Ukraina

Od niemal dwóch miesięcy dzieje się coś niezmiernie ważnego na Ukrainie. A właśnie: „na”, czy „w” Ukrainie? Ostatnio słuchałem wywiadu z młodymi Ukraińcami, komentującymi bieżące wydarzenia. Ci młodzi ludzie wyraźnie preferowali formę: „w Ukrainie”. Jakie to ma znaczenie? W języku polskim przyjęło się używać formy „na” w odniesieniu do jakiegoś regionu naszego kraju, lub do pojęć geograficznych. Mówimy: „na Mazowszu”, „na Śląsku” – lub „na Saharze”, „na Hawajach” – ale nigdy „na Francji” czy „na Rosji”.  Forma „na” w odniesieniu do Ukrainy czy Litwy jest zatym pozostałością czasów, gdy te dwa kraje były częścią wspólnego państwa: Rzeczpospolitej. Obecnie są to państwa suwerenne, niepodległe, do których forma „na” już nie pasuje, jest wręcz poniżająca dla obywateli tych krajów. Wiem, że trudno jest wykorzenić zastarzałe zwyczaje. Jeszcze długo będziemy mówić „na Litwie”, czy „na Ukrainie”, ale musimy zdawać sobie sprawę z niewłaściwości tej formy!

Po tym przydługim wstępie wróćmy do rzeczy: w Ukrainie obudziło się społeczeństwo obywatelskie, świadome swych praw i dążeń. Zapalnikiem stała się sprawa uznania europejskich aspiracji Ukraińców. Prezydent i rząd, pod naciskiem Rosji, odmówili Ukraińcom prawa do integracji z Europą. W odpowiedzi, społeczeństwo odmówiło prezydentowi i rządowi prawa do reprezentowania ich interesów. Manifestacje, które zaczęły się w Kijowie dwa miesiące temu, objęły stopniowo wszystkie większe miasta Ukrainy, nie tylko w zachodniej, ale nawet już teraz we wschodniej części kraju. Można podziwiać upór i determinację manifestantów, koczujących mimo zimowych warunków na placach stolicy, stawiających opór atakom milicji, nie ustępujących mimo zmęczenia, zimna, braku bliskich perspektyw na zwycięstwo! Czego chcą protestujący? Jeden z ich przywódców określił to bardzo prosto: „chcemy na miejscu post-sowieckiego baraku postawić europejski dom”! Kraj stanął na krawędzi wojny domowej – trzeba wierzyć, że poczucie odpowiedzialności po obu stronach barykad powstrzyma dalszą eskalację napięcia, a rozsądek „ludzi trzymających władzę” podpowie im, że lepiej w takiej sytuacji ustąpić, niż doprowadzać do rozlewu krwi.  Pierwsze jaskółki już są: ustąpił premier, parlament podjął dyskusję z opozycją… A gra idzie o wielką sprawę: o niepodległą, demokratyczną, zwróconą na zachód Ukrainę, ważnego  wschodniego sąsiada Polski. Gra idzie o całą geopolityczną sytuację we wschodniej części Europy, o wyraźne zamknięcie epoki, w której Rosja usiłowała narzucić tam swą dominację.  Trzymajmy kciuki!

60 lat temu w Krakowie

Matura, a po maturze… trzeba się zdecydować, co dalej! Kraków był blisko, więc naturalnym odruchem był wybór tego akademickiego miasta – ale jaki kierunek studiów? Kierunki humanistyczne przeżarte komunistyczną propagandą, więc może coś technicznego? Żeromski pisał o „szklanych domach”, więc może budownictwo? Coś, co pomoże ulepszać kraj, w którym przyszło nam żyć? A może coś większego, niż pojedyńcze domy – może regulacja rzek, budowa zapór wodnych? Tak, budownictwo wodne! W Krakowie jest wydział Inżynierii, więc tam wysyłam papiery. We wrześniu egzamin wstępny, wyniki wywieszone na tablicy ogłoszeń – i co? Egzamin zdany, lecz kandydat nie przyjęty z powodu braku miejsc! Zakulisowo dowiaduję się, że problem w czym innym: mam złe „pochodzenie społeczne”! Moi rodzice to „inteligencja pracująca”, a pierwszeństwo mają ci z pochodzeniem chłopsko-robotniczym. Wraz z ojcem szukamy „dojścia”, znajomości w kręgach uczelnianych. Udało się! Ktoś z bliskich przyjaciół pracuje na UJ, zna kogoś z Politechniki – po jego interwencji pojawia się na tablicy „lista dodatkowa”: jestem przyjęty, ale na budownictwo lądowe!  Dobre i to! Nie zapory wodne, to może drogi, mosty, koleje? Nie kwalifikuję się jednak do żadnych świadczeń – ani do miejsca w Domu Akademickim, ani do stypendium. Finansować mnie muszą rodzice. Więc wraz z przyjacielem, będącym w podobnej sytuacji, wynajmujemy prywatną kwaterę na mieście. Jest to jeden pokoik z jednym łóżkiem, drugie musimy sobie sami „zorganizować” – więc rodzice pomagają zdobyć gdzieś składane łóżko polowe. Na szczęście mamy dostęp do kuchni, więc śniadania i kolacje możemy sobie sami „pichcić”! A co z obiadami? Na Politechnice jest stołówka studencka. W przerwie obiadowej (dzisiaj pewnie nazywa się to „przerwa na lunch”) można tam dostać za darmo zupę wraz z dowolną ilością kromek chleba,  natomiast za „drugie danie” trzeba zapłacić. To już nie mieści się w moim budżecie. Decyzja prosta: nie mam stypendium, więc darmowa zupka z chlebem musi wystarczyć! Ale to nic! Jestem w mieście akademickim, należy korzystać z „dóbr kultury” – więc ważniejsze jest wygospodarowanie paru groszy na kino, teatr, muzeum… Czas studiów to przecież nie tylko zdobywanie wiedzy zawodowej! Był to czas szczególny, pierwsza połowa lat 50-tych, uczyliśmy się „czytać między wierszami”. Pamiętam, jakie wrażenie zrobiła wtedy na nas „Antygona” Sofoklesa – ta starożytna tragedia pasowała jak ulał do ówczesnej sytuacji politycznej w Polsce! A cała seria świetnych filmów „szkoły włoskiej” („La Strada”), a także „szkoły francuskiej” („Czerwona Oberża”, „Cena Strachu”) tamtych lat!

Krakow Studium wojskowe

Do wspomnień z tamtych czasów pobudziło mnie wspomnienie o zmarłym niedawno Sławomirze Mrożku, zamieszczone w jednym z grudniowych numerów Gazety Wyborczej. Okazało się, że chodziliśmy wtedy podobnymi ścieżkami. On był na wydziale architektury, ja na inżynierii tej samej politechniki. Obaj byliśmy „szkoleni wojskowo” na artylerzystów w ramach obowiązującego wówczas studentów „studium wojskowego” (w każdą sobotę cały dzień był poświęcony tym zajęciom – musztra, regulaminy, obsługa broni, w czasie wakacji jeden miesiąc poligonu, a na koniec studiów awans na stopień oficerski). Obaj korzystaliśmy chwilowo z darmowej jadłodajni, mieszczącej się wtedy w budynku Filharmonii, prowadzonej dla biednych przez siostry zakonne. Ja trafiłem tam w czasie wakacyjnej praktyki studenckiej (mieliśmy ćwiczenia praktyczne z geodezji – oczywiście bezpłatne), kiedy stołówka stdencka była nieczynna, a zatem darmowych zupek też nie było. Zrobiłem rozpoznanie, gdzie można najtaniej się przeżywić. Znalazłem, że w barze mlecznym można dostać miskę makaronu z mlekiem za jedne 1.50 zł. Porównałem z moim budżetem – wyszło, że na dwa tygodnie wystarczy – ale jak długo można jeść tylko makaron z mlekiem? Wtedy ktoś mi powiedział o tej jadłodajni – mogłem mieć do końca miesiąca w miarę normalne obiady! Mówiąc o jedzeniu, trzeba przypomnieć, że wówczas obowiązywały kartki: mięso, cukier, a nawet mydło i proszek do prania można było kupić tylko za okazaniem kartki, określającej ile tego towaru mam prawo kupić w danym miesiącu. (1,5 kg mięsa, tyle samo cukru, 125 g mydła, tyle samo proszku do prania – to zachowana kartka za styczeń 1953).

Na ostatnim roku studiów pojawiła się możliwość uzyskania tak zwanego „stypendium naukowego”.  Było ono przeznaczone dla wyróżniającego się studenta, który z racji swego „pochodzenia” i wysokości zarobków swoich rodziców nie miał szans na uzyskanie normalnego stypendium. Było nas wtedy dwóch o identycznych kwalifikacjach. Stypendium to było przyznawane przez Radę Wydziału, na posiedzenie której ja byłem zaproszony jako przedstawiciel studentów (pełniłem wtedy funkcję „starosty roku”). W momencie przystąpienia do tematu: „komu przyznać stypendium?”, przewodniczący Rady poprosił mnie o opuszczenie sali – byłem bowiem jednym z kandydatów. Za chwilę poproszono mnie spowrotem i ogłoszono decyzję: stypendium przyznano memu koledze! Przewodniczący wyjaśnił, że przyznanie stypendium mnie, jako obecnemu na posiedzeniu Rady, byłoby czynem niemoralnym. Przyjąłem to ze zrozumieniem. Ale to nie koniec sprawy! Tenże kolega, po przeczytaniu „wyroku” na tablicy ogłoszeń, poszedł do Dziekana z prośbą o zmianę decyzji: jako że nasze kwalifikacje były równorzędne, uznał przyznanie stypendium w tych okolicznościach właśnie jemu za niesprawiedliwe. Dziekan zrozumiał szlachetność intencji tego kolegi i podjął salomonową decyzję: kwota stypendium będzie podzielona na dwa, i każdy z nas dostanie połówkę! Takiego koleżeńskiego gestu się nie zapomina!   Ponieważ stypendium to wypłacono nam za dwa, a może trzy miesiące wstecz, powstała w moim budżecie „superata”. Jedyna okazja, aby kupić sobie rower! Na tamte czasy rarytas: czeski pół-sportowy rower z wolnobieżką, choć bez przerzutki! Jakiż byłem dumny!

Przyszedł rok 56-ty! Najpierw czerwiec – strajki w Poznaniu, pierwszy raz „proletariat” wystąpił przeciw „władzy ludowej”, co samo w sobie było wydarzeniem na skalę całego „obozu socjalistycznego”. W tym samym mniej-więcej czasie pojawia się w komunistycznym tygodniku młodzieżowym „Po Prostu” zaskakujący artykół: „Na spotkanie ludziom z AK”. Po raz pierwszy od 48 roku ktoś ośmielił się pisać inaczej, niż głosiła to oficjalna propaganda! Zaraz po tym, w lipcu, jechaliśmy na ćwiczenia wojskowe do Przemyśla. Byli tam również studenci z Warszawy. Atmosfera była „rewolucyjna”, warszawiacy uczyli nas śpiewać podczas marszu zakazane dotychczas piosenki, takie jak „marsz Mokotowa”, czy „Pałacyk Michla” – nasi dowódcy udawali, że nie słyszą… Kiedyś  jednak jakiś zagorzały porucznik wyprowadził nas na szosę w kierunku Medyki z zamiarem zmuszenia nas do śpiewania „prawidłowych” piosenek marszowych – a my nic! Więc pan porucznik zarządził: „będziecie tak długo szli, aż zaśpiewacie to co trzeba!” Na to ktoś z głębi szeregu odkrzyknął: „dobrze, do Medyki niedaleko!” A w Medyce granica Sowieckiego Sojuza! Więc nasz dowódca zbladł i zaczął nas prosić: „no dobrze, już nie śpiewajcie, wracamy do koszar!” Więc my w tył zwrot i wtedy na cały głos: „Marsz Mokotowa!” Potem był październik! Referat Chruszczowa, Gomułka, rewolucja w Budapeszcie! Na dziedzińcu Politechniki studenckie wiece, na których słuchaliśmy z rozpalonymi policzkami relacji – a to zwolnionego właśnie z więzienia byłego AK-owca, a to kolegów wracających z wyprawy z pomocą humanitarną do opanowanego przez Armię Czerwoną Budapesztu! Pamiętam masowe objawy poparcia dla braci Węgrów – trójkolorowe wstążki przypinane do kurtek, na Wawelu kwiaty na sarkofagu królowej Jadwigi i w krypcie Stefana Batorego, wiec studencki przed AGH, w czasie którego zjawiły się „przez przypadek” sowieckie samochody wojskowe, przypominając nam delikatnie: „my tu też jesteśmy!” W tym mniej-więcej czasie zlikwidowaliśmy uczelniany zarząd ZMP (komunistyczny Związek Młodzieży Polskiej), paląc na ognisku zmp-owskie legitymacje, organizując w to miejsce Niezależne Zrzeszenie Studentów. Ta „wiosna jesienią” trwała do początku następnego roku. Była to dla naszego pokolenia dobra lekcja „wychowania obywatelskiego”.

Studia dobiegały końca. Trzeba było pomyśleć co dalej. Obowiązywał wtedy system „nakazów pracy”. Absolwenci dostawali nakaz zgłoszenia się do pracy (według państwowego rozdzielnika) we wskazanym miejscu i czasie. Czasem udawało się wytargować zgodę na skierowanie do wybranego przez siebie zakładu – po wcześniejszym uzyskaniu z tegoż zakładu pisma, potwierdzającego zapotrzebowanie na danego absolwenta. (Jakżesz to było inaczej, niż dzisiaj!). Mnie się udało – wróciłem w rodzinne strony, do sąsiednich Katowic, które wtedy właśnie przestały się nazywać „Stalinogrodem”!

Wycieczka do Torunia

Ponad pół wieku temu pierwszy raz odwiedziłem Toruń. Wtedy powstał ten tekst:

Pięknymi polskimi drogami, rozbarwionymi tysiącami kolorów naszej „złotej jesieni”, zbliżamy się do perły miast Polski Północnej – do jednej z wielu pereł, zawieszonych na wstędze Wisły. A oto i ona: szeroka, poważna, toczy swe szare wody jak przed wiekami. Na drugim brzegu mury, wieże i baszty – masz wrażenie, że nic się tu od czsów Kopernika nie zmieniło. I tylko lekkie, ażurowe kraty mostu przypominają, że to XX wiek! Z mostu podziwiamy cudną panoramę Torunia – nie wiedzieć kiedy piękniejszą – czy w dzień, czy wieczorem, gdy Toruń iskrzy się tysiącem świateł.

Torun1  Torun2

Wreszcie piękną, zieloną aleją wjeżdżamy do miasta. Skręcamy w prawo i przepchnąwszy się przez bramy, przebite w starych kamieniczkach, znajdujemy się w śródmieściu. Na Rynku Staromiejskim Ratusz – potężna gotycka bryła – świadczy o dawnym znaczeniu i potędze miasta. Zegar na wieży, jak przed wiekami, wybija godziny. A przed Ratuszem (gdzieżby indziej?) stoi pomnik najwybitniejszego syna tego miasta – Mikołaja Kopernika.

Torun9  Torun3

Surowy, nadwiślański gotyk panuje nad całym miastem. Dobrze, że nie panuje nad nim krzyżacki zamek (z którego – o ironio! – pozostała tylko wieża latrynowa). Na jego gruzach stoi Dwór Mieszczański – taki „dom kultury” toruńskiego patrycjatu. Za to obwarowania miejskie do dziś mogłyby spełniać swoją rolę, gdyby komuś przyszło do głowy wojować za pomocą halabard i kusz.

Torun12  Torun4

Wzdłuż murów stoją szeregiem stare spichrze. Płynęło tędy polskie zboże do Gdańska, jak widać sporym strumieniem. Niektóre do dziś czynne, służą jako różne magazyny. A oto uliczka, gdzie wśród rozsypujących się ze starości i zaniedbania spichrzów snują się cienie przeszłości. Paradoks: gdzie indziej buduje się makiety zabytków, a tutaj pozwala się rozsypywać autentycznym, wiekowym murom. Ale dla naszego pokolenia to może i dobrze: bardziej namacalna jest atmosfera wieków. A następne pokolenia nie będą się już chyba interesować takimi „bzdurami”, jak Przeszłość, czy Historia.

Torun12  Torun8

Wreszcie – toruńskie kościoły. Niewiele ich – to nie Kraków – ale jakie! Skręcamy z Rynku w stronę Wisły. Nad ulicą góruje masyw staromiejskiej fary. Surowy gotyk północy – z wielu względów nie tak koronkowy i precyzyjny jak w swej ojczyźnie, jest jednak piękny. Wysmukłe kolumny, piękne żebrowane sklepienia giną w mroku olbrzymiej świątyni. Powoli konserwatorzy odsłaniają orginalne, gotyckie freski, zamalowane na biało 400 lat temu przez władających wówczas świątynią Kalwinów. Przejeżdżamy na Rynek Nowomiejski – a stąd parę kroków do drugiej pięknej świątyni. Jej portal ma 600 lat, a glazura cegieł zachowała żywy, zielony kolor. Łamany dach na wieży, a także tak rzadko w Polsce spotykana konstrukcja przypór łukowych ponad dachem bocznej nawy – świadczą o kunszcie ówczesnych budowniczych.

Torun5  Torun7

I tak oto nasza wycieczka po Toruniu dobiega końca. Jeszcze tylko spacer ciekawą uliczką Kopernika, jedyną ulicą, która w pełni zasłużenie nosi to imię. Ładnie odnowione domki dzięki odsłoniętym tu i ówdzie gotyckim fragmentom robią wrażenie historycznej ciągłości. Ciekawostką jest również „krzywa wieża” – fragment dawnych murów obronnych, pochylona na skutek obsunięcia się gruntu.

Torun11  Torun6

Warto również obejrzeć nowe dzielnice – rozległe, zielone, wtapiające się w las. I trzeba powiedzieć wreszcie „dowidzenia” – właśnie „dowidzenia”, a nie „żegnaj” – miastu!

Bratni Kościół

Właśnie minęły Święta Bożego Narodzenia, a tu okazuje się, że niektórzy z nas, Kanadyjczyków, ci o korzeniach ukraińskich, czekają na celebrowanie tego święta aż do 6-go stycznia. Tak bowiem wskazuje kalendarz liturgiczny Kościoła Katolickiego Obrządku Wschodniego, znanego nam dziś pod nazwą Ukraińskiego Kościoła Katolickiego. Spotykamy się z nim również i tu, w Kelownie. Co wiemy o tym bratnim Kościele, w jakich okolicznościach powstał, jakie były jego dzieje? Warto znać – a więc rozumieć –  bliskich krewnych. Cofnijmy się więc w odległe czasy…

W połowie IX wieku dwóch wielkich apostołów – Cyryl i Metody – podjęło się dzieła ewangelizacji narodów słowiańskich. Obaj byli wychowani w kulturze grecko-bizantyjskiej, stamtąd też, z ówczesnego Konstantynopola, rozpoczęli swą misję. Rozumieli, że skutecznie można nauczać pogańskich Słowian tylko w ich własnym języku. Zauważyli przy tym, że alfabet grecki, którym się posługiwali, nie bardzo odpowiada słowiańskim zgłoskom, że trudno jest nim zapisać brzmienie słowiańskiej mowy. Opracowali więc nowy alfabet, zwany później cyrylicą, pozwalający zapisać fonetycznie każdą słowiańską zgłoskę. Uzbrojeni w to świetne narzędzie, nawracali na wiarę chrześcijańska Bułgarów, Serbów, dotarli na Morawy, prawdopodobnie również do Małopolski. (najstarsze ślady chrześcijaństwa w Wiślicy koło Krakowa wskazują na ich działalność). W tym samym jednak czasie spory kompetencyjne między biskupami Rzymu i Konstantynopola doprowadziły do zerwania związków między tymi dwoma stolicami ówczesnego chrześcijaństwa. Dzieło ewangelizacyjne Cyryla i Metodego, utrwalone szczególnie wśród Bułgarów i Serbów w specyficznej grecko-bizantyjsko-słowiańskiej formie, przypadło w udziale patriarchowi Konstantynopola.

Sto lat później, w połowie X wieku, następcy Cyryla i Metodego dotarli do Księstwa Kijowskiego. Obejmowało ono wówczas ogromny obszar: od Morza Czarnego po Zatokę Fińską, od Bugu po Wołgę, z Moskwą włącznie. Kijów był wówczas stolicą całej Rusi. Przyjęcie chrztu z rąk bułgarsko-bizantyjskich apostołów przez kijowskiego księcia Włodzimierza w roku 988 zadecydowało o wprowadzeniu chrześcijaństwa obrządku wschodnio-słowiańskiego na całym obszarze tego państwa.

Wkrótce jednak pod ciosami Turków padł Konstantynopol, a najazd mongolski zalał całą Ruś. Kościół Wschodni nie tylko utracił swój centralny ośrodek, ale znalazł się w całości w warunkach srogiej okupacji: na Bałkanach – tureckiej, na Rusi zas – mongolskiej. Lokalne Kościoły musiały ratować się na własną rękę, samodzielnie układać sobie stosunki z okupantami. W ten sposób Kościół na Rusi został pozostawiony sam sobie. Przybrał też wtedy nazwę Kościoła Prawosławnego – czyli „prawidłowo sławiącego” Boga.

Mongolska fala zaczęła się jednak cofać. Najpierw wyzwoliła się spod dominacji Chanów Moskwa. Moskiewski kniaź zatroszczył się o to, aby zwierzchnik Kościoła Prawosławnego, Patriarcha Rusi, przeniósł się z Kijowa do Moskwy – pod jego opiekę. Potem zatroszczył się również o to, aby w dowód wdzięczności podporządkował mu się bezwzględnie. Dzięki temu prawosławie stało się odtąd narzędziem polityki wszystkich kolejnych władców Moskwy. W tym samym czasie – a był to wiek XIV – rozrastało się gwałtownie Wielkie Księstwo Litewskie. Wypierając mongolskich najeźdzców, jednoczyło pod swoją władzą coraz większe obszary Rusi, z Kijowem włącznie. Pod koniec tego wieku, w momencie zawierania unii z Polską, ludność Wielkiego Księstwa składała się w 3/4 z prawosławnych Rusinów, a język ruski byl językiem urzędowym na książęcym dworze. Litwa stała się główmym konkurentem Moskwy w procesie wyzwalania i jednoczenia ziem ruskich. Nic więc dziwnego, że w następnych wiekach Litwa – a w rezultacie jej unii z Polską, cała Rzeczpospolita – stała się obiektem nieustannego nacisku militarnego i politycznego ze strony wschodniego sąsiada. Jednym z podstawowych argumentow używanych przez carów było ich zwierzchnictwo nad całym Kościołem prawosławnym. Religia została wlątana w politykę. Car rościł sobie prawo do zjednoczenia wszystkich prawosławnych pod swoją wladzą. Dla Rzeczpospolitej była to groźna ingerencja w jej wewnętrzne sprawy – bo przecież blisko 50% jej mieszkańców wyznawało tą wiarę.

Wtedy narodziła się myśl oderwania Kościoła Prawosławnego na ziemiach Rzeczpospolitej od zwierzchnictwa Moskwy. Wiek XVI, złoty wiek, wiek tolerancji religijnej, wiek rozkwitu gospodarczego i kulturalnego Rzeczpospolitej był okresem jak najbardziej sprzyjającym takiej inicjatywie. Powstała koncepcja przyjęcia zwierzchnictwa Papieża w miejsce metropolity moskiewskiego, z zachowaniem języka, liturgii i całej obyczajowości bez zmian. Był to pomysł wyprzedzający o cztery wieki dzisiejszą myśl ekumeniczną. Koncepcja ta uzyskała poparcie Watykanu z jednej, a prawosławnych biskupów z ziem Rzeczpospolitej z drugiej strony. Prawosławni hierarchowie liczyli na zrównanie w prawach z duchowieństwem katolickim, na otwarcie przed nimi wszelkich urzędów i godności państwowych, z senatorskimi włącznie. Po wielu wstępnych rozmowach i zabiegach, po złożeniu wizyty w Watykanie, zwołano w roku 1596 w Brześciu nad Bugiem Synod Biskupów Kościoła Obrządku Wschodniego na ziemiach Rzeczpospolitej. Na tym właśnie Synodzie zawarto unię z Kościołem Katolickim, przyjmując zwierzchnictwo Watykanu, odrzucając zwierzchnictwo Moskwy. Tak powstał Kościół Katolicki Obrządku Wschodniego, lub inaczej – Kościół greko-katolicki.

cerkiew6 cerkiew3

Jego dalsze dzieje nie były jednak tak pomyślne, jak by to rokował początkowy sukces. Kończył się właśnie wspaniały wiek XVI, na tron polski wybrano ultra-katolickiego Zygmunta III Wazę (tego z kolumny w Warszawie), którego właśnie dlatego nie chciano w jego rodzinnej Szwecji. Kościół Katolicki ruszał do przeciwnatarcia po okresie reformacji, nowych – ale innych – braci w wierze nie bardzo chciano zaakceptować. Szczególnie hierarchia katolicka nie chciała dopuścić do urzędów i dostojeństw nowych, licznych konkurentów: biskupów greko-katolickich. Między innymi odmówiono im prawa zasiadania w Senacie – co było najbardziej spektakularnym sygnałem, że katolikami to może oni są, ale jednak drugiej kategorii. Wkrótce, w połowie XVII wieku, przyszły wojny – a szczególnie ta okrutna, bratobójcza wojna kozacko-polska na Ukrainie. Wymusiło to polaryzację postaw. Warstwy wyższe, związane z Rzeczpospolitą i polską kulturą, dokonywały ostatniego kroku w procesie swej polonizacji, przyjmując wyznanie rzymsko-katolickie. Kościół greko-katolicki, zwiazany ze staroruskim językiem liturgicznym i cerkiewną obyczajowościa, pozostał Kościołem warstw biedniejszych, głównie chłopstwa. To, co miało się przyczynić do integracji mieszkańców Rzeczpospolitej, stało się jeszcze jednym czynnikiem dzielącym bratnie narody.

Z drugiej strony, co jest rzeczą oczywistą, Unia Brzeska stała się solą w oku Moskwy. Od początku aż do  ostatnich dni istnienia rosyjsko-sowieckiego imperium Kościół Unicki (bo i taką nazwą był obdarzony) był zwalczany z całą brutalnością przez wszystkich kolejnych władców Moskwy. No bo jakże na ziemiach, do których rości sobie pretensje rosyjskie imperium, może istnieć cokolwiek od Moskwy niezależnego? Przez cały wiek XIX na ziemiach zaboru rosyjskiego tak zwani Unici byli szczególnie prześladowani. Oazą, gdzie Kościół ten mógł się swobodnie rozwijać, był zabór austriacki – czyli Galicja Wschodnia, ze Lwowem jako centralnym ośrodkiem. Tam właśnie, pod koniec XIX wieku, nastapiło sprzężenie Kościoła greko-katolickiego z ukraińskimi aspiracjami narodowymi. Stał się on wtedy, wobec braku własnej państwowości, podstawowym elementem identyfikującym przynależność do społeczeństwa ukraińskiego, zwornikiem, miejscem spotkań, swoistym eksterytorialnym obszarem wolności. Z galicyjskimi emigrantami dotarł do Kanady i tu przetrwał, gdy w swych macierzystych stronach został niemal doszczętnie zniszczony przez kolejne wcielenie rosyjskiego imperium – Związek Sowiecki. Ale i Polacy nie są tu bez winy. Skupiska greko-katolików, Ukraińców i Łemków, zamieszkujących południowo-wschodnie krańce Polski zostały w pierwszych latach po wojnie zlikwidowane stalinowską metodą: ludność wysiedlono, wsie spalono, a greko-katolickie cerkwie zamieniono na kościoły rzymsko-katolickie lub pozostawiono na pastwę losu (i rabusiów). Pewnie, że akcja ta, przeprowadzona pod nazwą „Wisła”, była skutkiem długotrwałych, okrutnych walk polsko-ukraińskich na tamtych ziemiach. Że nawarstwiły się wtedy pokłady wzajemnej nienawiści, zatwardziały serca – i mimo że dziś zrzuca się całą winę za tą akcję na komunistów, to jednak wtedy zdecydowana wiekszość Polaków odetchnęła z ulgą: w Bieszczadach wreszcie zapanował spokój!

cerkiew4  cerkiew5

Minęły lata, zmieniły się czasy, wymieniły się pokolenia. Umęczony siostrzany Kościół powstał na swej ziemi z martwych, odnalazł szeregi swych wyznawców. Ukraiński Kościół Katolicki – jak go dziś nazywamy – stał się trwałym elementem ukraińskiej świadomości narodowej, tak w swej ojczyźnie, jak i tu, w Kanadzie. Przetrwał w swym dawnym kształcie, zachowując nie tylko tradycyjną architekturę swych kościołów, ale przede wszystkim tradycyjną liturgię, korzystającą z dawnego, juliańskiego kalendarza. (Reforma kalendarza, wprowadzona w 1582 roku przez papieża Grzegorza XIII, nie została przyjęta przez kościoły wschodnie). Stąd Święta Bożego Narodzenia obchodzone są tam dwa tygodnie później – 6-go stycznia!

A więc – Wesołych Świąt!!!