Pułkownik Kukliński

W tych dniach mija 10 lat od śmierci pułkownika Ryszarda Kuklińskiego. Dla młodszych czytelników przypomnę: był to oficer sztabowy Ludowego Wojska Polskiego, który na początku lat 70-tych nawiązał kontakt z wywiadem amerykańskim (CIA), przekazując im kopie tysięcy dokumentów sztabowych, zawierających ściśle strzeżone tajemnice Układu Warszawskiego. W obawie przed dekonspiracją, w roku 1981-szym został przez CIA ewakuowany wraz z rodziną na Zachód. Resztę życia spędził w USA pod ścisłą opieką CIA. Jednak dwaj jego dorośli synowie zginęli w Stanach (w ciągu jednego roku 1994) w niewyjaśnionych dotąd okolicznościach. Być może była to zemsta sowieckiego KGB. Dlaczego o tym piszę? Bowiem słyszy się czasem różne opinie na temat jego działalności. Zdrajca to, czy bohater? A może „harcerzyk”, który bawił się w szpiega, przesyłając nikomu niepotrzebne wiadomości?

KuklinskiKuklinski10

Chciałbym w tym miejscu podzielić się moim własnym doświadczeniem z tamtych czasów. Otóż tak się złożyło, że w połowie lat 60-tych zostałem wezwany (jako oficer rezerwy) na dwumiesięczne przeszkolenie wojskowe do Inowrocławia. Mieściła się tam wtedy „oficerska szkoła wojsk kolejowych”, do którego to rodzaju wojsk byłem przydzielony z racji swego cywilnego zawodu. Akurat odbywały się tam wtedy ćwiczenia sztabowe z udziałem dowódców jednostek wojsk kolejowych z całej Polski. Tematem ćwiczeń było przetransportowanie na zachód II Rzutu Strategicznego Armii Czerwonej (stacjonującego w ZSRR) w momencie rozpoczęcia działań wojennych.  Zostałem „odkomenderowany” do pełnienia funkcji „kreślarza-gońca”. Moim zadaniem było nanoszenie na mapy kolejnych „meldunków sytuacyjnych”, podawanych przez prowadzącego ćwiczenia i zanoszenie tych map do sali ćwiczeń. Trwało to dwa dni i noce. Co kilka godzin dostawałem „meldunek”: „nieprzyjaciel (to znaczy NATO) zaatakował rakietami średniego zasięgu z głowicami nuklearnymi węzły komunikacyjne w miastach (i tu wymieniane były kolejne miejscowości)”. Nanosiłem to na mapy, kreśląc czerwone kółka we wskazanych miejscach, z dodaniem 100-kilometrowej „chmurki” obrazującej zasięg skażenia radioaktywnego. Po dwóch dniach takiej „zabawy”, cały obszar Polski od Wisły do Odry był pokryty takimi znaczkami. Nuklearna pustynia! Oficerowie na sali ćwiczeń rozkładali ręce: w takiej sytuacji cały transport kolejowy będzie sparaliżowany i żaden „eszelon” wojskowy nie dotrze na zachód! O tym, że „przy okazji” również cała Polska przestanie istnieć, już nawet nikt nie wspomniał. Przerażające!

Kuklinski9  Kuklinski8

Ja miałem tylko dwa dni takiej „zabawy”, a pamiętam to do dzisiaj. Pułkownik Kukliński nie tylko widział, ale uczestniczył w tej makabrycznej „zabawie” przez lata. Po roku 70-tym postanowił coś robić, aby powstrzymać ten apokaliptyczny scenariusz. Na to trzeba było niesamowitej odwagi, gotowości do poświęcenia siebie i swojej rodziny. Nie każdego było na to stać!  A był to czas „zimnej wojny”, a raczej wojny nerwów. Obie strony oskarżały się o przygotowywanie ataku, obie strony szykowały się do błyskawicznego odwetu. W takiej sytuacji groźne jest to, że komuś zawiodą nerwy, ktoś da się sprowokować, przyjmie niesprawdzoną wiadomość za fakt i naciśnie „odwetowy” guzik – i nieszczęście gotowe! Wtedy odwrotu już nie ma! W takiej sytuacji znajomość planów, potencjału i możliwości technicznych przeciwnika jest nieoceniona. Można do tego dostosować własną strategię, można właściwie ukierunkować rozwój technologii militarnych, wymusić coraz bardziej sofistykowany i kosztowny wyścig zbrojeń. Więc informacje przekazywane przez Kuklińskiego miały podstawowe znaczenie dla dalszego rozwoju sytuacji. Związek Sowiecki nie wytrzymał narzuconego wyścigu, jego gospodarka załamała się pod ciężarem zbrojeń – to był koniec snów o potędze. Jaki był w tym udział Kuklińskiego? Pewną odpowiedź znajdziemy w emitowanym w polskiej telewizji serialu „War Games”. Zamieszczone są tam wypowiedzi amerykańskich asów wywiadu z tamtych lat, takich znawców ówczesnej polityki amerykańskiej, jak Zbigniew Brzeziński, wówczas doradca prezydenta USA Jimmy´ego Cartera, polskich generałów z tamtego czasu, a także kilku emerytowanych generałów sowieckich. Wszyscy oni traktują „sprawę Kuklińskiego” bardzo poważnie. A więc – bohater to, czy zdrajca? Zdradził „Układ Warszawski”, czyli sowieckie plany wojenne. Ale, w dużej części dzięki niemu, nie doszło do ich wykorzystania, do konfliktu, którego największym przegranym byłaby Polska. Poprostu zostałaby dosłownie spalona w atomowym „ogniu zaporowym”, zabezpieczającym Zachód przed inwazją sowieckiego „II Rzutu Strategicznego” – bo „I Rzut Strategiczny”, rozlokowany we wschodnich Niemczech i zachodniej Polsce był i tak skazany na zagładę.

To tyle moich reminiscencji. A co Wy, drodzy czytelnicy, o tym myślicie?

Kuklinski3

P.S. W Polsce wchodzi na ekrany film „Jack Strong” (pseudonim Kuklińskiego w kontaktach z CIA). Polecam! A na zachętę, fragment wypowiedzi zamieszczonej w serwisie <interia.pl>: „Pełniąc funkcję sekretarza polskiej delegacji na posiedzeniach Układu, Kukliński poznał wszystkie szczegóły planowanej przez Sowietów wielkiej, nuklearnej ofensywy na Zachód. Osobiście rysował na sztabowych mapach grzyby przewidywanych przeciwuderzeń atomowych i wodorowych NATO na linii Wisły, które miały zmieść z powierzchni ziemi miliony Polaków i dziesiątki miast w pierwszych dniach wojny. Właśnie wtedy miał zostać unicestwiony pierwszy rzut wojsk UW, składający się w dużej części z LWP. Doskonale wiedział więc, co grozi nie tylko Polsce, ale całemu światu. Był – jak przyznał generał Tadeusz Pióro, były łącznik między LWP i UW – dopuszczany do takich tajemnic, jakich nie znali nawet dowódcy wojsk państw członkowskich Układu, informowani jedynie o zadaniach do wykonania na swoich odcinkach.”

Bratni Kościół

Właśnie minęły Święta Bożego Narodzenia, a tu okazuje się, że niektórzy z nas, Kanadyjczyków, ci o korzeniach ukraińskich, czekają na celebrowanie tego święta aż do 6-go stycznia. Tak bowiem wskazuje kalendarz liturgiczny Kościoła Katolickiego Obrządku Wschodniego, znanego nam dziś pod nazwą Ukraińskiego Kościoła Katolickiego. Spotykamy się z nim również i tu, w Kelownie. Co wiemy o tym bratnim Kościele, w jakich okolicznościach powstał, jakie były jego dzieje? Warto znać – a więc rozumieć –  bliskich krewnych. Cofnijmy się więc w odległe czasy…

W połowie IX wieku dwóch wielkich apostołów – Cyryl i Metody – podjęło się dzieła ewangelizacji narodów słowiańskich. Obaj byli wychowani w kulturze grecko-bizantyjskiej, stamtąd też, z ówczesnego Konstantynopola, rozpoczęli swą misję. Rozumieli, że skutecznie można nauczać pogańskich Słowian tylko w ich własnym języku. Zauważyli przy tym, że alfabet grecki, którym się posługiwali, nie bardzo odpowiada słowiańskim zgłoskom, że trudno jest nim zapisać brzmienie słowiańskiej mowy. Opracowali więc nowy alfabet, zwany później cyrylicą, pozwalający zapisać fonetycznie każdą słowiańską zgłoskę. Uzbrojeni w to świetne narzędzie, nawracali na wiarę chrześcijańska Bułgarów, Serbów, dotarli na Morawy, prawdopodobnie również do Małopolski. (najstarsze ślady chrześcijaństwa w Wiślicy koło Krakowa wskazują na ich działalność). W tym samym jednak czasie spory kompetencyjne między biskupami Rzymu i Konstantynopola doprowadziły do zerwania związków między tymi dwoma stolicami ówczesnego chrześcijaństwa. Dzieło ewangelizacyjne Cyryla i Metodego, utrwalone szczególnie wśród Bułgarów i Serbów w specyficznej grecko-bizantyjsko-słowiańskiej formie, przypadło w udziale patriarchowi Konstantynopola.

Sto lat później, w połowie X wieku, następcy Cyryla i Metodego dotarli do Księstwa Kijowskiego. Obejmowało ono wówczas ogromny obszar: od Morza Czarnego po Zatokę Fińską, od Bugu po Wołgę, z Moskwą włącznie. Kijów był wówczas stolicą całej Rusi. Przyjęcie chrztu z rąk bułgarsko-bizantyjskich apostołów przez kijowskiego księcia Włodzimierza w roku 988 zadecydowało o wprowadzeniu chrześcijaństwa obrządku wschodnio-słowiańskiego na całym obszarze tego państwa.

Wkrótce jednak pod ciosami Turków padł Konstantynopol, a najazd mongolski zalał całą Ruś. Kościół Wschodni nie tylko utracił swój centralny ośrodek, ale znalazł się w całości w warunkach srogiej okupacji: na Bałkanach – tureckiej, na Rusi zas – mongolskiej. Lokalne Kościoły musiały ratować się na własną rękę, samodzielnie układać sobie stosunki z okupantami. W ten sposób Kościół na Rusi został pozostawiony sam sobie. Przybrał też wtedy nazwę Kościoła Prawosławnego – czyli „prawidłowo sławiącego” Boga.

Mongolska fala zaczęła się jednak cofać. Najpierw wyzwoliła się spod dominacji Chanów Moskwa. Moskiewski kniaź zatroszczył się o to, aby zwierzchnik Kościoła Prawosławnego, Patriarcha Rusi, przeniósł się z Kijowa do Moskwy – pod jego opiekę. Potem zatroszczył się również o to, aby w dowód wdzięczności podporządkował mu się bezwzględnie. Dzięki temu prawosławie stało się odtąd narzędziem polityki wszystkich kolejnych władców Moskwy. W tym samym czasie – a był to wiek XIV – rozrastało się gwałtownie Wielkie Księstwo Litewskie. Wypierając mongolskich najeźdzców, jednoczyło pod swoją władzą coraz większe obszary Rusi, z Kijowem włącznie. Pod koniec tego wieku, w momencie zawierania unii z Polską, ludność Wielkiego Księstwa składała się w 3/4 z prawosławnych Rusinów, a język ruski byl językiem urzędowym na książęcym dworze. Litwa stała się główmym konkurentem Moskwy w procesie wyzwalania i jednoczenia ziem ruskich. Nic więc dziwnego, że w następnych wiekach Litwa – a w rezultacie jej unii z Polską, cała Rzeczpospolita – stała się obiektem nieustannego nacisku militarnego i politycznego ze strony wschodniego sąsiada. Jednym z podstawowych argumentow używanych przez carów było ich zwierzchnictwo nad całym Kościołem prawosławnym. Religia została wlątana w politykę. Car rościł sobie prawo do zjednoczenia wszystkich prawosławnych pod swoją wladzą. Dla Rzeczpospolitej była to groźna ingerencja w jej wewnętrzne sprawy – bo przecież blisko 50% jej mieszkańców wyznawało tą wiarę.

Wtedy narodziła się myśl oderwania Kościoła Prawosławnego na ziemiach Rzeczpospolitej od zwierzchnictwa Moskwy. Wiek XVI, złoty wiek, wiek tolerancji religijnej, wiek rozkwitu gospodarczego i kulturalnego Rzeczpospolitej był okresem jak najbardziej sprzyjającym takiej inicjatywie. Powstała koncepcja przyjęcia zwierzchnictwa Papieża w miejsce metropolity moskiewskiego, z zachowaniem języka, liturgii i całej obyczajowości bez zmian. Był to pomysł wyprzedzający o cztery wieki dzisiejszą myśl ekumeniczną. Koncepcja ta uzyskała poparcie Watykanu z jednej, a prawosławnych biskupów z ziem Rzeczpospolitej z drugiej strony. Prawosławni hierarchowie liczyli na zrównanie w prawach z duchowieństwem katolickim, na otwarcie przed nimi wszelkich urzędów i godności państwowych, z senatorskimi włącznie. Po wielu wstępnych rozmowach i zabiegach, po złożeniu wizyty w Watykanie, zwołano w roku 1596 w Brześciu nad Bugiem Synod Biskupów Kościoła Obrządku Wschodniego na ziemiach Rzeczpospolitej. Na tym właśnie Synodzie zawarto unię z Kościołem Katolickim, przyjmując zwierzchnictwo Watykanu, odrzucając zwierzchnictwo Moskwy. Tak powstał Kościół Katolicki Obrządku Wschodniego, lub inaczej – Kościół greko-katolicki.

cerkiew6 cerkiew3

Jego dalsze dzieje nie były jednak tak pomyślne, jak by to rokował początkowy sukces. Kończył się właśnie wspaniały wiek XVI, na tron polski wybrano ultra-katolickiego Zygmunta III Wazę (tego z kolumny w Warszawie), którego właśnie dlatego nie chciano w jego rodzinnej Szwecji. Kościół Katolicki ruszał do przeciwnatarcia po okresie reformacji, nowych – ale innych – braci w wierze nie bardzo chciano zaakceptować. Szczególnie hierarchia katolicka nie chciała dopuścić do urzędów i dostojeństw nowych, licznych konkurentów: biskupów greko-katolickich. Między innymi odmówiono im prawa zasiadania w Senacie – co było najbardziej spektakularnym sygnałem, że katolikami to może oni są, ale jednak drugiej kategorii. Wkrótce, w połowie XVII wieku, przyszły wojny – a szczególnie ta okrutna, bratobójcza wojna kozacko-polska na Ukrainie. Wymusiło to polaryzację postaw. Warstwy wyższe, związane z Rzeczpospolitą i polską kulturą, dokonywały ostatniego kroku w procesie swej polonizacji, przyjmując wyznanie rzymsko-katolickie. Kościół greko-katolicki, zwiazany ze staroruskim językiem liturgicznym i cerkiewną obyczajowościa, pozostał Kościołem warstw biedniejszych, głównie chłopstwa. To, co miało się przyczynić do integracji mieszkańców Rzeczpospolitej, stało się jeszcze jednym czynnikiem dzielącym bratnie narody.

Z drugiej strony, co jest rzeczą oczywistą, Unia Brzeska stała się solą w oku Moskwy. Od początku aż do  ostatnich dni istnienia rosyjsko-sowieckiego imperium Kościół Unicki (bo i taką nazwą był obdarzony) był zwalczany z całą brutalnością przez wszystkich kolejnych władców Moskwy. No bo jakże na ziemiach, do których rości sobie pretensje rosyjskie imperium, może istnieć cokolwiek od Moskwy niezależnego? Przez cały wiek XIX na ziemiach zaboru rosyjskiego tak zwani Unici byli szczególnie prześladowani. Oazą, gdzie Kościół ten mógł się swobodnie rozwijać, był zabór austriacki – czyli Galicja Wschodnia, ze Lwowem jako centralnym ośrodkiem. Tam właśnie, pod koniec XIX wieku, nastapiło sprzężenie Kościoła greko-katolickiego z ukraińskimi aspiracjami narodowymi. Stał się on wtedy, wobec braku własnej państwowości, podstawowym elementem identyfikującym przynależność do społeczeństwa ukraińskiego, zwornikiem, miejscem spotkań, swoistym eksterytorialnym obszarem wolności. Z galicyjskimi emigrantami dotarł do Kanady i tu przetrwał, gdy w swych macierzystych stronach został niemal doszczętnie zniszczony przez kolejne wcielenie rosyjskiego imperium – Związek Sowiecki. Ale i Polacy nie są tu bez winy. Skupiska greko-katolików, Ukraińców i Łemków, zamieszkujących południowo-wschodnie krańce Polski zostały w pierwszych latach po wojnie zlikwidowane stalinowską metodą: ludność wysiedlono, wsie spalono, a greko-katolickie cerkwie zamieniono na kościoły rzymsko-katolickie lub pozostawiono na pastwę losu (i rabusiów). Pewnie, że akcja ta, przeprowadzona pod nazwą „Wisła”, była skutkiem długotrwałych, okrutnych walk polsko-ukraińskich na tamtych ziemiach. Że nawarstwiły się wtedy pokłady wzajemnej nienawiści, zatwardziały serca – i mimo że dziś zrzuca się całą winę za tą akcję na komunistów, to jednak wtedy zdecydowana wiekszość Polaków odetchnęła z ulgą: w Bieszczadach wreszcie zapanował spokój!

cerkiew4  cerkiew5

Minęły lata, zmieniły się czasy, wymieniły się pokolenia. Umęczony siostrzany Kościół powstał na swej ziemi z martwych, odnalazł szeregi swych wyznawców. Ukraiński Kościół Katolicki – jak go dziś nazywamy – stał się trwałym elementem ukraińskiej świadomości narodowej, tak w swej ojczyźnie, jak i tu, w Kanadzie. Przetrwał w swym dawnym kształcie, zachowując nie tylko tradycyjną architekturę swych kościołów, ale przede wszystkim tradycyjną liturgię, korzystającą z dawnego, juliańskiego kalendarza. (Reforma kalendarza, wprowadzona w 1582 roku przez papieża Grzegorza XIII, nie została przyjęta przez kościoły wschodnie). Stąd Święta Bożego Narodzenia obchodzone są tam dwa tygodnie później – 6-go stycznia!

A więc – Wesołych Świąt!!!

Święto Niepodległości

W powodzi codziennych zajęć łatwo zapomnieć o dniu 11-go listopada – a raczej o tym, co ta data znaczy w polskim kalendarzu. W spokojnych czasach, kiedy niepodległe państwo polskie po prostu jest i nic tej niepodległości nie zagraża – a szczególnie tutaj, w Kanadzie, gdzie ten sam dzień obchodzony jest jako dzień pamięci o poległych w obu wojnach światowych XX wieku – zaciera się świadomość tego, jakie jest znaczenie tej rocznicy dla Polaków. Że to nie tylko pamięć o poległych, ale przede wszystkim radość z odzyskania utraconego niegdyś suwerennego bytu. Utraconego 218 lat temu – wtedy abdykował ostatni król polski, a państwo polskie zostało wymazane z mapy Europy. W zamyśle mocarstw ościennych – na wieki. Nazwa „Polska” nie miała się już więcej pojawić, a ludność tego byłego kraju miała stać się Rosjanami, Prusakami bądź Austriakami. Dokonało się to w znacznej mierze z winy samych Polaków: ich zamiłowanie do wolności osobistej przerodziło się wówczas w anarchię, w negację potrzeby istnienia państwa z instytucjami takimi jak władza centralna, skarb narodowy, wojsko czy wymiar sprawiedliwości. Państwo obywatelskie – bo taki model stanowiła dawna Rzeczpospolita – nie mogło istnieć, gdy obywatele przestali się z nim identyfikować. Przebudzenie przyszło za późno. Przez następne 123 lata każde kolejne pokolenie zapisało swoją krwawą kartę zmagań o odzyskanie tego, co tak beztrosko zaprzepaścili ich dziadowie: własnego, suwerennego państwa.

Sto lat temu, zaledwie trzy pokolenia wstecz, Polacy znajdowali się w podobnej sytuacji, jak dzisiaj Kurdowie, Czeczeńcy, Palestyńczycy czy Tybetańczycy. Widzimy dramat tych narodów, widzimy jak trudna, a czasem i beznadziejna może być droga do niepodległości. Jak wiele okoliczności musi złożyć się na to, aby doprowadziła ona do sukcesu. Jak każdy zbrojny opór nazywany jest terroryzmem, jak świat w interesie własnego spokoju żąda od tych narodów uległości i rezygnacji z własnych ambicji i tożsamości.

Polacy mieli więcej szczęścia. W 1914 roku wybuchła Wielka Wojna między europejskimi mocarstwami. W jej wyniku nastąpiła nieoczekiwana, jedyna, niepowtarzalna sytuacja: jednoczesne załamanie się wszystkich trzech potęg okupacyjnych. Graniczyło to niemal z cudem. Rewolucja w Rosji, rozpad monarchii austro-węgierskiej, a wreszcie kapitulacja  Niemiec przed siłami Ententy. Tę sytuację trzeba było wykorzystać! Zasługą naszych Ojców i Dziadów jest to, że byli do tego przygotowani. Przygotowani psychicznie, militarnie i politycznie. Dzięki temu dzień 11-ty listopada 1918 roku na ziemiach polskich nie stał się dniem chaosu, nie był też „wielką improwizacją”. Sukces odniesiony tego dnia był wynikiem wielu konsekwentnych działań, prowadzonych przez różnych ludzi i różne ugrupowania polityczne. Składały się na ten dzień walki Legionów Piłsudskiego i konspiracja P.O.W., działania Paderewskiego w Stanach Zjednoczonych i akcje polityczne Dmowskiego w Paryżu, korpus Dowbora-Muśnickiego w Rosji i generała Hallera we Francji. Rzeczą godną podziwu była wtedy jednomyślność Polaków, bez względu na ich przekonania polityczne, w dążeniu do odzyskania własnej państwowości. No, z jednym wyjątkiem: komunistów – ale to był wtedy zupełnie nie liczący się margines.

Najbardziej spektakularnym momentem tego dnia było rozbrojenie okupacyjnych wojsk niemieckich w Warszawie i innych miastach Polski przez P.O.W. – tajną Polską Organizację Wojskową, utworzoną przez Piłsudskiego już pod koniec 1914 roku jako niezależną od jakichkolwiek okupantów polską siłę zbrojną. Opanowanie militarne terenu ograniczone było do Kongresówki i części Galicji, skąd już dwa tygodnie wcześniej usunięto władze austriackie. Do nadania państwu jego pełnego kształtu wiodła jeszcze daleka droga. Ale w tym momencie najważniejsze było szybkie utworzenie na wyzwolonych terenach centralnej, jednolitej władzy politycznej. To dopiero stanowić mogło o powołaniu do życia państwa, o jego międzynarodowym uznaniu.

Poczucie odpowiedzialności za losy kraju spowodowało, że wszystkie ówczesne organizacje polityczne – czy to warszawska, arystokratyczna Rada Regencyjna, czy krakowska Komisja Likwidacyjna Wincentego Witosa, czy świeżo powołany w Lublinie Rząd Ludowy socjalisty Ignacego Daszyńskiego, czy wreszcie emigracyjny prawicowy Komitet Narodowy Polski Romana Dmowskiego – wszystkie one złożyły dobrowolnie pełnię władzy w ręce Józefa Piłsudskiego, przybyłego właśnie do Warszawy wprost z niemieckiego więzienia w Magdeburgu. I ten wielki gest samoograniczenia własnych ambicji na rzecz człowieka, który jedyny mógł wtedy sprostać wyzwaniom czasu i skupić wokół siebie całe społeczeństwo – ten gest właśnie stał się momentem przełomowym, stał się fundamentem struktury nowego państwa.

11 listopada 5   1920 Piłsudski

Było w tym coś charakterystycznego dla ówczesnego pokolenia. Wtedy żywe jeszcze było pojęcie służby – służby narodowi, służby ojczyźnie, służby sprawie niepodległości. Wtedy wiadomo było, że „Ojczyzna to wielki, zbiorowy obowiązek”. Nie pytano: „co ja z tego będę miał?”, lecz: „co ja mogę swojemu państwu – czy narodowi – od siebie dać?”.

Proklamowanie niepodległości było dopiero pierwszym krokiem do tworzenia jednolitego, zdolnego do samodzielnej egzystencji państwa. Pamiętajmy, że na terenach trzech dawnych zaborów wszystko było różne: administracja, szkolnictwo, prawo, systemy miar i wag, nawet szerokość torów kolejowych. Nie istniała jednolita sieć komunikacyjna – bo przecież każdy z zaborców kształtował ją według swoich gospodarczych i militarnych potrzeb. Dość powiedzieć, że Warszawa miała dobre połączenia kolejowe z Petersburgiem, Kraków z Wiedniem, a Poznań z Berlinem – podczas gdy wzajemnych bezpośrednich połączeń między tymi polskimi miastami nie było. Wojsko polskie trzeba było tworzyć z żołnierzy, którzy wynieśli swoje doświadczenia z armii rosyjskiej, austriackiej, pruskiej, a także francuskiej. A czas był gorący, starcia zbrojne toczyły się wokół wszystkich granic, nad głową wisiała groźba sowieckiej inwazji.

Ogromną zasługą naszych Ojców i Dziadów jest to, że w ciągu kilku lat potrafili z tego chaosu stworzyć Państwo o jednolitym kształcie. Dzięki ich wysiłkowi Polska znów – niezależnie od dalszych, tragicznych często wydarzeń – stała się trwałym podmiotem na mapie Europy. Po zakończeniu II Wojny Światowej nikt już nie kwestionował faktu istnienia państwa polskiego – przedmiotem przetargów stała się „tylko” jego suwerenność – z wiadomym dla nas skutkiem. I oto na naszych oczach, 24 lata temu, Polska znów stanęła w obliczu dziejowej szansy. Drążone usilnie od wewnątrz, zbankrutowane gospodarczo, rozsypało się wreszcie sowieckie imperium. Polska po raz drugi w XX wieku odzyskała suwerenność. Ten wielki, a tak rzadko Polakom dostępny w ciągu ubiegłych dwóch wieków skarb należy cenić, chronić i umacniać. Uzyskano już wiele: dokonano udanej transformacji ustrojowej, Polska została włączona do wielkiej rodziny państw demokratycznych, stając się członkiem NATO i Unii Europejskiej.

11 listopad 4   11 listopad 2

Ale na horyzoncie pojawiły się nowe zagrożenia. Przypomina się sytuacja z XVIII wieku, kiedy to „jedni do Sasa, drudzy do Lasa”, kiedy prywatne interesy magnatów przeważały nad interesem państwa, kiedy fałszywie pojmowana „wolność osobista” stała się niszczącą państwo anarchią. Dzisiaj dzieje się coś podobnego: interesy partyjne, walka o stanowiska i wpływy, prywata, różnego rodzaju ruchy anarchistyczne rozsadzają państwo od wewnątrz. Wielkie narodowe święto 11-go Listopada jest wykorzystywane przez różnej maści fanatyków: faszyzujących nacjonalistów, lewicujących związkowców, fanatycznych wyznawców teorii spiskowych –  organizujących w tym dniu uliczne manifestacje, przeradzające się w awantury, starcia z kontr-manifestantami, a wkońcu z policją. Jednym słowem, radosne święto staje się z roku na rok coraz bardziej  przykrym, wręcz zawstydzającym widowiskiem. Oficjalne państwowe uroczystości, z udziałem prezydenta i członków rządu, giną w chaosie awanturniczych poczynań.

11 listopad  11 listopad 3

Chciałbym życzyć współczesnym polskim politykom, aby choć w części wzięli przykład ze swoich starszych kolegów z roku 1918-go. Aby potrafili ograniczyć swoje osobiste ambicje dla dobra narodu, aby wykazali większe poczucie odpowiedzialności za losy państwa. Aby słynne powiedzenie Piłsudskiego: „nie partia, panowie, ale Patria!” stało się drogowskazem dla wszystkich.

Dramat Września

Byłem wtedy dzieckiem. Małym chłopcem, który wiedział, że żołnierz to taki dzielny człowiek, który nigdy nie płacze. I raptem doszły moich uszu słowa z rozmowy dorosłych: „…żołnierze płakali…” Natychmiast wtrąciłem się do rozmowy: „jak to, żołnierze nigdy nie płaczą!” I wtedy po raz pierwszy dowiedziałem się, że żołnierz może płakać ‑ ale nie z bólu czy zmęczenia, lecz z poczucia bezsilności. A był to właśnie koniec września 1939 roku, gdy polscy żołnierze, wyczerpawszy wszelkie możliwości prowadzenia walki, musieli złożyć broń. To poczucie bezsilności wobec technicznej przewagi przeciwnika pozostało w oczach całego społeczeństwa jako synteza całego Września. I zaraz rodziło się pytanie: dlaczego? Kto zawinił, że byliśmy tak źle przygotowani, że bagnet przeciw czołgom… Rozgoryczenie i ból z powodu poniesionej klęski skłaniały do szukania winnych. Łatwą odpowiedź znaleźli komuniści: winna była burżuazyjna władza! Ale i wśród ludzi dalekich od komunizmu wskazywano palcem na szefów państwa i wojska: Rydza‑Śmigłego, Mościckiego, Becka… Nawet Sikorski, już jako premier emigracyjnego rządu, pisał do byłego premiera, gen. Sławoja‑Składkowskiego w odpowiedzi na jego zgłoszenie się do służby czynnej w wojsku: „Pan, Prezes rządu, odpowiedzialnego za bezprzykładny pogrom, jakiegośmy doznali, powinien zrozumieć, że jedno Mu teraz pozostaje: dać o sobie zapomnieć!”. Wyglądało na to, że przecież było możliwe, tylko ktoś zaniedbał, ktoś nie przewidział, ktoś popełnił niewybaczalny błąd… Wylano już morze atramentu, próbując na te pytania odpowiedzieć. Mimo to spróbujmy jeszcze raz, chłodno i bez emocji.

Myśląc o wrześniowej klęsce, trzeba mieć w pamięci lata, ktore ją poprzedzały. Dla Polski było to zaledwie 17 lat pokoju, z czego pierwsze trzy to odbudowa zniszczeń wojennych i walka z hiperinflacją, następne pięć to intensywne tworzenie podstawowej infrastruktury nowego państwa (jak choćby połączeń komunikacyjnych między głównymi centrami kraju), kolejne pięć to lata Wielkiego Kryzysu, który nawet Stany Zjednoczone zepchnął na granicę nędzy ‑ i wreszcie ostatnie cztery lata względnie normalnej, planowej gospodarki. W tych warunkach trzeba było z niczego uruchamiać produkcję wszystkiego, co niezbędne jest dla istnienia wojska: hełmów i karabinów, armat i ciągników, materiałów wybuchowych i amunicji, czołgów i samolotów, samochodów i motocykli. Alternatywa zakupu za granicą nie istniała: w warunkach okrążenia Polski przez potencjalnych przeciwników nonsensem byłoby opieranie się na sprzęcie i zaopatrzeniu z importu. Nie było zresztą chętnych do sprzedaży nowoczesnej broni. Właśnie w latach 30‑tych miała miejsce w świecie rewolucja techniczna w dziedzinie uzbrojenia. Na deskach projektantów, w fabrykach i na poligonach rodziła się nowa generacja sprzętu wojskowego ‑ samolotów, czołgów, dział, broni automatycznej ‑ która zdominowała wielkie armie świata na następne ćwierćwiecze. Broń z czasów I Wojny Światowej szła na złom. Nowe możliwości techniczne otwierały drogę nowym sposobom prowadzenia wojny. Broń pancerna, lotnictwo ‑ stawały się samodzielnymi, potężnymi czynnikami rozstrzygającymi o wyniku kampanii wojennych. W tej sytuacji każda z przemysłowych potęg produkowała w pierwszym rzędzie na potrzeby modernizacji własnej armii. Dwóch wielkich przegranych z poprzedniej wojny ‑ Niemcy i Rosja ‑ rozpoczęło wyścig zbrojeń z myślą o rewanżu. Niemcy ‑ siłą swego przemysłu. Rosja ‑ kosztem niewolniczej pracy i śmierci głodowej milionów swych obywateli. Mocarstwa Zachodu ‑ Francja i Anglia ‑ też  stanęły do wyścigu. Polska musiała podjąć to wyzwanie, jeżeli nie chciała z góry zrezygnować ze swej suwerenności.

Żeby produkować, trzeba mieć fabryki. Wiemy, że odrodzona Polska nie odziedziczyła po zaborcach żadnych wytwórni sprzętu wojskowego. Istniejący przemysł Górnego Śląska znajdował się tuż przy niemieckiej granicy, a ponadto pozostawał w rękach niemieckich właścicieli, bojkotujących wszystkimi dostępnymi im metodami nowe polskie państwo: od uchylania się od płacenia podatków poczynając, do wstrzymywania produkcji włącznie. O lokowaniu tam zamówień dla wojska nie było mowy. Podjęto więc ogromny, lecz niezbędny wysiłek tworzenia od podstaw przemysłu obronnego. Wymagało to nie tylko pieniędzy, ale i czasu. Kiedy u innych  projekty nowej broni szły wprost do pracujących całą mocą fabryk zbrojeniowych, w Polsce trzeba było zaczynać od budowy tych fabryk. W ciągu ostatnich kilku lat rosły one, jak grzyby po deszczu: Stalowa Wola, Starachowice, Mielec… Jednocześnie polscy konstruktorzy przygotowywali prototypy nowoczesnego sprzętu. Plan modernizacji wojska rozłożono na 6 lat: 1936‑1942. Stopniowo ruszała produkcja dział przeciwpancernych i przeciwlotniczych (na licencji szwedzkiego Boforsa), lekkich czołgów i samolotów.

7_TP_tank   Działko pl Bofors

Ten nowy sprzęt nie ustępował w niczym światowym osiągnięciom w tej dziedzinie (przykład: samoloty bombowe „Łoś”, czołgi „7TP”). Pozostawał problem ilości i tempa produkcji. A tu decydowały pieniądze. Polska w tych ostatnich 4 latach przeznaczała aż 43% swego budżetu na potrzeby wojska ‑ podczas gdy Niemcy „tylko” 34%. Ale w liczbach bezwzględnych wydatki polskie na ten cel stanowiły zaledwie 7.5% wydatków niemieckich. Wyścig zbrojeń musiał więc być przegrany, choć Polska, startując od zera, osiagnęła 5 miejsce w Europie w wielkości produkcji zbrojeniowej. Niewiele pomogła ‑ prawie symboliczna ‑ pomoc francuska: w ramach przydzielonego kredytu zdołano dostarczyć 49 lekkich czołgów Renault R‑35. A potrzebne były setki, jeżeli nie tysiące… Mimo to Wojsko Polskie było w 1939 roku czwartą armią lądową Europy ‑ po armiach rosyjskiej, niemieckiej i francuskiej ‑ i to nie tylko pod względem liczebności, ale i wartości bojowej. Potwierdził to przebieg wrześniowej kampanii. Mimo skrajnie niekorzystnej sytuacji wyjściowej (konieczność obrony frontu o długości 1200 km w warunkach okrążenia z północy i z południa), oraz dwukrotnej przewagi liczebnej ‑ nie mówiąc już o technicznej ‑ przeciwnika, mimo inwazji sowieckiej, która w połowie trwania kampanii wbiła nóż w plecy polskiej obrony ‑ zacięte walki trwały równie długo, jak kampania francuska w roku 1940. O zaciętości walk świadczą choćby poniesione przez Niemców straty: około tysiąca czołgów, 700 samolotów ‑ jedna trzecia ich sprzętu ofensywnego pozostała na polskiej ziemi. Hitlerowska machina wojenna stała się niezdolna do podjęcia jakiejkolwiek nowej operacji zaczepnej przez następne pół roku.

Plan wojny z Niemcami zakładał ‑ zgodnie z zawartymi umowami ‑ że będzie to wojna koalicyjna. Rolą polskiej armii było przyjąć na siebie uderzenie głównych sił niemieckich i związać je w walce aż do rozpoczęcia przez sojuszników decydującej ofensywy na froncie zachodnim. Polacy wykonali to zadanie w 100%. A sojusznicy?  Nad Renem mieli oni w tym czasie druzgocącą przewagę. Dość powiedzieć, że przeciwko 38 francuskim batalionom pancernym (a batalion to około 50 czołgów) Niemcy nie mieli ani jednego ‑ bowiem wszystkie ich jednostki pancerne i zmotoryzowane były nad Wisłą. Mimo to, już 12 września premierzy i szefowie sił zbrojnych Anglii i Francji podjęli decyzję wstrzymania wszelkich działań zaczepnych ‑ nie informując o tym polskiego sojusznika. Zabrakło cywilnej odwagi, aby przyznać się do zdrady?  Ta tchórzliwa decyzja kosztowała drogo nie tylko Polskę. Zapłaciły za nią również Anglia i Francja w czerwcu 1940. Właśnie ta kampania, przeprowadzona przez Niemców w 8 miesięcy po pokonaniu Polski, stała się miarą porównawczą wartości bojowej polskiej armii. Dwukrotnie silniejsza od polskiej armia francuska, wspomagana przez małą ale dzielną armię belgijską oraz brytyjski korpus posiłkowy, broniąc frontu o długości zaledwie 600 km, z czego połowa to potężne umocnienia „Linii Maginota”, nie będąc uderzona z tyłu przez drugą potęgę militarną świata ‑ została pokonana w dokładnie tym samym czasie. Może Niemcy użyli większych sił? Przeciw Polsce ruszyło 2800 czołgów ‑ przeciw Francji 2500. Niemiecki przemysł jeszcze nie zdążył uzupełnić strat z nad Wisły.

Leszek Moczulski, historyk i badacz tamtej epoki, napisal: „We wrzesniu 1939 objawiła się światu nowa forma wojny ‑ wojna trójwymiarowa, rozgrywająca się na ziemi i w powietrzu ‑ całkowicie odmienna od poprzednich konfliktów zbrojnych. Nowe możliwości techniczne narzuciły nowe formy działania… Ten nowy charakter wojny, narzucajacy tempo nieporównywalne z niczym, co wcześniej znała historia ‑ zadecydował o bardzo szybkim rozegraniu kampanii. Spowodował też wyjątkową intensywność działań, gdyż wydarzenia zagęszczały się w czasie. W ciągu jednego dnia sytuacja rozwijała się szybciej niż w ciągu tygodnia czy nawet miesiąca podczas wojen poprzednich.”  Miało to istotny wpływ na społeczną ocenę wydarzeń, nie znajdujących precedensu w przeszłych doświadczeniach.

Wróćmy do pierwotnego pytania: kto winien? Czy można było zrobić więcej, przygotować się lepiej? Na pewno tak. Na pewno można było uniknąć wielu błędów ‑ zarówno w dziedzinie dyplomacji jak gospodarki i wojska. Może mielibyśmy wtedy o sto czołgów czy samolotów więcej. Może obrona trwałaby o tydzień dłużej. Nie można jednak wymagać, aby średniej wielkości naród ‑ zaczynając od zera ‑ stworzył w kilka lat siłę, która zdradzona przez sprzymierzeńców, mogłaby samotnie przeciwstawić się jednocześnie dwóm najbardziej agresywnym potęgom ówczesnego świata. W końcowym rachunku decyduje przecież różnica potencjałów ‑ a ta była ‑ i jest ‑ zbyt wielka.

Powstanie – zapomniany epizod

Wrzesień! Trwa powstanie w Warszawie. Padła już Starówka, resztkami sił broni się Mokotów i Czerniaków. A po drugiej stronie Wisły wreszcie ruszył front. Marszałek Rokossowski zezwolił armii generała Berlinga zdobyć Pragę. Polacy maszerujący ze wschodu stanęli twarza w twarz z płonąca Warszawą.

W tym czasie Niemcy zdobyli już Powiśle, szturmowali ostatnie placówki powstańcze na Czerniakowie, umacniali się wzdłuż całego warszawskiego brzegu Wisły. Nie trzeba było być wybitnym strategiem aby zrozumieć, że na realną pomoc powstańcom jest już za późno. Ale przecież o to chodziło Stalinowi. Gdyby chciał pomóc Warszawie, nie trzeba było forsować Wisły, bowiem od pierwszych dni sierpnia stała na zachodnim brzegu, u ujścia Pilicy, 50 km od powstańczych barykad Mokotowa, potężna armia generała Czujkowa (tak, tego spod Stalingradu!). Przeszła Wisłę bez żadnego oporu ze strony Niemców, ot tak, z marszu. Pierwsze niemieckie kontrataki nastąpiły dopiero 9 sierpnia (bitwa pancerna pod Studziankami) ‑ do tego czasu miała pełną swobodę działania, a pomiędzy Pilicą a Mokotowem nie było żadnych liczących się sił niemieckich. Jednak rozkaz Stalina zatrzymał ją w miejscu.

Teraz, w połowie września, sytuacja była inna. Ale Stalin nie ruszył Czujkowa. Pozwolił tylko Berlingowi forsować Wisłę wprost na mury miasta, bez wsparcia ciężkiej broni, bez wsparcia lotnictwa. Nikt nigdy nie forsuje wielkich rzek w mieście ‑ każdy strateg wie, że to szaleństwo. Wiedział o tym Stalin, wiedział o tym Berling. Ale prości żołnierze nie myśleli o tym. Chcieli za wszelką cenę pomóc Warszawie ‑ a jedyna dostępna dla nich droga wiodła przez Wisłę. Przyjęli więc rozkaz chętnie. Zaczęła się wielka, choć improwizowana, operacja desantowa. Na warszawskim brzegu, na Czerniakowie, śródmiejskim Powiślu i na Żoliborzu lądowały kolejne bataliony i pułki piechoty. Lądowały ‑ i zalegały w morderczym ogniu niemieckim, prowadzonym z umocnionych stanowisk w ruinach domów. Tylko na Czerniakowie udało się nawiązać kontakt z powstańcami: z odizolowaną grupą broniącą się w kilku ostatnich domach nad Wisłą. W Śródmieściu i na Żoliborzu nie było to już możliwe.

desant  Desant2

Bitwa trwała kilka dni. Żniwo śmierci było ogromne. Trudno to sobie wyobrazić, lecz w tej jakże krwawej, a zapomnianej bitwie o warszawskie plaże poległo więcej polskich żołnierzy, niż w słynnej bitwie pod Monte Cassino. Oficjalne dane mowią o 2300 ofiar. Na warszawskich plażach Niemcy nie brali jeńców, w wodach Wisły też nie było ratunku. Kto nie wrócił na praski brzeg, ten zginął.

Kto to byli „Berlingowcy”? Jacy ludzie znaleźli się w tej armii, co czuli, o co walczyli? Rzadko kiedy uświadamiamy sobie, że armia Berlinga, tworzona pod sowiecką komendą w Rosji nad rzeką Oką, miała to samo źródło rekrutacji, co armia Andersa. Ofiary stalinowskiego terroru, wysiedleńcy zza Bugu, zesłańcy i katorżnicy, którzy nie zdążyli do obozów rekrutacyjnych Andersa, ciągnęli dalej nad Okę. Czy ktoś z nich wtedy zdawał sobie sprawę z rzeczywistych celów politycznych, którym miała służyć ta armia? Polskim wygnańcom z głębi Rosji oferowano polski mundur, polskie sztandary, polską komendę ‑ i drogę powrotną do Polski. Mistyfikacja była posunięta tak daleko, że nawet ‑ na specjalny rozkaz Stalina ‑ wyszukano katolickiego księdza, aby był kapelan, msza polowa i „wszystkie nasze dzienne sprawy…” na zakończenie dnia.

Ci żołnierze w 44 roku doszli nad Wisłę ‑ a ich koledzy na Zachodzie do Monte Cassino. Ich drogi rozdzieliły się nie z ich woli ‑ tak nimi pokierowal los, stali się narzędziem takiej, a nie innej polityki. Ale jedni i drudzy walczyli o Polskę, bez względu na to, jakie cele polityczne przyświecały ich przywódcom.

Przelana krew, przelana w tej samej intencji, ma tą samą wartość. Pamiętajmy więc nie tylko o tych szczęśliwych, których sławi pamięć pokoleń, lecz również o tych, których śmierć na brzegach Wisły uległa, ze względów politycznych, zapomnieniu.

Powstanie Warszawskie

Powstanie! To słowo elektryzowało przez półtora wieku kolejne pokolenia Polaków. Przypominjmy tylko daty: 1794, 1807-13, 1830, 1863, 1914-20, 1944. Niemal każde dorastające pokolenie zapisało w tych czasach swą krwawą kartę. Z wyjątkiem sukcesu odniesionego w bojach lat 1914-20, wszystkie pozostałe zrywy kończyły się tragicznie – ogromem strat ludzkich i materialnych, ogromem cierpień spowodowanych represjami i terrorem zwycięskiego wroga, utratą praw politycznych, utratą (poprzez straty bezpośrednie lub emigrację) warstwy ludzi najbardziej aktywnych, będących „drożdżami” społeczeństwa. To jeszcze nie wszystko: kolejne klęski miały ogromny wpływ na kształtowanie się społecznej i politycznej świadomości Polaków. I zawsze w pierwszej kolejności stawało pytanie: „Czy warto było?”.

I zaraz następne: „Kto zawinił?” „A może lepiej było cicho siedzieć i nie zaczynać?”. Te dylematy przedyskutowało w „nocnych rodaków rozmowach” tysiące, jeżeli nie miliony Polaków w ciągu ostatnich 200 lat. Mimo to temat nie został zamknięty, ostateczna konkluzja, czy werdykt, nie została uzgodniona. Natomiast w jednym Polacy są zgodni: w poczuciu czci dla poległych i szacunku dla pozostałych przy życiu weteranów.

pw2

Ostatnie, co daj Boże, z polskich powstań: Powstanie Warszawskie 1944 roku. Dla ówczesnych młodych ludzi, wychowanych w kulcie powstańczej ofiary składanej przez ich poprzedników, wybuch Powstania był czymś naturalnym, zrozumiałym samo przez się. Dyskusje „czy warto było?” zaczęły się, jak zawsze w takich przypadkach, dopiero w obliczu klęski.

Co czuli, co myśleli ludzie biorący udział w tamtych wydarzeniach? Ludzie, którzy przeżyli blisko 5 lat hitlerowskiej okupacji i związanych z nią prześladowań, egzekucji publicznych, terroru – nie wyobrażali sobie już gorszego zła. Stosunek do zbliżającej sie armii sowieckiej nacechowany był nieufnością, ale i nadzieją. Owszem, słyszano o zagładzie wileńskich oddziałów AK, pamiętano o Katyniu (nie będąc do końca pewnym, kto dokonał tej zbrodni) – ale to było coś odległego, widzianego jak przez mgłę, wobec krwawej codzienności hitlerowskiej okupacji. W sytuacjach tragicznych ludzie chcą widzieć możliwość jakiegoś ratunku, a tym ratunkiem mogła być w danej chwili tylko Armia Czerwona.

Polityczna decyzja przeprowadzenia akcji „Burza” w Warszawie, podjęta przez emigracyjny Rząd Londyński, została przyjęta z pełnym zaufaniem, jako uzgodniona z Sojusznikami. Dlatego w momencie odwrotu Niemców w lipcu 1944, na widok masowego wywożenia z Warszawy zrabowanych dóbr i bezkarnego wyjazdu hitlerowskich oprawców, mieszkańców Warszawy ogarnęła powszechna wola walki. Powstanie poparła cała ludność miasta. „Nareszcie możemy jawnie podjąć walkę z okupantem, a nie być w roli bezbronnej ofiary” – mówiono.Wierzono, że będzie to tylko kilka dni, no, może tydzień. Że do opanowanego przez powstańców miasta wejdą sojusznicze (a przynajmniej nie wrogie) wojska sowieckie. Że przecież nie może być gorzej, niż jest. Dlatego entuzjazm był powszechny.

pw7      pw5

Zaczęła się walka o miasto. I nagle ucichły armaty za Wisłą. Stopniowo zaczęły powracać niemieckie oddziały, zachęcone tą ciszą. Napływały świeże posiłki, ściągane z frontów zachodnich. Cisza panowała również od strony zachodnich sojuszników. Nie było pomocy z powietrza. Radio londyńskie nadawało pieśń żałobną „Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej…” A powstańcy czekali na zrzuty broni i amunicji. Mieszkańcy Warszawy powoli zaczęli orientować się, że oto zostali pozostawieni sami sobie. Że nikt im nie chce, czy nie może pomóc. Niemcy też to zrozumieli. Zaczęli metodyczną akcję zdobywania i niszczenia miasta. Byli już pewni, że nikt im w tym nie będzie przeszkadzał.

Wśród ludności narastała gorycz klęski, zawiedzionego zaufania do Rządu Londyńskiego, który nie uzgodnił akcji z Sojusznikami, w tym – z Moskwą. Nie zdawano sobie wówczas sprawy, że wobec polityki Stalina takie uzgodnienie było zupełnie niemożliwe. Jednak zrozpaczeni ludzie chwytają się każdego cienia nadziei. W drugiej połowie września, gdy Powstanie już dogorywało, na zachodnim brzegu Wisły zaczęły lądować desanty Berlingowców. Wywołało to entuzjazm: coś się ruszyło, ktoś idzie na pomoc, pewnie na politycznych szczytach wreszcie się dogadano! Nikt sobie nie zdawał wówczas sprawy, że jest to tylko kolejna perfidna gra Stalina: wysłać bez żadnego wsparcia niesfornych Polaków w ogień dogorywającego Powstania, niech się wykrwawią na wiślanych plażach! Powstaniu to nic nie pomoże, a polityczny cel zostanie osiągnięty. Będzie można powiedzieć: „my też pomagaliśmy, ale siła Niemców była zbyt wielka…”

Gdy desanty zawiodły, nie było już żadnej nadziei. Pozostawało czekać na śmierć – oby była ona szybka i natychmiastowa. Oddziały wroga mordowały przecież systematycznie ludność zajmowanych dzielnic, czy domów.

pw1   pw3   pw4pw6

Jak możemy spojrzeć na te sprawy my, tu i teraz, żyjący ponad pół wieku po tych wydarzeniach, cieszący się wolnością własną i swego rodzinnego kraju, bez widocznych na horyzoncie zagrożeń? Bilans strat jest znany i oczywisty: 200 tysięcy poległych mieszkańców, miasto zrównane z ziemią wraz z jego zabytkami, zbiorami muzealnymi i bibliotecznymi, bezcennymi kolekcjami prywatnymi, nie mówiąc już o całej infrastrukturze technicznej. Przerwanie ciągłości historycznej istnienia stolicy oddziaływało na cały kraj. Próżnia polityczna, intelektualna, wprost i dosłownie ludzka, która pozostała w miejscu gdzie była Warszawa, otwierała pole do popisu nowej władzy, przywiezionej z Moskwy. Kraj pozostał bez swego centralnego ośrodka – wymarzona sytuacja dla tych, którzy wbrew większości społeczeństwa mieli na polecenie Stalina objąć władzę.

A bilans zysków? Czy wogóle taki istnieje, a jeśli tak, to co możemy zapisać po stronie „ma”? Wydaje mi się, że jest coś wspólnego pomiędzy Powstaniem Styczniowym 1863 a Powstaniem Warszawskim 1944. Obydwa zakończyły się klęską, obydwa przez 50 lat były oficjalnie potępiane jako bezsensowny wybryk nieodpowiedzialnych ludzi, co łatwo było udawadniać przedstawiając niezbite wykazy strat. Lecz również obydwa niosły ze sobą ogromny ładunek emocjonalny dla kolejnych pokoleń. Straceńcza walka o wolność nie pozwalała zapomnieć o jej utracie. Leśne groby powstańców styczniowych były obiektem czci tak samo, jak groby powstańców 44 roku na warszawskich Powązkach. Wbrew władzy, a zgodnie z nakazem sumienia. Wbrew rozumowi, a zgodnie z nakazem serca.

pomnik2  Pomnik

Pojednanie

Pojednanie nie polega na tym, aby zapomnieć. Pojednanie polega na tym, aby zrozumieć, poznać prawdę, uznać swoje winy i wybaczyć winy popełnione przez drugą stronę. Pojednanie możliwe jest tylko wtedy, gdy obie strony uznają te zasady i w imię wyższej konieczności gotowe są uczynić ten krok.

„Przebaczamy i prosimy o przebaczenie!”. Przerwać krąg wzajemnych oskarżeń, zamknąć pewien rozdział historii, zacząć pisać nowy! Nie jest to łatwe. Nie było to łatwe w stosunkach polsko-niemieckich. Zbyt wiele łez i krwi, zbyt wiele krzywd, zbyt świeża ludzka pamięć. A jednak udało się dokonać tego, co zdawało się niemożliwe. Od pamiętnego listu biskupów polskich w roku 1966 do słów przeproszenia, wypowiedzianych przez Prezydenta Niemiec w Warszawie 1 sierpnia 1994 roku musiało upłynąć prawie 30 lat. Dziś pojednanie polsko-niemieckie stało się faktem i otwarło drogę Polski do współpracy europejskiej i atlantyckiej.

Pojednanie nie jest łatwe również w stosunkach polsko-ukraińskich. Uzbierało się wiele krzywd, łez i krwi. Żywa jest jeszcze ludzka pamięć. Ale żywe jest również zrozumienie konieczności nowego ułożenia wzajemnych sąsiedzkich stosunków. Zrozumienie idei sformułowanej już przez Piłsudskiego, że jedynie sojusznicze działanie wolnej Polski i wolnej Ukrainy może stanowić przeciwwagę rosyjskich dążeń imperialnych.

Działania obu państw w myśl tej idei daje się zauważyć od samego początku ich suwerennych kontaktów: w 1991 roku Polska pierwsza uznała niepodległość Ukrainy, trwają ożywione kontakty gospodarcze i dyplomatyczne, otwarte granice sprzyjają masowej turystyce, która obok handlowych korzyści spełnia jeszcze inną, szalenie ważną rolę: pozwala wzajemnie się poznać. Jednakże cień ponurej przeszłości ciągle wisi nad wizją przyszłości obu krajów. Mimo kolejnych spotkań prezydentów, którzy wspólnie składają hołd ofiarom masowych mordów z lat 40-tych, mimo kolejnych słów o konieczności przebaczenia i pojednania. Teraz, w 70-tą rocznicę zbrodni wołyńskiej, usłyszeliśmy kolejny, mocny głos. W ostatnim tygodniu czerwca hierarchowie Kościołów: rzymsko-katolickigo i grecko-katolickiego w Polsce i na Ukrainie podpisali wspólną deklarację o pojednaniu polsko-ukraińskim. Oto fragmenty: „Za godny potępienia uważamy skrajny nacjonalizm oraz szowinizm (…) Nic nie usprawiedliwia wzajemnej wrogości, prowadzącej aż do przelewu krwi (…) Wzywamy wszystkich, Ukraińców i Polaków, do wzajemnego przebaczenia i pojednania!”

??????????????????????????????????????????????

Przypomnijmy sobie dzieje konfliktów polsko-ukraińskich. Sięgnijmy wstecz aż do wieku XVII, kiedy to w 1659 roku została w Warszawie zaprzysiężona przez Króla i Stany tak zwana Ugoda Hadziacka, zawarta rok wcześniej w miejscowości Hadziacz na Ukrainie przez delegacje: polską i kozacką. Ugoda ta miała zakończyć krwawy konflikt, który wstrząsnął Ukrainą i Rzeczpospolitą w roku 1648, a trwał już 11 lat. Konflikt, który był rewolucją narodowo-społeczną przeciwko polskim – a raczej spolszczonym – właścicielom ziemskim, żydowskim kupcom, katolickim księżom. Siłą napędową tej rewolucji byli Kozacy z Zaporoża pod wodzą atamana Bohdana Chmielnickiego. W pamięci potomnych pozostało wyjątkowe okrucieństwo obu walczących stron. „Nienawiść wrosła w serca i zatruła krew pobratymczą” – jak napisał Sienkiewicz. A jednak mimo to, po śmierci głównych protagonistów wojny: atamana Chmielnickiego z jednej, a kniazia Jeremiego Wiśniowieckiego z drugiej strony, zawarto w Hadziaczu porozumienie wzorowane na Unii Lubelskiej sprzed 90 lat.

Uznano wówczas po raz pierwszy równorzędność „narodu ruskiego” z polskim i litewskim – co, przetłumaczone na język konkretów, sprowadzało się do utworzenia z ziem ruskich trzeciego (po Koronie i Litwie) równorzędnego członu Rzeczpospolitej – z odrębnym wojskiem, hetmanem, administracją, skarbem, trybunałem, szkolnictwem, wszelkimi urzędami, miejscami w Senacie i z prawosławiem jako religią panującą. Amnestia objęła wszystkich, starszyzna kozacka otrzymała przywileje szlacheckie. W zamian Kozacy zobowiązali się odrzucić wszelkie „cudzoziemskie protekcje” (Moskwy, Turcji, Tatarów) i stać wiernie przy Rzeczpospolitej, jako wspólnej federacji Polski, Litwy i Rusi, wracając „jako wolni do wolnych, równi do równych, zacni do zacnych”.

Umowa ta, jak każda, polegała na pewnych kompromisach. Jednym z nich była zgoda na powrót szlachty polskiej do jej majątków, które zdążyła już przejąć starszyzna kozacka. Konflikt, jaki rozwinął się na tym tle, był jednym z powodów ruchłego rozbicia Unii. Kolejny konflikt ujawnił się pomiędzy hierarchami obu Kościołów: biskupi katoliccy nie dopuścili do zajęcia miejsc w Senacie przez swych prawosławnych braci, nie chcąc utracić swej monopolistycznej pozycji. Ale największe oburzenie wywołała hadziacka umowa gdzie? Oczywiście w Moskwie! Car natychmiast wznowił działania wojenne przeciwko Rzeczpospolitej, podejmując jednocześnie akcję dyplomatyczną, agitacyjną, prowokacyjną – wszystko w celu rozbicia Unii. Ta połączona akcja sił wewnętrznych i zewnętrznych przyniosła wiadomy skutek: chwila otrzeźwienia i rozsądku utonęła w powodzi głupoty, zacietrzewienia, osobistych ambicji i interesów, uległości moskiewskiej propagandzie. Utracona została wówczas jedyna na 300 lat szansa ułożenia poprawnych wzajemnych stosunków.

Pojawiają się w historii momenty, które mogą stać się zwrotnymi, o ile nie zostaną zaprzepaszczone przez krótkowzroczność i prywatę. Takim momentem w historii stosunków polsko-ruskich była Unia Hadziacka. Jej zerwanie i w kilka lat później odrzucenie zaowocowało oddaniem połowy Ukrainy, wraz z Kijowem, carowi moskiewskiemu. Zapoczątkowało to okres przewagi Moskwy nad Rzeczpospolitą, jak również okres intensywnej rusyfikacji Ukrainy. Jedynym zwycięzcą w konflikcie polsko-ukraińskim okazała się być Moskwa.

Przejdźmy do wydarzeń, o których pamięć jeszcze nie zaginęła. W XX bowiem wieku dawne księstwo Halickie, zwane później Galicją Wschodnią, oraz Ziemia Wołyńska stały się terenem tragicznego konfliktu między mieszkańcami tego regionu: Ukraińcami i Polakami.

Jest rzeczą ciekawą, iż to właśnie GalicjaWschodnia stała się kolebką ukraińskich dążeń niepodległościowych. W ostatnich latach panowania cesarza Franciszka Józefa wszystkie narody monarchii austro-węgierskiej cieszyły się znaczną autonomią, z której Ukraińcy korzystali w stopniu nie mniejszym, niż Polacy. Rozwijało się więc ukraińskie życie społeczne i polityczne, ukraińskie szkolnictwo, powstawały rozmaite ukraińskie organizacje kulturalne. Cała pozostała Ukraina, będąca pod panowaniem rosyjskim, nie mogła o czymś takim nawet pomarzyć! Polityka rusyfikacji nie dopuszczała nawet myśli o tym, że mógłby istnieć odrębny naród – Ukraińcy. Nic więc dziwnego, że w momencie rozpadu monarchii habsburskiej to właśnie w Galicji Wschodniej powstało pierwsze nowożytne państwo ukraińskie – Zachodnio-Ukraińska Republika Ludowa. Jednak równie naturalnym odruchem zamieszkających te ziemie Polaków było przeciwstawienie się tym aspiracjom, co doprowadziło do konfliktu zbrojnego. Po kilku miesiącach walk (listopad 1918 – lipiec 1919) pierwsza próba utworzenia niepodległej Ukrainy została uniemożliwiona polskimi rękami. Nie wchodzę tu w szczegóły polityki polskiej wobec pozostałej, naddnieprzańskiej części Ukrainy, której niepodległość Naczelnik Państwa, Józef Piłsudski popierał wszelkimi siłami, z wyprawą kijowską w 1920 roku włącznie – ale z jednym warunkiem: pozostawienia Galicji Wschodniej w granicach Państwa Polskiego.

Po zakończeniu w 1921 roku wojny z bolszewicką Rosją, w granicach Polski znalazł się również Wołyń. W obu tych dzielnicach, wbrew intencjom Piłsudskiego, polscy „narodowcy” prowadzili politykę przymusowej polonizacji. Jej elementami była stopniowa likwidacja szkolnictwa ukraińskiego, organizacji społecznych i politycznych, eliminacja języka ukraińskiego z życia publicznego, a także osadnictwo chłopów polskich na Wołyniu. Ta polityka „wzmacniania polskości na Wschodzie” prowadziła do skutków wręcz przeciwnych: do wzmocnienia oporu ludności ukraińskiej, do aktywizacji działań OUN (Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów) i do aktów terrorystycznych – co z kolei prowadziło do wzmożonych represji polskich, do wojskowych pacyfikacji wsi, do zamykania, a nawet burzenia cerkwi. Aresztowano również działaczy OUN, osadzając ich w więzieniu w Berezie Kartuskiej. W ten sposób przygotowany został grunt do nieodległej już tragedii.

Katastrofa państwa polskiego we wrześniu 1939 roku otwarła ukraińskim mieszkańcom Wołynia i Galicji Wschodniej drogę do odwetu. Dodatkowym elementem stała się sowiecka polityka „depolonizacji” Kresów poprzez masowe deportacje ludności polskiej w latach 1940-1941, a potem niemiecka polityka oparta na zasadzie „dziel i rządź”. Utworzona w 1942 roku UPA (Ukraińska Powstańcza Armia – nie mylić z SS-Galizien i innymi jednostkami ukraińskimi w służbie niemieckiej), jako zbrojne ramię OUN postanowiła siłą i krwawym terrorem usunąć Polaków z terenów wspólnie zamieszkałych – aby przez stworzenie faktów dokonanych uniemożliwić w przyszłości powrót tych ziem w granice Polski. Polskie podziemie zbrojne – głównie Armia Krajowa – starało się bronić ludność polską, a niekiedy brało odwet na wsiach ukraińskich. Wzajemna nienawiść doszła do szczytu.

Koniec wojny nie oznaczał zakończenia tego konfliktu. Oddziały UPA walczyły dalej w Bieszczadach, aż do całkowitego ich rozbicia przez siły polskie w roku 1947. Wtedy z kolei (w „Akcji Wisła”) Polacy wzięli rewanż, wysiedlając na Ziemie Zachodnie i Północne pozostałą w rejonie Bieszczad ludność ukraińską.

Minęło pół wieku. Polska odzyskała swoją suwerenność. Powstała niepodległa Ukraina. Warszawa i Kijów, świadome całego tragicznego balastu tamtych czasów, prowadzą politykę pojednania. Nie może być inaczej, jeżeli pragniemy budować wspólną przyszłość. Musimy pamiętać, że każdy konflikt polsko-ukraiński zawsze był – i będzie – wykorzystany przez naszego wspólnego sąsiada – Rosję. Tak było w wiekach XVII i XVIII, tak było również w XX. Rolą naszego pokolenia jest niedopuszczenie do podobnych sytuacji w wieku XXI. Dlatego tak potrzebna jest nowa „ugoda” polsko-ukraińska. I nie wystarczy podpisany wspólnie dwustronny dokument. Pojednanie musi zakorzenić się w naszych umysłach i sercach. Wtedy – i tylko wtedy – będzie ono trwałe.

Rok 1920 – zwycięstwo

Przerwaliśmy opowieść w momencie najcięższego kryzysu w polsko-bolszewickich zmaganiach. Była pierwsza połowa sierpnia 1920 roku. Wróg, pewny zwycięstwa, szturmował stolicę.

Tymczasem dzięki uporczywej obronie warszawskiego przedpola, dzięki doskonałym akcjom zaczepno-obronnym prowadzonym przez 5-tą Armię generała Sikorskiego w rejonie Modlina i Ciechanowa – środek ciężkości bitwy przesuwał się coraz bardziej na północ – ku kurpiowskim bezdrożom, ku pruskiej (wówczas) granicy. Południowe, lewe skrzydło rosyjskie stawało się coraz bardziej odsłonięte. Na to właśnie liczył Piłsudski. Tuchaczewski również widział to ryzyko. Sądził jednak, że Polacy, zajęci rozpaczliwą obroną stolicy, nie będą mieli dość czasu i sił, aby tą sytuację natychmiast wykorzystać. Pomylił się. Piłsudski już 6-go sierpnia wydał rozkaz przegrupowania sił polskich do kontrnatarcia, które miało rozpocząć się 16-go. Wiedział, iż tyle czasu potrzeba, aby wybrane, najlepsze z najlepszych, dywizje polskie mogły dotrzeć na wskazane im pozycje wyjściowe. Atak z nad Wieprza poprowadził Piłsudski osobiście. Zdawał sobie sprawę z ogromu ryzyka, nie chciał nikogo obciążać odpowiedzialnością za realizację tego – jak sam określił – „nonsensownego” planu. Wchodzić z kilkoma dywizjami na tyły blisko 200 tysięcznej wrogiej armii, przy braku pełnego rozeznania jej położenia, siły, ewentualnych rezerw, mając za plecami, w odległości zaledwie 250 km, szybkie zgrupowanie Budionnego, a opierając się głównie na własnej intuicji – było to istotnie szaleństwo.

1920 wodzowie   Piłsudski3

Skutki ataku były piorunujące. Pojawienie się polskich wojsk na tyłach armii bolszewickiej wywołało w jej szeregach panikę. Dywizje polskie parły naprzód, nie napotykając nieomal oporu. Prawe skrzydło rosyjskie, przyparte do pruskiej granicy, przestało istnieć: krasnoarmiejcy poddawali się masowo do niewoli, resztki ich przeszły granicę i zostały internowane przez Niemców. Pozostała część armii Tuchaczewskiego cofała się gwałtownie za Niemen. Bitwa Warszawska zakończyła się bezprecedensową klęską bolszewików.

Z Rosją można wygrać bitwę, znacznie trudniej jest wygrać wojnę. Od czasów Batorego jeszcze się to nikomu w Europie nie udało. Droga do zwycięstwa była jeszcze daleka. Na froncie południowym toczyły się zacięte walki z „Konarmią” Budionnego – na owe czasy potężną, ruchliwą siłą uderzeniową Czerwonej Armii. Od Kijowa po Lwów, w ciągu kilku tygodni lipca i sierpnia, dywizje polskie cofały się pod ciągłą groźbą okrążenia, zaskakujących manewrów, niespodziewanych szarż kawaleryjskich. Jednakże, ku zdziwieniu wszystkich, zamiast iść w rozsypkę, stawiały wrogowi coraz większy opór.

Mało znany jest szczegół dotyczący udziału Stalina w tych zmaganiach. Był on wówczas komisarzem politycznym w sztabie Budionnego – a więc miał tam głos decydujący. Gdy w połowie sierpnia Tuchaczewski wyczuł zagrożenie swojego lewego skrzydła, wysłał do sztabu Budionnego telegram z rozkazem natychmiastowego zwrotu na północ i szybkiego marszu na Lublin, celem wypelnienia luki na froncie pod Warszawą. Budionny i Stalin rozkaz ten zignorowali. Ważniejsze dla nich było szturmowanie Lwowa – dużego, europejskiego miasta, gdzie (po jego zdobyciu) można by było „uzupełnić braki w zaopatrzeniu”, czyli dokonać totalnego rabunku. Kilka dni później Tuchaczewski ponowił swój rozkaz – już w obliczu rozpoczętej polskiej kontrofensywy. Ale Budionny ze Stalinem zwlekali dalej, ciągle licząc na szybkie zdobycie Lwowa. Dopiero po otrzymaniu trzeciego ponaglającego rozkazu, gdy stwierdzili, że Lwowa i tak kawalerią nie zdobędą, ruszyli na północ. Ale wtedy było już za późno. Minęły dwa, jakże ważne tygodnie. Tuchaczewskiego nie było już pod Warszawą. Część polskich sił mogła się teraz zająć osobno Budionnym.

Pod Zamościem gen. Sikorski zastawił na niego sieć – jak na węgorza. Wyciągnięta w kolumny marszowe „Konarmia” weszła w tą sieć. Na poszczególne jej dywizje spadły polskie uderzenia. Pod Komorowem rozegrała sie największa bitwa kawaleryjska tej wojny, gdzie szabla i lanca decydowały o sukcesie. Bitwa kawaleryjskich dywizji, bitwa na białą broń – to było coś, czego Europa nie widziała od czasów Napoleona, i czego nie zobaczyła już więcej. Ktoś powie: średniowiecze! Tak, ale wtedy nie było innego wyjścia. Szybkie jednostki pancerno-motorowe jeszcze się nikomu w Europie nie śniły. Piechota mogła się, dzięki sile ognia, skutecznie przed „Konarmią” bronić, nie mogła jednak skutecznie jej zaatakować. Do tego konieczna była, jak dawniej, kawaleria. Brawurowe szarże polskich ułanów rozbiły bolszewicką konnicę. Resztki legendarnej Konnej Armii wraz z Budionnym i Stalinem wyrwały się z okrążenia i w panicznej ucieczce uszły na wschód.

1920 ułani   Kossak 1

Gdy w latach 30-tych Stalin zdobył pełnię władzy, kazał wymordować wyższych dowódców Armii Czerwonej z czasów tamtej wojny – tych którzy wiedzieli, którzy mogli zarzucić mu odpowiedzialność za przegraną polską wojnę. Wszystkich, z Tuchaczewskim na czele. Wszystkich, z wyjątkiem współwinowajcy – Siemiona Budionnego. Przypadek?

Klęska Konnej Armii to jeszcze nie był koniec wojny. Tuchaczewski, choć pobity, chociaż utracił poważną część swej armii, zgromadził wszystkie rezerwy z głębi Rosji i postanowił bronić linii środkowego Niemna. Tam właśnie, między Grodnem a Lidą, rozegrała się trzecia wielka bitwa, również zwycięska dla Polaków. To już nie był przypadek. Armia Czerwona nie miała już więcej sił. To był prawdziwy koniec wielkiej wojny o rewolucję europejską. Rosja bolszewicka uznała się za pokonaną, przyjmując polskie warunki pokoju, podpisane w Rydze w 1921 roku.

Spróbujmy chociaż przez chwilę wyobrazić sobie inny, czarny scenariusz: gdyby wtedy, pod Warszawą, zwyciężyły były wojska bolszewickie. A tak niewiele do tego brakowało: gdyby Piłsudski mylnie ocenił sytuację, gdyby Budionny ściśle i natychmiast wykonał pierwszy rozkaz Tuchaczewskiego, gdyby…, gdyby… Mielibyśmy wtedy Polską Republikę Rad z Marchlewskim, Konem i Dzierżyńskim na czele. A od czego specjalistą był Krwawy Feliks – nie trzeba przypominać. Ostateczna rozprawa z „Białą Polską” byłaby straszna. Katyńskie lasy byłyby rozsiane po całej Polsce. Terror, masowe rozstrzeliwania, łagry, głód… Ludobójstwo! To nie fantazja – taka była rzeczywistość na sąsiedniej Ukrainie, taka mogła być i w Polsce. Terytorium Polskiej Republiki Rad zostałoby okrojone do obszaru dawnej Kongresówki i Zachodniej Galicji – bez Wielkopolski, Pomorza i Śląska, które pozostałyby we władaniu niemieckim. (Ambasador Rosji bolszewickiej w Berlinie zapewniał ówczesny rząd niemiecki, że Armia Czerwona nie przekroczy dawnej granicy pruskiej, a niektórzy politycy polscy w Poznaniu też uważali, że lepiej się oddać z powrotem pod władzę niemiecką, niż wpaść w ręce bolszewików).

Z jakiego punktu startowalibyśmy dzisiaj, po rozpadzie sowieckiego imperium, lepiej nie myśleć.

Przed tym wszystkim uratowało nas (a może i Europę) poświęcenie, determinacja i bohaterstwo naszych Ojców i Dziadów. I za to winniśmy im pamięć i cześć!

Rok 1920 – wojna

W historii znane są bitwy, które zadecydowały o biegu wydarzeń na całe stulecia, od wyniku których zależało powstrzymanie (lub nie) czyjejś ekspansji, uratowanie (lub nie) istnienia jakiegoś państwa, narodu, czy wręcz cywilizacji. Do takich wielkich bitew należy niewątpliwie Bitwa Warszawska – „osiemnasta, decydująca o losach świata, bitwa” – jak to określił w swej książce sir Vincent D’Abernon. Wielka nie liczbą biorących w niej udział żołnierzy, lecz wielka swymi dalekosiężnymi skutkami. Bitwa Warszawska nie była odosobnionym wydarzeniem – lecz była momentem przełomowym dramatycznej wojny o polską niepodległość.W 93 rocznicę tej historycznej bitwy przypomnijmy sobie okoliczności i przebieg wydarzeń…

1920 mapa1920 Piłsudski

Wojna polsko-rosyjska, czy polsko-sowiecka, tliła się od zarania niepodległości. Była ona niejako dziejową koniecznością. Ostatnia legalna granica polsko-rosyjska została ustalona w traktacie pokojowym zawartym w Andruszowie w roku 1667. Przebiegała ona nieopodal Smoleńska i Kijowa, wzdłuż Berezyny i Dniepru. Późniejsze zmiany, dokonane w okresie zaborów, zostały unieważnione przez obie strony – nie istniała więc żadna, odpowiadająca bieżącej sytuacji, granica formalna. Stosunki demograficzne były równie skomplikowane: pomiędzy ziemiami jednoznacznie polskimi i jednoznacznie rosyjskimi rozciągała się szeroka strefa zamieszkała przez ludność białoruską, ukraińską, polską, żydowską – ale nie rosyjską. Świadomość narodowa  Ukraińców i Białorusinów  dopiero się budziła. W świadomości Polaków, utrwalonej wielką literaturą XIX wieku, ziemie te stanowiły część dawnej Rzeczpospolitej. W świadomości zaś Rosjan nie tylko te ziemie, ale i tak zwana Kongresówka, były po prostu rosyjskimi guberniami. Rewolucja bolszewicka, z jej hasłami podboju świata w imię proletariackiego internacjonalizmu, konflikt ten jeszcze pogłębiła. Nic więc dziwnego, że pierwsze zetknięcie się żołnierzy polskich i bolszewickich gdzieś na Białorusi w lutym 1919 roku zakończyło się wymianą ognia. Tak zaczęła sie ta wojna!

Przez cały rok, aż do wiosny 1920, działania obu stron ograniczały się do akcji patrolowych, czasami do sporadycznych wypadów na poszczególne miasteczka czy węzły kolejowe, celem przygotowania sobie lepszych pozycji wyjściowych do decydującego starcia. Że starcie takie nastąpi – nikt nie miał wątpliwości. Było to tylko kwestią czasu, potrzebnego obu stronom na uporządkowanie swoich spraw wewnętrznych i na zebranie sił. Rosjanie musieli zakończyć swoją wojnę domową, Polacy byli zajęci problemami Galicji Wschodniej, Wielkopolski, Pomorza, Śląska, organizacją państwa i jednolitych sił zbrojnych.

Często, szczególnie w propagandzie komunistycznej, ale również w historiografii i publicystyce anglosaskiej, początek konfliktu postrzegany jest w kijowskiej wyprawie Piłsudskiego w kwietniu 1920 roku. Lecz Kijów to nie Rosja, a próba pomocy w utworzeniu niepodległej Ukrainy sprzymierzonej z Polską to nie atak na Rosję. Do zrozumienia tych prostych prawd trzeba było wiele czasu. Wtedy na takie zrozumienie było jeszcze za wcześnie.

Wykorzystując zaangażowanie polskie na Ukrainie, po zwycięskim zakończeniu swej wojny domowej, główne siły Armii Czerwonej pod dowództwem Michaiła Tuchaczewskiego rozpoczęły decydującą ofensywę na froncie białoruskim. Jednocześnie, pod hasłem obrony Rosji i rewolucji przed „Białymi Polakami”, ruszyła do natarcia pod Kijowem słynna z bitności i okrucieństwa Konna Armia Budionnego, wdzierając się na tyły polskich wojsk. Na obu frontach rozpoczął się dramatyczny odwrót. Zagrożone ciągłymi oskrzydleniami, rozrzucone na wielkich obszarach Białorusi i Ukrainy, niewielkie siły polskie nie były w stanie odtworzyć porwanego frontu. Bolszewicy byli pewni zwycięstwa. W zdobytym Białymstoku utworzony został zalążek przyszłego komunistycznego rządu Polskiej Republiki Rad z Marchlewskim, Konem i Dzierżyńskim na czele. Wydrukowano odpowiednie odezwy i proklamacje. Czekano tylko na zdobycie Warszawy, co miało nastąpić lada dzień…

1920 ckm  1920 czołg

W tym samym czasie w Polsce mobilizowano wszystkie siły do odparcia najazdu. Ustały spory polityczne, powstawały oddziały ochotnicze, kto tylko był zdolny do noszenia broni, zgłaszał się do wojska. Lecz trzeba było jeszcze mieć tą broń! Na ziemiach polskich nie pozostała po zaborcach ani jedna wytwórnia sprzętu wojskowego. Każdy karabin, każdy pocisk musiał być zdobyty lub dowieziony. A sojusznicy i sąsiedzi tego nie ułatwiali. Anglia praktycznie odmówiła pomocy. Kolejarze czescy i niemieccy – oraz portowcy „wolnego” Gdańska blokowali transporty z Francji w imię popierania „światowej rewolucji proletariackiej”. Mimo to, siły polskie rosły z tygodnia na tydzień. Ludność Warszawy żywiołowo kopała okopy i budowała umocnienia polowe. Wódz Naczelny, Józef Piłsudski, spędzał bezsenne noce nad sztabowymi mapami, usiłując przewidzieć ruchy przeciwnika.

Bolszewicy rozpoczęli frontalny atak na miasto, jednocześnie swym prawym skrzydłem obchodząc je od północy i usiłując zdobyć przeprawy przez Wisłę w Płocku i Włocławku. Na froncie południowym Budionny szturmował Lwów. Zdawało się, że wszystko stracone, że nic już nie uchroni Polaków przed klęską, że powtórzy się scenariusz powstań narodowych XIX wieku. Pozostała tylko nadzieja na cud.

Co stało się potem, zobaczymy w kolejnym wpisie.

Wojny religijne

Wśród wielu różnych konfliktów, trapiących ludzkość od stuleci, szczególnie szokujące są konflikty i wojny kwalifikowane przez historyków, polityków czy publicystów jako wojny religijne. No bo jakże? Przecież każda z wielkich religii świata stawia na jednym z czołowych miejsc miłość bliźniego – a tu raptem dowiadujemy się, że religia staje się przyczyną wojen? Przyjrzyjmy się temu zjawisku bliżej, bo przecież nieobce jest ono również współczesnemu światu.

Pozornie wszystko się zgadza: na przykład przez tysiąc lat walczył świat islamu ze światem chrześcijańskim: od podboju (chrześcijańskich już wtedy) Bliskiego Wschodu i Północnej Afryki w wieku VII, do wyprawy Kara Mustafy pod Wiedeń z końcem wieku XVII-go. Walka Krzyża z Półksiężycem – a więc walka pomiędzy dwoma religiami. Ale zwróćmy uwagę, że znaki religijne wypisane na sztandarach stanowiły symbol nie tylko religii. Znaki te symbolizowały dwie różne cywilizacje, dwa różne systemy wartości, dwa – do dziś różne – światy: Wschodu i Zachodu. Ponadto, to tysiącletnie parcie islamu na Zachód było jednym z elementów odwiecznej „wędrówki ludów” z głębi Azji. Przecież my, dzisiejsi Europejczycy, też kiedyś odbyliśmy tę drogę, wypierając pierwotnych celtyckich mieszkańcow Europy na jej skaliste atlantyckie wybrzeża. A również dzisiaj, choć innymi, emigracyjnymi drogami, ta wędrówka odbywa się dalej. Więc zielony sztandar Proroka był tylko symbolem integrujacym ludy Wschodu w kolejnej fazie ich dążenia na zachód – tak jak znak Krzyża pozwolił jednoczyć Europejczyków w obronie swego kontynentu.

Trudniej zrozumieć krwawe wojny okresu reformacji w Europie Zachodniej, głównie we Francji i Niemczech: przeciwnicy walczyli pod hasłami religijnymi, mordując się w imię tego samego Boga, w ramach tej samej chrześcijańskiej cywilizacji. Czy rzeczywiście różnice w sposobie pojmowania wiary były przyczyną tylu nieszczęść? Czy to rzeczywiście religia ponosi winę? Czy fundamentalny nakaz chrześcijański: „miłuj bliźniego…” może rozpalić w ludziach nienawiść?  W rzeczywistości w tak zwanych „wojnach religijnych” zawsze szło o coś innego: były to bądź rewolucje społeczne, bądź ruchy narodowościowo – wyzwoleńcze, bądź walka możnych tego świata o władzę, bądź o przywłaszczenie i podział między sobą kościelnych majątków. W Europie w XVI i XVII wieku wszystkie te elementy były ze sobą splecione, wszystkie odgrywały zasadniczą rolę w kolejnych fazach konfliktu. Żeby nikt nie myślał, że walka toczy się o prawo swobodnego wyboru wyznawanej wiary, ustalono właśnie wtedy zasadę „cuius regio, eius religio” (czyja władza, tego religia). To władca decydował, jaką wiarę mają wyznawać jego poddani. To władca decydował, czy bardziej mu się opłaca przywłaszczyć sobie majątki kościelne, czy też pozostać w zgodzie z Watykanem. Która droga przysporzy mu sojuszników, a która wrogów. Z dogmatami wiary niewiele to miało wspólnego.

Klasycznym przykładem tego postępowania była transformacja państwa Zakonu Krzyżackiego w cywilne księstwo pruskie Hohenzollernów. Zakon Krzyżowy, powołany swego czasu do walki z poganami, stracił zupełnie rację bytu wobec otoczenia jego terytorium katolickimi prowincjami Rzeczpospolitej. Stracił poparcie Watykanu, groziła mu likwidacja, przekazanie podbitych ziem pruskich królowi polskiemu. I wtedy ostatni Wielki Mistrz Zakonu, niejaki Albrecht Hohenzollern, wpadł na genialny pomysł: zerwał stosunki z Watykanem, przyjął luteranizm, rozwiązał Zakon, przejął na własność jego majątek oraz ogłosił się cywilnym, dynastycznym księciem Prus. Gdyby natrafił na kogoś innego, pewnie mielibyśmy jedną więcej wojnę „religijną”… o spadek po Zakonie. Ale że na tronie polskim zasiadał dobrotliwy Zygmunt Stary, Rzeczpospolita przeżywała wyjątkową prosperity i nikomu w Polsce nie chciało się wojować o jakieś tam Prusy, więc wystarczyło przyjechać do Krakowa i uklęknąć przed królem, aby uzyskać akceptację swej nowej pozycji. Oczywiście, przy tej okazji cała ludność utworzonych w ten sposób Prus Książęcych musiała przyjąć protestantyzm – bo taka była wola księcia.

Zdarzają się jednak wojny o naprawde religijnym – czy też mówiąc bardziej współczesnym językiem – ideologicznym charakterze. Zdarza się to wtedy, gdy podeptane zostają brutalnie czyjeś uczucia, gdy zdarzy się profanacja symboli religijnych, drogich sercu ogółu ludności. Wtedy wojna nie toczy się o to, czyja wiara jest lepsza, lecz toczy się ona w obronie znieważonego „sacrum”, zespołu wartości i symboli uważanych za godne szacunku. Przykładem takiej wojny jest „potop szwedzki” z połowy XVII wieku. Początkowo była to wojna dynastyczna: mógł być królem Polski Jan Kazimierz, równie dobrze mógł być i jego kuzyn, Karol Gustaw. Kolejne prowincje przyjmowały bez walki jego zwierzchnictwo, kolejno otwierały przed nim bramy Poznań, Warszawa, Kraków. Naiwnym towarzyszyła  nadzieja, że nowy władca swą siłą dopomoże w rozwiązaniu problemów na wschodzie, gdzie trwały beznadziejne walki z Moskwą i Kozakami. Zrezygnowany Jan Kazimierz uciekł na Śląsk. Rzeczpospolita leżała u stóp zwycięzcy. Tymczasem protestanckie, a raczej zateizowane wojska szwedzkie, zdemoralizowane dodatkowo ledwo ukończoną „wojną trzydziestoletnią” w Niemczech, rozpoczęły na całego rabunek wszystkiego, co tylko przedstawiało jakąś wartość, profanując przy tym kościoły, klasztory, obiekty kultu religijnego. Próba dokonania tego samego na Jasnej Górze spotkała się z oporem, wieść rozniosła się po kraju. Tego już było za wiele. Szok, wywołany tak brutalnym złamaniem zasad tolerancji religijnej, podeptaniem wszelkich świętości – wywołał falę nienawiści do najeźdzcy i jego sojuszników. Rozpoczęła się wtedy druga faza wojny – wojna religijna. Kto katolik – ten przeciw Szwedom! Nieważne – chłop czy szlachcic – chwytał za broń. Losy wojny odwróciły się. Wrócił Jan Kazimierz, uciekać musiał Karol Gustaw.

czestochowa  Obrona Jasnej Góry – 1655

Identyczny przebieg miała, 150 lat później, wojna hiszpańska Napoleona. Pierwsza faza – to konflikt dynastyczny. W celu „wymiany” władcy na tronie hiszpańskim armia napoleońska ruszyła na Madryt. Wojska króla Hiszpanii próbowały stawić opór pod Somosierrą z wiadomym skutkiem: wystarczyła dobra szarża przybocznego szwadronu gwardii, by cała linia obrony rozsypała się. Król hiszpański uciekł, w Madrycie zasiadł na tronie brat Napoleona, gwarantując tym samym sojuszniczą zależność Hiszpanii od napoleońskiej Francji.  Sprawa byłaby zakończona – gdyby nie rewolucyjne nawyki francuskich wojsk: zateizowane oddziały zaczęły rabować i bezcześcić kościoły i klasztory, profanować obiekty kultu religijnego, itp, itd … no i efekt był natychmiastowy: rozpoczęła się wojna religijna ludu hiszpańskiego przeciw bezbożnikom. I znów, jak 150 lat wcześniej w Polsce, za broń chwytał każdy: chłop i szlachcic, mieszczanin i zakonnik, kobieta i dziecko. Pogwałcenie uczuć religijnych spowodowało, że już opanowany – zdawało się – kraj stanął w ogniu wojny, która nie była do wygrania. Sytuacje wykorzystał oczywiście główny przeciwnik Francji – Anglia, udzielając powstańcom poparcia finansowego i militarnego, podsycając płomień tej wojny. Ale jej zacięty charakter, emocjonalne zaangażowanie – miały swe źródło religijne. (W pewnym sensie obrona świata demokracji przed światem totalitaryzmu w XX wieku to była też walka o zachowanie zagrożonych wartości).

Saragossa obrona Saragossy – 1808/1809

Odmianą wojen religijnych są konflikty wywołane fanatyzmem pewnych grup wyznawców jakiejś religii. Współcześnie określamy ich mianem „fundamentalistów”. Ich działanie, oparte na głębokim przekonaniu o konieczności wprowadzenia siłą rygorystycznych zasad danej religii do życia publicznego, politycznego, obyczajowego – sprzeczne jest z reguły z poglądami większości społeczeństwa. Prowadzi to czasem do wojny domowej (jak w Algerii w latach 90-tych), czasem przybiera to postać zamachów terrorystycznych dokonywanych w imię Boga, znanych nam współcześnie (jak choćby ostatnie wydarzenia w Bostonie). Swego czasu zabrał głos na ten temat również Jan Paweł II. Potępił On wszelkie ekstremizmy religijne i wszelkie zabójstwa dokonywane w imię Boga – jako sprzeczne z samą ideą Boga-Stwórcy, Boga-Ojca, ideą uznawaną przez wszystkie wielkie monoteistyczne religie świata.

I tu dochodzimy do sedna sprawy. Używanie haseł religijnych do zamaskowania rzeczywistych powodów konfliktu, do rozniecania czy pogłębiania wzajemnych niechęci jest wielkim nadużyciem. Każda wojna jest w swej istocie antyreligijna. Wyznawanie wiary powinno łagodzić, a nie zaostrzać konflikty. „Miłujcie nieprzyjaciół swoich” – jakie to trudne, czasem wręcz nieosiągalne! Ale przecież wystarczyłoby „miłuj bliźniego, jak siebie samego”. Lecz nawet ten nakaz boski widać jest za trudny, gdy w grę wchodzą emocje, sprzeczne interesy, polityczne rozgrywki.