Przerwaliśmy opowieść w momencie najcięższego kryzysu w polsko-bolszewickich zmaganiach. Była pierwsza połowa sierpnia 1920 roku. Wróg, pewny zwycięstwa, szturmował stolicę.
Tymczasem dzięki uporczywej obronie warszawskiego przedpola, dzięki doskonałym akcjom zaczepno-obronnym prowadzonym przez 5-tą Armię generała Sikorskiego w rejonie Modlina i Ciechanowa – środek ciężkości bitwy przesuwał się coraz bardziej na północ – ku kurpiowskim bezdrożom, ku pruskiej (wówczas) granicy. Południowe, lewe skrzydło rosyjskie stawało się coraz bardziej odsłonięte. Na to właśnie liczył Piłsudski. Tuchaczewski również widział to ryzyko. Sądził jednak, że Polacy, zajęci rozpaczliwą obroną stolicy, nie będą mieli dość czasu i sił, aby tą sytuację natychmiast wykorzystać. Pomylił się. Piłsudski już 6-go sierpnia wydał rozkaz przegrupowania sił polskich do kontrnatarcia, które miało rozpocząć się 16-go. Wiedział, iż tyle czasu potrzeba, aby wybrane, najlepsze z najlepszych, dywizje polskie mogły dotrzeć na wskazane im pozycje wyjściowe. Atak z nad Wieprza poprowadził Piłsudski osobiście. Zdawał sobie sprawę z ogromu ryzyka, nie chciał nikogo obciążać odpowiedzialnością za realizację tego – jak sam określił – „nonsensownego” planu. Wchodzić z kilkoma dywizjami na tyły blisko 200 tysięcznej wrogiej armii, przy braku pełnego rozeznania jej położenia, siły, ewentualnych rezerw, mając za plecami, w odległości zaledwie 250 km, szybkie zgrupowanie Budionnego, a opierając się głównie na własnej intuicji – było to istotnie szaleństwo.
Skutki ataku były piorunujące. Pojawienie się polskich wojsk na tyłach armii bolszewickiej wywołało w jej szeregach panikę. Dywizje polskie parły naprzód, nie napotykając nieomal oporu. Prawe skrzydło rosyjskie, przyparte do pruskiej granicy, przestało istnieć: krasnoarmiejcy poddawali się masowo do niewoli, resztki ich przeszły granicę i zostały internowane przez Niemców. Pozostała część armii Tuchaczewskiego cofała się gwałtownie za Niemen. Bitwa Warszawska zakończyła się bezprecedensową klęską bolszewików.
Z Rosją można wygrać bitwę, znacznie trudniej jest wygrać wojnę. Od czasów Batorego jeszcze się to nikomu w Europie nie udało. Droga do zwycięstwa była jeszcze daleka. Na froncie południowym toczyły się zacięte walki z „Konarmią” Budionnego – na owe czasy potężną, ruchliwą siłą uderzeniową Czerwonej Armii. Od Kijowa po Lwów, w ciągu kilku tygodni lipca i sierpnia, dywizje polskie cofały się pod ciągłą groźbą okrążenia, zaskakujących manewrów, niespodziewanych szarż kawaleryjskich. Jednakże, ku zdziwieniu wszystkich, zamiast iść w rozsypkę, stawiały wrogowi coraz większy opór.
Mało znany jest szczegół dotyczący udziału Stalina w tych zmaganiach. Był on wówczas komisarzem politycznym w sztabie Budionnego – a więc miał tam głos decydujący. Gdy w połowie sierpnia Tuchaczewski wyczuł zagrożenie swojego lewego skrzydła, wysłał do sztabu Budionnego telegram z rozkazem natychmiastowego zwrotu na północ i szybkiego marszu na Lublin, celem wypelnienia luki na froncie pod Warszawą. Budionny i Stalin rozkaz ten zignorowali. Ważniejsze dla nich było szturmowanie Lwowa – dużego, europejskiego miasta, gdzie (po jego zdobyciu) można by było „uzupełnić braki w zaopatrzeniu”, czyli dokonać totalnego rabunku. Kilka dni później Tuchaczewski ponowił swój rozkaz – już w obliczu rozpoczętej polskiej kontrofensywy. Ale Budionny ze Stalinem zwlekali dalej, ciągle licząc na szybkie zdobycie Lwowa. Dopiero po otrzymaniu trzeciego ponaglającego rozkazu, gdy stwierdzili, że Lwowa i tak kawalerią nie zdobędą, ruszyli na północ. Ale wtedy było już za późno. Minęły dwa, jakże ważne tygodnie. Tuchaczewskiego nie było już pod Warszawą. Część polskich sił mogła się teraz zająć osobno Budionnym.
Pod Zamościem gen. Sikorski zastawił na niego sieć – jak na węgorza. Wyciągnięta w kolumny marszowe „Konarmia” weszła w tą sieć. Na poszczególne jej dywizje spadły polskie uderzenia. Pod Komorowem rozegrała sie największa bitwa kawaleryjska tej wojny, gdzie szabla i lanca decydowały o sukcesie. Bitwa kawaleryjskich dywizji, bitwa na białą broń – to było coś, czego Europa nie widziała od czasów Napoleona, i czego nie zobaczyła już więcej. Ktoś powie: średniowiecze! Tak, ale wtedy nie było innego wyjścia. Szybkie jednostki pancerno-motorowe jeszcze się nikomu w Europie nie śniły. Piechota mogła się, dzięki sile ognia, skutecznie przed „Konarmią” bronić, nie mogła jednak skutecznie jej zaatakować. Do tego konieczna była, jak dawniej, kawaleria. Brawurowe szarże polskich ułanów rozbiły bolszewicką konnicę. Resztki legendarnej Konnej Armii wraz z Budionnym i Stalinem wyrwały się z okrążenia i w panicznej ucieczce uszły na wschód.
Gdy w latach 30-tych Stalin zdobył pełnię władzy, kazał wymordować wyższych dowódców Armii Czerwonej z czasów tamtej wojny – tych którzy wiedzieli, którzy mogli zarzucić mu odpowiedzialność za przegraną polską wojnę. Wszystkich, z Tuchaczewskim na czele. Wszystkich, z wyjątkiem współwinowajcy – Siemiona Budionnego. Przypadek?
Klęska Konnej Armii to jeszcze nie był koniec wojny. Tuchaczewski, choć pobity, chociaż utracił poważną część swej armii, zgromadził wszystkie rezerwy z głębi Rosji i postanowił bronić linii środkowego Niemna. Tam właśnie, między Grodnem a Lidą, rozegrała się trzecia wielka bitwa, również zwycięska dla Polaków. To już nie był przypadek. Armia Czerwona nie miała już więcej sił. To był prawdziwy koniec wielkiej wojny o rewolucję europejską. Rosja bolszewicka uznała się za pokonaną, przyjmując polskie warunki pokoju, podpisane w Rydze w 1921 roku.
Spróbujmy chociaż przez chwilę wyobrazić sobie inny, czarny scenariusz: gdyby wtedy, pod Warszawą, zwyciężyły były wojska bolszewickie. A tak niewiele do tego brakowało: gdyby Piłsudski mylnie ocenił sytuację, gdyby Budionny ściśle i natychmiast wykonał pierwszy rozkaz Tuchaczewskiego, gdyby…, gdyby… Mielibyśmy wtedy Polską Republikę Rad z Marchlewskim, Konem i Dzierżyńskim na czele. A od czego specjalistą był Krwawy Feliks – nie trzeba przypominać. Ostateczna rozprawa z „Białą Polską” byłaby straszna. Katyńskie lasy byłyby rozsiane po całej Polsce. Terror, masowe rozstrzeliwania, łagry, głód… Ludobójstwo! To nie fantazja – taka była rzeczywistość na sąsiedniej Ukrainie, taka mogła być i w Polsce. Terytorium Polskiej Republiki Rad zostałoby okrojone do obszaru dawnej Kongresówki i Zachodniej Galicji – bez Wielkopolski, Pomorza i Śląska, które pozostałyby we władaniu niemieckim. (Ambasador Rosji bolszewickiej w Berlinie zapewniał ówczesny rząd niemiecki, że Armia Czerwona nie przekroczy dawnej granicy pruskiej, a niektórzy politycy polscy w Poznaniu też uważali, że lepiej się oddać z powrotem pod władzę niemiecką, niż wpaść w ręce bolszewików).
Z jakiego punktu startowalibyśmy dzisiaj, po rozpadzie sowieckiego imperium, lepiej nie myśleć.
Przed tym wszystkim uratowało nas (a może i Europę) poświęcenie, determinacja i bohaterstwo naszych Ojców i Dziadów. I za to winniśmy im pamięć i cześć!
Ten ostatni fragment Pierwszej Światowej, bolszewicki marsz na Zachód, Bitwa Warszawska – to wciąż mało znany i pamiętany przez współczesnych okres, gdy naprawdę ważyły się przyszłe losy cywilizacji europejskiej.
Dzięki, Iwo, za przypomnienie!
Wynik tej ostatniej bitwy, znany jako „cud nad Wisłą”, obrósł legędą.
Ja tam w żadne cuda nie wierzę, ale…
To, co wydarzyło się wtedy, daleko odchodzi od jakiegokolwiek racjonalnego tłumaczenia.
Armie bolszewickie nacierały od wschodu, północy i południa. Ich przewaga była przytłaczająca. Politycznie byli przygotowani do ubezwłasnowolnienia dopiero co powstałej Rzeczypospolitej. Marchlewski, Dzierżyńksi i Kon już czuli się w siodle.
Bolszewicy byli gotowi do dalszego marszu nad Atlantyk. Silne ruchy komunistyczne w Niemczech, Belgii, Francji. Kolejarze, stoczniowcy, górnicy. Któż by ich wtedy zatrzymał?…
I… wydarzył się CUD!
Wielki militarny Ignorant, człek który żadnej wojennej akademii nigdy nie kończył, ale nadano mu tytuł Naczelnika, podjął super-ryzykowną decyzję. Wbrew radom wybitnych sztabowych francuskich specjalistów, generałów Henrys’a i Weygand’a, wbrew radom rodzimych ekspertów od prowadzenia wojen – odsłonił Warszawę i przegrupował te swe nieliczne, ale bitne siły, by uderzyć na bolszewicką armię Tuchaczewskiego od tyłu.
Istotnym elementem tego cudu była też głupota politruka Dżugaszwiliego (później zwanego Stalinem), który wraz z Budionnym woleli zdobywać Lwów, niż pomóc Tuchaczewskiemu.
I ta głupota, krótkowzroczność, to też część cudu!
Dwadzieścia pięć lat później powtórzyli swój scenariusz.
Zamiast Marchlewskiego był Bierut, UB to samo, które zaplanował krwawy Feliks.
Do Atlantyku nie udało się dojść tym razem, skończyło się na Łabie.
I jednak im nie wyszło, chociaż dwóm pokoleniom życie zmarnowali…
generałowie francuscy Henrys i Weygand