Zbliżają się Zaduszki. Przełom października i listopada to w Polsce – i w całej Europie – czas pamięci o tych, którzy odeszli z tego świata. Stare, pogańskie „Dziady”, zastąpione później przez chrześcijańskie Zaduszki, w połączeniu z dniem Wszystkich Świętych stały się współcześnie dwudniowym świętem, gromadzącym na cmentarzach miliony żywych, chcących wyrazić swą pamięć o zmarłych. Na ten czas cmentarze stają się najważniejszymi punktami na mapie kraju, tam prowadzą wszystkie drogi. Często ludzie podejmują daleką, uciążliwą podróż, aby w tym dniu znaleźć się u grobu swych najbliższych.
Już kilka dni wcześniej trwa ożywiony ruch: sprzątanie jesiennych liści, zeschłych kwiatów, mycie nagrobków, okrywanie mogił gałęziami świerku czy jodły. Tam – na cmentarzach – koncentrują się ludzkie myśli. Trwa swego rodzaju adwent – czas przygotowania. Ta narastająca atmosfera osiąga swą kulminację w dniu 1-go listopada.Od samego rana z wszystkich stron miasta ciągną ludzie obładowani kwiatami, świecami, wieńcami… Kto nie zaopatrzył się wcześniej, kupuje to wszystko na targowisku, rozłożonym przed wejściem. W bramę cmentarza wlewa się potok ludzi – każdy spieszy złożyć to, co przyniósł, na mogiłach swych najbliższych. Za chwilę zapalają się świece, znicze, lampki nagrobne – i świecić będą do późnej nocy, zabarwiając złocistą łuną jesienne niebo. Nastrój powagi, skupienia, przyciszone głosy rozmów… Żadna mogiła nie może być zapomniana. Na opuszczonych grobach czyjeś ręce kładą gałązkę jodły lub zapalają świeczkę. W jakimś centralnym miejscu – przed kaplicą cmentarną, pod krzyżem – ludzie zapalają świece i lampki ku pamięci tych bliskich, których mogiły rozsiane są po świecie. A także ku pamięci tych, którzy zginęli w różnych okolicznościach w czasie wojny. Serdeczna pamięć obejmuje wszystkich. Niezapomniane przeżycie, niepowtarzalna sceneria, uczucie jakiegoś wewnętrznego ciepła, jakiegoś bliskiego kontaktu z tymi, którzy odeszli przed nami do innego świata.
Z tych wrażeń, wspomnień, nastroju – wyrywa nas raptem jakiś zgrzyt. Acha, jesteśmy przecież na innym kontynencie, w innej strefie kulturowej. Przecież tutaj to sezon zabawy, balów maskowych, śmiechu i wesela. Gromady dzieci biegają od domu do domu w poszukiwaniu słodyczy, starsi zajęci są myślami, w jakim stroju wystąpić na balu maskowym, jeszcze inni – jaką dekoracją „upiększyć” swoją posesję. Motywem dekoracyjnym jest też śmierć, lecz potraktowana w kategoriach groteski, horroru który ma bawić, niczym w kinie. Więc wieszają na drzwiach kościotrupy, ustawiają na swym trawniku mogiłki imitujące cmentarz, czasem z takiej mogiłki wystaje jeszcze (żeby było śmieszniej) makieta ludzkiej ręki, wieszają na gałęzi drzewa przed swym oknem kukłę wisielca (prawda, jakie to zabawne?) – jednym słowem śmierć ludzka staje się przedmiotem kpiny, zabawy, żartu.
Prastare źródło obu tych tradycji wydaje się być wspólne. Wskazuje na to choćby zbieżność czasu, czy wspólny motyw przewodni – śmierć. W kulturze europejskiej tradycja ta wyraża pełną szacunku pamięć o bliskich, którzy zawsze – choć z innego świata – będą nam przyjaźni i pomocni. Jest to pamięć o rodzicach, krewnych, znajomych – duchach życzliwych, godnych naszej modlitwy i ciepłych wspomnień. W kulturze anglosaskiej natomiast ukształtowało się inne podejście. W tej tradycji duchy zmarłych są złe, napastliwe, groźne. Są to upiory, przed którymi należy się bronić, należy je odganiać w każdy możliwy sposób. Kpina i żart ma nas uodpornić, ma pokazać, że my się złych duchów i upiorów nie boimy. To coś zupełnie innego. To przykład, jak z tego samego źródła mogą wyrosnąć zupełnie różne, wręcz przeciwstawne tradycje.
No cóż! Co kraj to obyczaj. A my? Jak łatwo przyjmujemy tę komediową konwencję, jak łatwo zapominamy, jaki jest prawdziwy sens tego święta! Jest takie polskie przysłowie: „kiedy wejdziesz między wrony…” Coś w tym jest!
Tak, rzeczywiście, „coś w tym jest”.
Jest w tym brak zrozumienia kultury kraju, w którym zamieszkało się lat temu już tak wiele. Niezrozumienia, że pamięć o naszych Drogich, którzy odeszli, kultywować można nie tylko tak spektakularnie 2go listopada, czyli w polskie Zaduszki, ale i przez pozostałe 364 dni roku. Jest w tym i niekonsekwencja – wszak sam wspominasz Iwo o starym pogańskim obrządku Dziadów – bliższe one były przecież anglosaskiemu Halloween, niżeli katolickim Zaduszkom. I nic w tym dziwnego – wszak Dziady pozostawiły na naszych, nadwiślańskich ziemiach wędrujące tamtędy plemiona Celtów.
Polska Ludowa połączyła Zaduszki z dniem Wszystkich Świętych. Łzy, wieńce, znicze – i to właśnie tę „ludową” tradycję przejęli obywatele III Rzplitej.
Ale niestety nie tylko tę. Również i obyczaj wandalizowania grobów i cmentarzy – tak obcy „wstrętnej” anglosaskiej kulturze.
Warto może byłoby wspomnieć o innym dniu w tej tak obcej Polonusom kulturze, o Rememberance Day. Gdy bez tych wszystkich ckliwych roztkliwiań, wspomina się poległych na różnych polach bitew.
No… ale rzeczywiście trudno to wszystko pojąć, gdy jest się depozytorem jedynej PRAWDY, „prawdziwego sensu tego święta”.
Kilka sprostowań: katolicki jest dzień Wszystkich Świętych, Zaduszki (następnego dnia) to relikt pogańskich Dziadów. Polska Ludowa nie miała tu nic do łączenia, raczej chciała wyeliminować kościelny charakter tego święta. Anglosaska kultura nie jest mi „wstrętna”, tylko po prostu „inna”. „Tradycja” wandalizowania cmentarzy nie wzięła się z czasów PRL-u – to zupełnie nowy obyczaj z czasów rodzącego się drapieżnego kapitalizmu, gdzie każdy kawałek metalu da się przeliczyć na pieniądze. Dotyczy on nie tylko cmentarzy – na przykład rabowane są również urządzenia kolejowe, co skutkować może poważnymi katastrofami i śmiercią pasażerów – ale ważniejsze jest pare groszy uzyskanych za złom. Ale to już inna bajka. Co do Remembrance Day – będzie to tematem następnego wpisu.
Więc i ja wyjaśnię: mój nieco zadziorny wpis był reakcją na Twój przeidealizowany i przesłodzony opis polskich (czyt. katolickich) Zaduszek. Był również i reakcją na Twój opis – c’est le ton qui fait la chanson – tego tu, dookoła nas.
Piszesz w swym komentarzu, że Ci to nie wstrętne, ale chyba nie piszesz tego szczerze, przecież właśnie tak to odbierasz. Te kościotrupy na trawnikach, te wyrzeźbione dynie, te chmary poprzebieranych dzieciaków żebrzących o łakocie. Takie to obce i… jednak wstrętne, gdy porównasz sobie z dostojnym smętkiem oświetlonych zniczami polskich cmentarzy.
Tylko, sięgając jednak do korzeni – a sam z tymi korzeniami „pogańskimi” Zaduszek się zgadzasz – to ten anglosaski Halloween jest im znacznie bliższy. Tak, jak były im znacznie bliższe nasze „Dziady”. Wszak w tę listopadową noc przybywają do nas, ciągle jeszcze żyjących, nie duchy naszych bezpośrednich krewnych, ale duchy cierpiące, pokutujące, a więc… czasami nawet i straszne. To taka „straszna baśń”. Palimy więc ogniska, stawiamy kukły – a gdy i to nie pomaga w odpędzeniu tych straszydeł, wołamy: „a kysz, a kysz…” (to Mickiewicz, który wszak Anglosasem nie był).
Opisujesz śliczny obrazek, gdy to jakiś przechodzień, zwróciwszy uwagę na niezadbany grób kładzie na nim „gałązkę jodły lub zapala świeczkę”. Wzruszające to!
Ale prawdą bardziej pospolitą w Polsce jest, że przechodzący zabiera leżącą na grobie nieznajomego wiązankę kwiatów, znicz – i dekoruje nimi grób swych krewnych.
Co do wandalizacji… też mógłbym skomentować: tak, powszechne kradzieże pomników, płyt etc. to specjalnośc ostatniego trzydziestolecia. Ale i przedtem, i to nawet masowo, polska młodzież (i nie tylko modzież) dosyć nagminnie wandalizowała cmentarze żydowskie, ewangelickie. Obecna wandalizacja jest więc jedynie bardziej „ekumeniczna”.
A „rememberance day”, czyli dzień pamięci. Tutaj, dostojnie i z powaga.
W Polsce – zadymy, bójki, prowokacyjne marsze extremów…