Byłem wtedy dzieckiem. Małym chłopcem, który wiedział, że żołnierz to taki dzielny człowiek, który nigdy nie płacze. I raptem doszły moich uszu słowa z rozmowy dorosłych: „…żołnierze płakali…” Natychmiast wtrąciłem się do rozmowy: „jak to, żołnierze nigdy nie płaczą!” I wtedy po raz pierwszy dowiedziałem się, że żołnierz może płakać ‑ ale nie z bólu czy zmęczenia, lecz z poczucia bezsilności. A był to właśnie koniec września 1939 roku, gdy polscy żołnierze, wyczerpawszy wszelkie możliwości prowadzenia walki, musieli złożyć broń. To poczucie bezsilności wobec technicznej przewagi przeciwnika pozostało w oczach całego społeczeństwa jako synteza całego Września. I zaraz rodziło się pytanie: dlaczego? Kto zawinił, że byliśmy tak źle przygotowani, że bagnet przeciw czołgom… Rozgoryczenie i ból z powodu poniesionej klęski skłaniały do szukania winnych. Łatwą odpowiedź znaleźli komuniści: winna była burżuazyjna władza! Ale i wśród ludzi dalekich od komunizmu wskazywano palcem na szefów państwa i wojska: Rydza‑Śmigłego, Mościckiego, Becka… Nawet Sikorski, już jako premier emigracyjnego rządu, pisał do byłego premiera, gen. Sławoja‑Składkowskiego w odpowiedzi na jego zgłoszenie się do służby czynnej w wojsku: „Pan, Prezes rządu, odpowiedzialnego za bezprzykładny pogrom, jakiegośmy doznali, powinien zrozumieć, że jedno Mu teraz pozostaje: dać o sobie zapomnieć!”. Wyglądało na to, że przecież było możliwe, tylko ktoś zaniedbał, ktoś nie przewidział, ktoś popełnił niewybaczalny błąd… Wylano już morze atramentu, próbując na te pytania odpowiedzieć. Mimo to spróbujmy jeszcze raz, chłodno i bez emocji.
Myśląc o wrześniowej klęsce, trzeba mieć w pamięci lata, ktore ją poprzedzały. Dla Polski było to zaledwie 17 lat pokoju, z czego pierwsze trzy to odbudowa zniszczeń wojennych i walka z hiperinflacją, następne pięć to intensywne tworzenie podstawowej infrastruktury nowego państwa (jak choćby połączeń komunikacyjnych między głównymi centrami kraju), kolejne pięć to lata Wielkiego Kryzysu, który nawet Stany Zjednoczone zepchnął na granicę nędzy ‑ i wreszcie ostatnie cztery lata względnie normalnej, planowej gospodarki. W tych warunkach trzeba było z niczego uruchamiać produkcję wszystkiego, co niezbędne jest dla istnienia wojska: hełmów i karabinów, armat i ciągników, materiałów wybuchowych i amunicji, czołgów i samolotów, samochodów i motocykli. Alternatywa zakupu za granicą nie istniała: w warunkach okrążenia Polski przez potencjalnych przeciwników nonsensem byłoby opieranie się na sprzęcie i zaopatrzeniu z importu. Nie było zresztą chętnych do sprzedaży nowoczesnej broni. Właśnie w latach 30‑tych miała miejsce w świecie rewolucja techniczna w dziedzinie uzbrojenia. Na deskach projektantów, w fabrykach i na poligonach rodziła się nowa generacja sprzętu wojskowego ‑ samolotów, czołgów, dział, broni automatycznej ‑ która zdominowała wielkie armie świata na następne ćwierćwiecze. Broń z czasów I Wojny Światowej szła na złom. Nowe możliwości techniczne otwierały drogę nowym sposobom prowadzenia wojny. Broń pancerna, lotnictwo ‑ stawały się samodzielnymi, potężnymi czynnikami rozstrzygającymi o wyniku kampanii wojennych. W tej sytuacji każda z przemysłowych potęg produkowała w pierwszym rzędzie na potrzeby modernizacji własnej armii. Dwóch wielkich przegranych z poprzedniej wojny ‑ Niemcy i Rosja ‑ rozpoczęło wyścig zbrojeń z myślą o rewanżu. Niemcy ‑ siłą swego przemysłu. Rosja ‑ kosztem niewolniczej pracy i śmierci głodowej milionów swych obywateli. Mocarstwa Zachodu ‑ Francja i Anglia ‑ też stanęły do wyścigu. Polska musiała podjąć to wyzwanie, jeżeli nie chciała z góry zrezygnować ze swej suwerenności.
Żeby produkować, trzeba mieć fabryki. Wiemy, że odrodzona Polska nie odziedziczyła po zaborcach żadnych wytwórni sprzętu wojskowego. Istniejący przemysł Górnego Śląska znajdował się tuż przy niemieckiej granicy, a ponadto pozostawał w rękach niemieckich właścicieli, bojkotujących wszystkimi dostępnymi im metodami nowe polskie państwo: od uchylania się od płacenia podatków poczynając, do wstrzymywania produkcji włącznie. O lokowaniu tam zamówień dla wojska nie było mowy. Podjęto więc ogromny, lecz niezbędny wysiłek tworzenia od podstaw przemysłu obronnego. Wymagało to nie tylko pieniędzy, ale i czasu. Kiedy u innych projekty nowej broni szły wprost do pracujących całą mocą fabryk zbrojeniowych, w Polsce trzeba było zaczynać od budowy tych fabryk. W ciągu ostatnich kilku lat rosły one, jak grzyby po deszczu: Stalowa Wola, Starachowice, Mielec… Jednocześnie polscy konstruktorzy przygotowywali prototypy nowoczesnego sprzętu. Plan modernizacji wojska rozłożono na 6 lat: 1936‑1942. Stopniowo ruszała produkcja dział przeciwpancernych i przeciwlotniczych (na licencji szwedzkiego Boforsa), lekkich czołgów i samolotów.
Ten nowy sprzęt nie ustępował w niczym światowym osiągnięciom w tej dziedzinie (przykład: samoloty bombowe „Łoś”, czołgi „7TP”). Pozostawał problem ilości i tempa produkcji. A tu decydowały pieniądze. Polska w tych ostatnich 4 latach przeznaczała aż 43% swego budżetu na potrzeby wojska ‑ podczas gdy Niemcy „tylko” 34%. Ale w liczbach bezwzględnych wydatki polskie na ten cel stanowiły zaledwie 7.5% wydatków niemieckich. Wyścig zbrojeń musiał więc być przegrany, choć Polska, startując od zera, osiagnęła 5 miejsce w Europie w wielkości produkcji zbrojeniowej. Niewiele pomogła ‑ prawie symboliczna ‑ pomoc francuska: w ramach przydzielonego kredytu zdołano dostarczyć 49 lekkich czołgów Renault R‑35. A potrzebne były setki, jeżeli nie tysiące… Mimo to Wojsko Polskie było w 1939 roku czwartą armią lądową Europy ‑ po armiach rosyjskiej, niemieckiej i francuskiej ‑ i to nie tylko pod względem liczebności, ale i wartości bojowej. Potwierdził to przebieg wrześniowej kampanii. Mimo skrajnie niekorzystnej sytuacji wyjściowej (konieczność obrony frontu o długości 1200 km w warunkach okrążenia z północy i z południa), oraz dwukrotnej przewagi liczebnej ‑ nie mówiąc już o technicznej ‑ przeciwnika, mimo inwazji sowieckiej, która w połowie trwania kampanii wbiła nóż w plecy polskiej obrony ‑ zacięte walki trwały równie długo, jak kampania francuska w roku 1940. O zaciętości walk świadczą choćby poniesione przez Niemców straty: około tysiąca czołgów, 700 samolotów ‑ jedna trzecia ich sprzętu ofensywnego pozostała na polskiej ziemi. Hitlerowska machina wojenna stała się niezdolna do podjęcia jakiejkolwiek nowej operacji zaczepnej przez następne pół roku.
Plan wojny z Niemcami zakładał ‑ zgodnie z zawartymi umowami ‑ że będzie to wojna koalicyjna. Rolą polskiej armii było przyjąć na siebie uderzenie głównych sił niemieckich i związać je w walce aż do rozpoczęcia przez sojuszników decydującej ofensywy na froncie zachodnim. Polacy wykonali to zadanie w 100%. A sojusznicy? Nad Renem mieli oni w tym czasie druzgocącą przewagę. Dość powiedzieć, że przeciwko 38 francuskim batalionom pancernym (a batalion to około 50 czołgów) Niemcy nie mieli ani jednego ‑ bowiem wszystkie ich jednostki pancerne i zmotoryzowane były nad Wisłą. Mimo to, już 12 września premierzy i szefowie sił zbrojnych Anglii i Francji podjęli decyzję wstrzymania wszelkich działań zaczepnych ‑ nie informując o tym polskiego sojusznika. Zabrakło cywilnej odwagi, aby przyznać się do zdrady? Ta tchórzliwa decyzja kosztowała drogo nie tylko Polskę. Zapłaciły za nią również Anglia i Francja w czerwcu 1940. Właśnie ta kampania, przeprowadzona przez Niemców w 8 miesięcy po pokonaniu Polski, stała się miarą porównawczą wartości bojowej polskiej armii. Dwukrotnie silniejsza od polskiej armia francuska, wspomagana przez małą ale dzielną armię belgijską oraz brytyjski korpus posiłkowy, broniąc frontu o długości zaledwie 600 km, z czego połowa to potężne umocnienia „Linii Maginota”, nie będąc uderzona z tyłu przez drugą potęgę militarną świata ‑ została pokonana w dokładnie tym samym czasie. Może Niemcy użyli większych sił? Przeciw Polsce ruszyło 2800 czołgów ‑ przeciw Francji 2500. Niemiecki przemysł jeszcze nie zdążył uzupełnić strat z nad Wisły.
Leszek Moczulski, historyk i badacz tamtej epoki, napisal: „We wrzesniu 1939 objawiła się światu nowa forma wojny ‑ wojna trójwymiarowa, rozgrywająca się na ziemi i w powietrzu ‑ całkowicie odmienna od poprzednich konfliktów zbrojnych. Nowe możliwości techniczne narzuciły nowe formy działania… Ten nowy charakter wojny, narzucajacy tempo nieporównywalne z niczym, co wcześniej znała historia ‑ zadecydował o bardzo szybkim rozegraniu kampanii. Spowodował też wyjątkową intensywność działań, gdyż wydarzenia zagęszczały się w czasie. W ciągu jednego dnia sytuacja rozwijała się szybciej niż w ciągu tygodnia czy nawet miesiąca podczas wojen poprzednich.” Miało to istotny wpływ na społeczną ocenę wydarzeń, nie znajdujących precedensu w przeszłych doświadczeniach.
Wróćmy do pierwotnego pytania: kto winien? Czy można było zrobić więcej, przygotować się lepiej? Na pewno tak. Na pewno można było uniknąć wielu błędów ‑ zarówno w dziedzinie dyplomacji jak gospodarki i wojska. Może mielibyśmy wtedy o sto czołgów czy samolotów więcej. Może obrona trwałaby o tydzień dłużej. Nie można jednak wymagać, aby średniej wielkości naród ‑ zaczynając od zera ‑ stworzył w kilka lat siłę, która zdradzona przez sprzymierzeńców, mogłaby samotnie przeciwstawić się jednocześnie dwóm najbardziej agresywnym potęgom ówczesnego świata. W końcowym rachunku decyduje przecież różnica potencjałów ‑ a ta była ‑ i jest ‑ zbyt wielka.