Wrzesień! Trwa powstanie w Warszawie. Padła już Starówka, resztkami sił broni się Mokotów i Czerniaków. A po drugiej stronie Wisły wreszcie ruszył front. Marszałek Rokossowski zezwolił armii generała Berlinga zdobyć Pragę. Polacy maszerujący ze wschodu stanęli twarza w twarz z płonąca Warszawą.
W tym czasie Niemcy zdobyli już Powiśle, szturmowali ostatnie placówki powstańcze na Czerniakowie, umacniali się wzdłuż całego warszawskiego brzegu Wisły. Nie trzeba było być wybitnym strategiem aby zrozumieć, że na realną pomoc powstańcom jest już za późno. Ale przecież o to chodziło Stalinowi. Gdyby chciał pomóc Warszawie, nie trzeba było forsować Wisły, bowiem od pierwszych dni sierpnia stała na zachodnim brzegu, u ujścia Pilicy, 50 km od powstańczych barykad Mokotowa, potężna armia generała Czujkowa (tak, tego spod Stalingradu!). Przeszła Wisłę bez żadnego oporu ze strony Niemców, ot tak, z marszu. Pierwsze niemieckie kontrataki nastąpiły dopiero 9 sierpnia (bitwa pancerna pod Studziankami) ‑ do tego czasu miała pełną swobodę działania, a pomiędzy Pilicą a Mokotowem nie było żadnych liczących się sił niemieckich. Jednak rozkaz Stalina zatrzymał ją w miejscu.
Teraz, w połowie września, sytuacja była inna. Ale Stalin nie ruszył Czujkowa. Pozwolił tylko Berlingowi forsować Wisłę wprost na mury miasta, bez wsparcia ciężkiej broni, bez wsparcia lotnictwa. Nikt nigdy nie forsuje wielkich rzek w mieście ‑ każdy strateg wie, że to szaleństwo. Wiedział o tym Stalin, wiedział o tym Berling. Ale prości żołnierze nie myśleli o tym. Chcieli za wszelką cenę pomóc Warszawie ‑ a jedyna dostępna dla nich droga wiodła przez Wisłę. Przyjęli więc rozkaz chętnie. Zaczęła się wielka, choć improwizowana, operacja desantowa. Na warszawskim brzegu, na Czerniakowie, śródmiejskim Powiślu i na Żoliborzu lądowały kolejne bataliony i pułki piechoty. Lądowały ‑ i zalegały w morderczym ogniu niemieckim, prowadzonym z umocnionych stanowisk w ruinach domów. Tylko na Czerniakowie udało się nawiązać kontakt z powstańcami: z odizolowaną grupą broniącą się w kilku ostatnich domach nad Wisłą. W Śródmieściu i na Żoliborzu nie było to już możliwe.
Bitwa trwała kilka dni. Żniwo śmierci było ogromne. Trudno to sobie wyobrazić, lecz w tej jakże krwawej, a zapomnianej bitwie o warszawskie plaże poległo więcej polskich żołnierzy, niż w słynnej bitwie pod Monte Cassino. Oficjalne dane mowią o 2300 ofiar. Na warszawskich plażach Niemcy nie brali jeńców, w wodach Wisły też nie było ratunku. Kto nie wrócił na praski brzeg, ten zginął.
Kto to byli „Berlingowcy”? Jacy ludzie znaleźli się w tej armii, co czuli, o co walczyli? Rzadko kiedy uświadamiamy sobie, że armia Berlinga, tworzona pod sowiecką komendą w Rosji nad rzeką Oką, miała to samo źródło rekrutacji, co armia Andersa. Ofiary stalinowskiego terroru, wysiedleńcy zza Bugu, zesłańcy i katorżnicy, którzy nie zdążyli do obozów rekrutacyjnych Andersa, ciągnęli dalej nad Okę. Czy ktoś z nich wtedy zdawał sobie sprawę z rzeczywistych celów politycznych, którym miała służyć ta armia? Polskim wygnańcom z głębi Rosji oferowano polski mundur, polskie sztandary, polską komendę ‑ i drogę powrotną do Polski. Mistyfikacja była posunięta tak daleko, że nawet ‑ na specjalny rozkaz Stalina ‑ wyszukano katolickiego księdza, aby był kapelan, msza polowa i „wszystkie nasze dzienne sprawy…” na zakończenie dnia.
Ci żołnierze w 44 roku doszli nad Wisłę ‑ a ich koledzy na Zachodzie do Monte Cassino. Ich drogi rozdzieliły się nie z ich woli ‑ tak nimi pokierowal los, stali się narzędziem takiej, a nie innej polityki. Ale jedni i drudzy walczyli o Polskę, bez względu na to, jakie cele polityczne przyświecały ich przywódcom.
Przelana krew, przelana w tej samej intencji, ma tą samą wartość. Pamiętajmy więc nie tylko o tych szczęśliwych, których sławi pamięć pokoleń, lecz również o tych, których śmierć na brzegach Wisły uległa, ze względów politycznych, zapomnieniu.