, powołany swego czasu do walki z poganami, stracił zupełnie rację bytu wobec otoczenia jego terytorium katolickimi prowincjami Rzeczpospolitej. Stracił poparcie Watykanu, groziła mu likwidacja, przekazanie podbitych ziem pruskich królowi polskiemu. I wtedy ostatni Wielki Mistrz Zakonu, niejaki Albrecht Hohenzollern, wpadł na genialny pomysł: zerwał stosunki z Watykanem, przyjął luteranizm, rozwiązał Zakon, przejął na własność jego majątek oraz ogłosił się cywilnym, dynastycznym księciem Prus. Gdyby natrafił na kogoś innego, pewnie mielibyśmy jedną więcej wojnę „religijną”… o spadek po Zakonie. Ale że na tronie polskim zasiadał dobrotliwy Zygmunt Stary, Rzeczpospolita przeżywała wyjątkową prosperity i nikomu w Polsce nie chciało się wojować o jakieś tam Prusy, więc wystarczyło przyjechać do Krakowa i uklęknąć przed królem, aby uzyskać akceptację swej nowej pozycji. Oczywiście, przy tej okazji cała ludność utworzonych w ten sposób Prus Książęcych musiała przyjąć protestantyzm – bo taka była wola księcia.
Zdarzają się jednak wojny o naprawde religijnym – czy też mówiąc bardziej współczesnym językiem – ideologicznym charakterze. Zdarza się to wtedy, gdy podeptane zostają brutalnie czyjeś uczucia, gdy zdarzy się profanacja symboli religijnych, drogich sercu ogółu ludności. Wtedy wojna nie toczy się o to, czyja wiara jest lepsza, lecz toczy się ona w obronie znieważonego „sacrum”, zespołu wartości i symboli uważanych za godne szacunku. Przykładem takiej wojny jest „potop szwedzki” z połowy XVII wieku. Początkowo była to wojna dynastyczna: mógł być królem Polski Jan Kazimierz, równie dobrze mógł być i jego kuzyn, Karol Gustaw. Kolejne prowincje przyjmowały bez walki jego zwierzchnictwo, kolejno otwierały przed nim bramy Poznań, Warszawa, Kraków. Naiwnym towarzyszyła nadzieja, że nowy władca swą siłą dopomoże w rozwiązaniu problemów na wschodzie, gdzie trwały beznadziejne walki z Moskwą i Kozakami. Zrezygnowany Jan Kazimierz uciekł na Śląsk. Rzeczpospolita leżała u stóp zwycięzcy. Tymczasem protestanckie, a raczej zateizowane wojska szwedzkie, zdemoralizowane dodatkowo ledwo ukończoną „wojną trzydziestoletnią” w Niemczech, rozpoczęły na całego rabunek wszystkiego, co tylko przedstawiało jakąś wartość, profanując przy tym kościoły, klasztory, obiekty kultu religijnego. Próba dokonania tego samego na Jasnej Górze spotkała się z oporem, wieść rozniosła się po kraju. Tego już było za wiele. Szok, wywołany tak brutalnym złamaniem zasad tolerancji religijnej, podeptaniem wszelkich świętości – wywołał falę nienawiści do najeźdzcy i jego sojuszników. Rozpoczęła się wtedy druga faza wojny – wojna religijna. Kto katolik – ten przeciw Szwedom! Nieważne – chłop czy szlachcic – chwytał za broń. Losy wojny odwróciły się. Wrócił Jan Kazimierz, uciekać musiał Karol Gustaw.
Identyczny przebieg miała, 150 lat później, wojna hiszpańska Napoleona. Pierwsza faza – to konflikt dynastyczny. W celu „wymiany” władcy na tronie hiszpańskim armia napoleońska ruszyła na Madryt. Wojska króla Hiszpanii próbowały stawić opór pod Somosierrą z wiadomym skutkiem: wystarczyła dobra szarża przybocznego szwadronu gwardii, by cała linia obrony rozsypała się. Król hiszpański uciekł, w Madrycie zasiadł na tronie brat Napoleona, gwarantując tym samym sojuszniczą zależność Hiszpanii od napoleońskiej Francji. Sprawa byłaby zakończona – gdyby nie rewolucyjne nawyki francuskich wojsk: zateizowane oddziały zaczęły rabować i bezcześcić kościoły i klasztory, profanować obiekty kultu religijnego, itp, itd … no i efekt był natychmiastowy: rozpoczęła się wojna religijna ludu hiszpańskiego przeciw bezbożnikom. I znów, jak 150 lat wcześniej w Polsce, za broń chwytał każdy: chłop i szlachcic, mieszczanin i zakonnik, kobieta i dziecko. Pogwałcenie uczuć religijnych spowodowało, że już opanowany – zdawało się – kraj stanął w ogniu wojny, która nie była do wygrania. Sytuacje wykorzystał oczywiście główny przeciwnik Francji – Anglia, udzielając powstańcom poparcia finansowego i militarnego, podsycając płomień tej wojny. Ale jej zacięty charakter, emocjonalne zaangażowanie – miały swe źródło religijne. (W pewnym sensie obrona świata demokracji przed światem totalitaryzmu w XX wieku to była też walka o zachowanie zagrożonych wartości).
Odmianą wojen religijnych są konflikty wywołane fanatyzmem pewnych grup wyznawców jakiejś religii. Współcześnie określamy ich mianem „fundamentalistów”. Ich działanie, oparte na głębokim przekonaniu o konieczności wprowadzenia siłą rygorystycznych zasad danej religii do życia publicznego, politycznego, obyczajowego – sprzeczne jest z reguły z poglądami większości społeczeństwa. Prowadzi to czasem do wojny domowej (jak w Algerii w latach 90-tych), czasem przybiera to postać zamachów terrorystycznych dokonywanych w imię Boga, znanych nam współcześnie (jak choćby ostatnie wydarzenia w Bostonie). Swego czasu zabrał głos na ten temat również Jan Paweł II. Potępił On wszelkie ekstremizmy religijne i wszelkie zabójstwa dokonywane w imię Boga – jako sprzeczne z samą ideą Boga-Stwórcy, Boga-Ojca, ideą uznawaną przez wszystkie wielkie monoteistyczne religie świata.
I tu dochodzimy do sedna sprawy. Używanie haseł religijnych do zamaskowania rzeczywistych powodów konfliktu, do rozniecania czy pogłębiania wzajemnych niechęci jest wielkim nadużyciem. Każda wojna jest w swej istocie antyreligijna. Wyznawanie wiary powinno łagodzić, a nie zaostrzać konflikty. „Miłujcie nieprzyjaciół swoich” – jakie to trudne, czasem wręcz nieosiągalne! Ale przecież wystarczyłoby „miłuj bliźniego, jak siebie samego”. Lecz nawet ten nakaz boski widać jest za trudny, gdy w grę wchodzą emocje, sprzeczne interesy, polityczne rozgrywki.
Nie będę się czepiał szczegółów. Takich jak, że np. Celtowie też „pierwotnymi” w naszej Europie nie byli i też się z Azji wzięli. I po drodze nad Atlantyk założyli m.in. Kraków i kilka innych słynnych grodów. A tymi pierwotnymi Europejczkami (ale czy na pewno i oni tam kogoś wcześniej nie przegnali?) byli Ugro-Finowie. Takich, jak wspomniane przez Ciebie „dwa różne systemy wartości” ??? – bo to wszak właśnie religie były ich podstawą.
Zachwycił mnie Twój felieton.
Jaki śliczny ten Twój tekst i jak wzruszająco dziecinnie naiwny!
Mógłbyś przecież, Iwo, napisać coś podobnego i o komunizmie. Bo cóż to była za wspaniała ideologia, jakie piękne i szlachetne głosiła hasła: „proletariusze wszystkich krajów łączcie się”. Równość, walka z wyzyskiem… Niektórzy nawet kojarzyli ją z pierwotnym chrześcijaństwem, a nawet zastanawiali się, czy też pierwszym komunistą nie był Jezus, a nie Lenin.
No to co? Może coś takiego napiszesz, by przekonać czytelników, że komunizm był „cacy”, tyko go „nadużyto”? I to tylko stąd Kołyma, Katyń, ubeckie katownie, gułagi, miliony zagłodzonych Ukraińców, kambodżańskie „kiling fields”…
Czy to też tylko „nadużycia” wspaniałej ideologii???
Religie – nie tylko te monoteistyczne – doszczętnie ogłupiają swoje elektoraty, czyli tzw. wiernych, czyli „owieczki”. Produkują masy podatne do wędrowania na klęczkach do miejsc ogłoszonych i uznanych za święte. Ale – gdy padnie hasło – i do złapania za maczugę, miecz, kałacha czy dynamit – i rozwalenia w imię miłosiernego boga kogoś, kto nie wierzy, lub wierzy inaczej. Nie potrzeba im nawet tych dziesiątek dziewic w raju na zachętę – wystarczy umiłowanie swego bóstwa i głęboka wiara. Każde okrucieństwo w imię Pana będzie uzasadnione. Można na krzyżu, na palu, na stosie – byle w imię Boga!!!
Wyprawy krzyżowe nie były „błędem i wypaczeniem”. Były żelazną konsekwencją. Tak jak konsekwencją idealnego i szlachetnego komunizmu były dziesiątki milionów pomordowanych w Sowietach, Chinach, krajach Europy Wschodniej.
Tak też i było z innymi religijnymi wojnami. Bo o władzę zawsze walczą cyniczni gracze (tu się, Iwo, zgadzamy), ale używają do tego odpowiednio przygotowanych ideologicznie (czyt. religijnie) tłumów.