Matura, a po maturze… trzeba się zdecydować, co dalej! Kraków był blisko, więc naturalnym odruchem był wybór tego akademickiego miasta – ale jaki kierunek studiów? Kierunki humanistyczne przeżarte komunistyczną propagandą, więc może coś technicznego? Żeromski pisał o „szklanych domach”, więc może budownictwo? Coś, co pomoże ulepszać kraj, w którym przyszło nam żyć? A może coś większego, niż pojedyńcze domy – może regulacja rzek, budowa zapór wodnych? Tak, budownictwo wodne! W Krakowie jest wydział Inżynierii, więc tam wysyłam papiery. We wrześniu egzamin wstępny, wyniki wywieszone na tablicy ogłoszeń – i co? Egzamin zdany, lecz kandydat nie przyjęty z powodu braku miejsc! Zakulisowo dowiaduję się, że problem w czym innym: mam złe „pochodzenie społeczne”! Moi rodzice to „inteligencja pracująca”, a pierwszeństwo mają ci z pochodzeniem chłopsko-robotniczym. Wraz z ojcem szukamy „dojścia”, znajomości w kręgach uczelnianych. Udało się! Ktoś z bliskich przyjaciół pracuje na UJ, zna kogoś z Politechniki – po jego interwencji pojawia się na tablicy „lista dodatkowa”: jestem przyjęty, ale na budownictwo lądowe! Dobre i to! Nie zapory wodne, to może drogi, mosty, koleje? Nie kwalifikuję się jednak do żadnych świadczeń – ani do miejsca w Domu Akademickim, ani do stypendium. Finansować mnie muszą rodzice. Więc wraz z przyjacielem, będącym w podobnej sytuacji, wynajmujemy prywatną kwaterę na mieście. Jest to jeden pokoik z jednym łóżkiem, drugie musimy sobie sami „zorganizować” – więc rodzice pomagają zdobyć gdzieś składane łóżko polowe. Na szczęście mamy dostęp do kuchni, więc śniadania i kolacje możemy sobie sami „pichcić”! A co z obiadami? Na Politechnice jest stołówka studencka. W przerwie obiadowej (dzisiaj pewnie nazywa się to „przerwa na lunch”) można tam dostać za darmo zupę wraz z dowolną ilością kromek chleba, natomiast za „drugie danie” trzeba zapłacić. To już nie mieści się w moim budżecie. Decyzja prosta: nie mam stypendium, więc darmowa zupka z chlebem musi wystarczyć! Ale to nic! Jestem w mieście akademickim, należy korzystać z „dóbr kultury” – więc ważniejsze jest wygospodarowanie paru groszy na kino, teatr, muzeum… Czas studiów to przecież nie tylko zdobywanie wiedzy zawodowej! Był to czas szczególny, pierwsza połowa lat 50-tych, uczyliśmy się „czytać między wierszami”. Pamiętam, jakie wrażenie zrobiła wtedy na nas „Antygona” Sofoklesa – ta starożytna tragedia pasowała jak ulał do ówczesnej sytuacji politycznej w Polsce! A cała seria świetnych filmów „szkoły włoskiej” („La Strada”), a także „szkoły francuskiej” („Czerwona Oberża”, „Cena Strachu”) tamtych lat!
Do wspomnień z tamtych czasów pobudziło mnie wspomnienie o zmarłym niedawno Sławomirze Mrożku, zamieszczone w jednym z grudniowych numerów Gazety Wyborczej. Okazało się, że chodziliśmy wtedy podobnymi ścieżkami. On był na wydziale architektury, ja na inżynierii tej samej politechniki. Obaj byliśmy „szkoleni wojskowo” na artylerzystów w ramach obowiązującego wówczas studentów „studium wojskowego” (w każdą sobotę cały dzień był poświęcony tym zajęciom – musztra, regulaminy, obsługa broni, w czasie wakacji jeden miesiąc poligonu, a na koniec studiów awans na stopień oficerski). Obaj korzystaliśmy chwilowo z darmowej jadłodajni, mieszczącej się wtedy w budynku Filharmonii, prowadzonej dla biednych przez siostry zakonne. Ja trafiłem tam w czasie wakacyjnej praktyki studenckiej (mieliśmy ćwiczenia praktyczne z geodezji – oczywiście bezpłatne), kiedy stołówka stdencka była nieczynna, a zatem darmowych zupek też nie było. Zrobiłem rozpoznanie, gdzie można najtaniej się przeżywić. Znalazłem, że w barze mlecznym można dostać miskę makaronu z mlekiem za jedne 1.50 zł. Porównałem z moim budżetem – wyszło, że na dwa tygodnie wystarczy – ale jak długo można jeść tylko makaron z mlekiem? Wtedy ktoś mi powiedział o tej jadłodajni – mogłem mieć do końca miesiąca w miarę normalne obiady! Mówiąc o jedzeniu, trzeba przypomnieć, że wówczas obowiązywały kartki: mięso, cukier, a nawet mydło i proszek do prania można było kupić tylko za okazaniem kartki, określającej ile tego towaru mam prawo kupić w danym miesiącu. (1,5 kg mięsa, tyle samo cukru, 125 g mydła, tyle samo proszku do prania – to zachowana kartka za styczeń 1953).
Na ostatnim roku studiów pojawiła się możliwość uzyskania tak zwanego „stypendium naukowego”. Było ono przeznaczone dla wyróżniającego się studenta, który z racji swego „pochodzenia” i wysokości zarobków swoich rodziców nie miał szans na uzyskanie normalnego stypendium. Było nas wtedy dwóch o identycznych kwalifikacjach. Stypendium to było przyznawane przez Radę Wydziału, na posiedzenie której ja byłem zaproszony jako przedstawiciel studentów (pełniłem wtedy funkcję „starosty roku”). W momencie przystąpienia do tematu: „komu przyznać stypendium?”, przewodniczący Rady poprosił mnie o opuszczenie sali – byłem bowiem jednym z kandydatów. Za chwilę poproszono mnie spowrotem i ogłoszono decyzję: stypendium przyznano memu koledze! Przewodniczący wyjaśnił, że przyznanie stypendium mnie, jako obecnemu na posiedzeniu Rady, byłoby czynem niemoralnym. Przyjąłem to ze zrozumieniem. Ale to nie koniec sprawy! Tenże kolega, po przeczytaniu „wyroku” na tablicy ogłoszeń, poszedł do Dziekana z prośbą o zmianę decyzji: jako że nasze kwalifikacje były równorzędne, uznał przyznanie stypendium w tych okolicznościach właśnie jemu za niesprawiedliwe. Dziekan zrozumiał szlachetność intencji tego kolegi i podjął salomonową decyzję: kwota stypendium będzie podzielona na dwa, i każdy z nas dostanie połówkę! Takiego koleżeńskiego gestu się nie zapomina! Ponieważ stypendium to wypłacono nam za dwa, a może trzy miesiące wstecz, powstała w moim budżecie „superata”. Jedyna okazja, aby kupić sobie rower! Na tamte czasy rarytas: czeski pół-sportowy rower z wolnobieżką, choć bez przerzutki! Jakiż byłem dumny!
Przyszedł rok 56-ty! Najpierw czerwiec – strajki w Poznaniu, pierwszy raz „proletariat” wystąpił przeciw „władzy ludowej”, co samo w sobie było wydarzeniem na skalę całego „obozu socjalistycznego”. W tym samym mniej-więcej czasie pojawia się w komunistycznym tygodniku młodzieżowym „Po Prostu” zaskakujący artykół: „Na spotkanie ludziom z AK”. Po raz pierwszy od 48 roku ktoś ośmielił się pisać inaczej, niż głosiła to oficjalna propaganda! Zaraz po tym, w lipcu, jechaliśmy na ćwiczenia wojskowe do Przemyśla. Byli tam również studenci z Warszawy. Atmosfera była „rewolucyjna”, warszawiacy uczyli nas śpiewać podczas marszu zakazane dotychczas piosenki, takie jak „marsz Mokotowa”, czy „Pałacyk Michla” – nasi dowódcy udawali, że nie słyszą… Kiedyś jednak jakiś zagorzały porucznik wyprowadził nas na szosę w kierunku Medyki z zamiarem zmuszenia nas do śpiewania „prawidłowych” piosenek marszowych – a my nic! Więc pan porucznik zarządził: „będziecie tak długo szli, aż zaśpiewacie to co trzeba!” Na to ktoś z głębi szeregu odkrzyknął: „dobrze, do Medyki niedaleko!” A w Medyce granica Sowieckiego Sojuza! Więc nasz dowódca zbladł i zaczął nas prosić: „no dobrze, już nie śpiewajcie, wracamy do koszar!” Więc my w tył zwrot i wtedy na cały głos: „Marsz Mokotowa!” Potem był październik! Referat Chruszczowa, Gomułka, rewolucja w Budapeszcie! Na dziedzińcu Politechniki studenckie wiece, na których słuchaliśmy z rozpalonymi policzkami relacji – a to zwolnionego właśnie z więzienia byłego AK-owca, a to kolegów wracających z wyprawy z pomocą humanitarną do opanowanego przez Armię Czerwoną Budapesztu! Pamiętam masowe objawy poparcia dla braci Węgrów – trójkolorowe wstążki przypinane do kurtek, na Wawelu kwiaty na sarkofagu królowej Jadwigi i w krypcie Stefana Batorego, wiec studencki przed AGH, w czasie którego zjawiły się „przez przypadek” sowieckie samochody wojskowe, przypominając nam delikatnie: „my tu też jesteśmy!” W tym mniej-więcej czasie zlikwidowaliśmy uczelniany zarząd ZMP (komunistyczny Związek Młodzieży Polskiej), paląc na ognisku zmp-owskie legitymacje, organizując w to miejsce Niezależne Zrzeszenie Studentów. Ta „wiosna jesienią” trwała do początku następnego roku. Była to dla naszego pokolenia dobra lekcja „wychowania obywatelskiego”.
Studia dobiegały końca. Trzeba było pomyśleć co dalej. Obowiązywał wtedy system „nakazów pracy”. Absolwenci dostawali nakaz zgłoszenia się do pracy (według państwowego rozdzielnika) we wskazanym miejscu i czasie. Czasem udawało się wytargować zgodę na skierowanie do wybranego przez siebie zakładu – po wcześniejszym uzyskaniu z tegoż zakładu pisma, potwierdzającego zapotrzebowanie na danego absolwenta. (Jakżesz to było inaczej, niż dzisiaj!). Mnie się udało – wróciłem w rodzinne strony, do sąsiednich Katowic, które wtedy właśnie przestały się nazywać „Stalinogrodem”!
Bardzo miłe wspomnienie. Warto by je przeczytali miłośnicy PRLu, którzy opowiadają jak to miło było, lekko i przyjemnie. Krótka pamięć. Nie pamięta się dzieci z złym „poch-socem”, szykan, samokrytycznego bicia w piersi, byłych więźniów politycznych, którzy nie mogli być zatrudnieni na państwowych posadach, czyli praktycznie nigdzie oprócz spółdzielni inwalidzkich itp. Wygodnie zapomnieć o brakach w zaopatrzeniu, kartkach, wiecznych ankietach personalnych. W 1956 r. byłam jeszcze mała, ale pamiętam jakie podniecenie wzbudził cytowany przez Ciebie artykuł „Na spotkanie ludziom z AK!” No, i Węgry! kolejki do oddawania krwi, trójkolorowe znaczki w klapach i ogromny żal Imre Nagy’a.
Dziękuję Różo za komentarz! Pewnie domyślasz się, kto to był ten „bliski przyjaciel” z mojego tekstu? To był Julek!
Iwo, Ja zawsze uwielbiam czytac Twoje felietony I moze pewnego dnia i ja sie odwaze cos na pisac. Ale do emerytury jeszcze troche czasu. Dziekuje za umilenie wieczoru.
Mariola
Sent from my iPhone
>