Patriotyzm a nacjonalizm

Rozważania na temat patriotyzmu. Temat taki jakby trochę niedzisiejszy, bo kto teraz poważnie dyskutuje na takie tematy? Dom, samochód, zarobki, może jakieś egzotyczne wakacje – to tak, ale patriotyzm?

To piękne słowo pochodzi od łacińskiego „patria”, czyli ojczyzna. A więc być patriotą, to znaczy kochać swoją ojczyznę. Jest to uczucie z samej swej definicji bardzo szlachetne. Bo ojczyzna, to kraj naszego dzieciństwa, wraz z jego krajobrazami i historią, z zamieszkującymi go ludźmi, z jego kulturą i tradycją, z jego wzlotami i upadkami. Ojczyzny się nie wybiera – ojczyznę się ma – tak, jak się ma swoich rodziców – i kocha się ich bez względu na to, czy są biedni, czy bogaci.

Uczucia patriotyczne wzmagają się w czasie zewnętrznych zagrożeń – wojen, najazdów, okupacji. Ale gdy ojczyźnie nic nie zagraża, gdy żadne burze dziejowe nad nią się nie przetaczają, gdy „wokoło spokojnie, ni słychu o wojnie” – jak w arii ze Strasznego Dworu – to te uczucia jakby wygasają.

A nacjonalizm? Słowo to pochodzi od łacińskiego „nation”, czyli „naród”. Znamy z historii i współczesności takie nazwy, jak: Obóz Narodowy, Zjednoczenie Narodowe, Narodowa Demokracja, Narodowy Socjalizm, Narodowe Chrześcijaństwo… Wszystko jedno co, ale „Narodowe”. Co łączy te wszystkie – tak różne, zdawało by się ugrupowania –  że tak chętnie używają tego samego przymiotnika? Co powoduje, że na jego dźwięk człowieka ogarnia – delikatnie mówiąc – niepokój? Czyżby to była prawda, że to, co „narodowe”, może być groźne?

Zauważmy, że istnieje od dawna szereg innych nazw zawierających w sobie ten sam przymiotnik, lecz nie budzą one żadnych niepokojących skojarzeń – wręcz przeciwnie. Biblioteka Narodowa, Filharmonia Narodowa, Muzeum Narodowe – czy to się może brzydko kojarzyć? Ten sam przymiotnik, a jak inaczej brzmi w kontekście tych nazw. A wiec jak to jest? Co znaczy ten przymiotnik?

Żeby sobie na to odpowiedzieć, trzeba zdefiniować pojęcie „naród”. Słowniki polskie, angielskie czy francuskie zgodne są co do tego, że „naród” jest to historycznie ukształtowana wspólnota ludzi tego samego języka i kultury, najczęściej wspólnie zamieszkująca określone terytorium. Zauważmy, że taka definicja nie zawiera pojęcia „wspólne pochodzenie etniczne”, choć niewątpliwie kręgosłupem każdego narodu jest jakaś grupa etniczna, wokół której, czy też na fundamencie której, rozwija się w procesie historycznym „naród”.

Prześledźmy taki proces na przykładzie Polski. Istniejące w czasach piastowskich polsko-języczne plemiona słowiańskie stanowiły mocny fundament etniczny pod rozwój przyszlego narodu. Plemiona te przekazały następnym pokoleniom to, co najważniejsze: wspólny język. Od tamtego czasu poczucie przynależności do tej grupy językowej stało się podstawowym wyznacznikiem przynależności do narodu polskiego. Zauważmy: nie powiazania biologiczno-genetyczne, lecz język i związana z nim kultura.

Wiemy o tym, że co najmniej od XIII wieku ziemie polskie stały się tyglem stapiającym najrozmaitsze grupy etniczne i rasy. Od najazdów mongolskich poczynając (gwałty dokonywane przez najeźdźców nie są wynalazkiem XX wieku), poprzez niemieckich osadników, dalej (w wiekach XV – XVII) poprzez przyjmujących polski jezyk i kulture bojarów i kniaziów ruskich, białoruskich i litewskich, tatarskich osiedleńców, ormiańskich kupców itd, itp… W owym czasie kultura polska (również kultura polityczna) dominowała w obszarze pomiędzy Bałtykiem a Morzem Czarnym, stanowiąc wielką siłę przyciągającą. Jej ogromnym atutem była niespotykana wówczas nigdzie tolerancja religijna, rasowa, narodowa. Polacy nie czuli się zagrożeni przez nikogo, gęstość zaludnienia była niewielka, więc nikomu nie przeszkadzali przybysze z innych stron świata. A i oni czuli się dobrze, łatwo przyjmowali polską kulturę za swoją, stając się w ten sposób Polakami. Kto na tym korzystał? Wszyscy, a naród polski, jako zbiorowość skupiona wokół polskiego języka, kultury i tradycji historycznej – w szczególności.

Nastepujący po tym okres upadku państwowosci polskiej był okresem próby: kto czuł się Polakiem, a kto traktował przynależność do tej grupy koniunkturalnie. Wybór był często trudny: poddać się represjom, czy pójść na wygodną współpracę z zaborcą, stając się Niemcem czy Rosjaninem. Linia podziału nie przebiegała według kryteriów etnicznych. Decydowało poczucie przynależności do języka, kultury, historii – a zatem do Narodu. Ta presja zewnętrzna i potrzeba samookreślenia się ostatecznie uformowały to, co współcześnie nazywamy narodem polskim.

Popatrzmy na kilka nazwisk wybitnych ludzi, tworzących historię i kulturę narodową: Kościuszko (Białorusin?), Mickiewicz, Pilsudski (Litwini?), Traugutt, Grottger (Niemcy?), Tuwim (Żyd?), Matejko (Czech?), Chopin (Francuz?). Przecież wszyscy oni całym swym życiem i działalnością stwierdzali jedno: jesteśmy Polakami.

W takim właśnie kontekście wspólnoty językowo – kulturowo – historycznej użyto przymiotnika „narodowy” dla określenia muzeum, biblioteki, czy filharmonii, mających służyć całej tej wspólnocie. To zrozumienie pojęcia „naród” może budzić szacunek i sympatię.

Jednak na przełomie XIX-XX wieku stało się coś złego: pojęcie „naród” zaczęto zawężać, zaczęto mówić o „czystości rasowej”, wprowadzono pojęcie „prawdziwego Niemca”, „prawdziwego Polaka” – w odróżnieniu od tych „nieprawdziwych”. Wtedy właśnie zaczęto stosować przymiotnik „narodowy” dla określenia ugrupowań szerzących teorie „czystości rasy”. Szczytowym „osiągnięciem” tego kierunku politycznego były partie nazistowskie, było ludobójstwo, był Holokaust. Po zakończeniu wojny, po naocznym przekonaniu się, do czego prowadzą tego typu teorie i „narodowe” partie polityczne, zdawało się, że nikt i nigdy nie ośmieli się już wrócić do podobnej terminologii, do podobnego sposobu myślenia, do uwzgledniania kryteriów rasowych w ocenie ludzi, do szerzenia nienawiści rasowej. Że już nikt nigdy nie ośmieli się być nacjonalistą, rasistą, antysemitą, bo te pojęcia zostały naznaczone piętnem zbrodni tak wielkiej, że nikt w Europie, a szczególnie w Polsce, nie będzie mógł myśleć tymi kategoriami, nie narażając się na powszechne potępienie i pogardę otoczenia.Gorzka to była pomyłka. Ugrupowania „narodowe” w nazwie istnieja nadal, nie troszcząc sie o skojarzenia z terminem „nazi”. Nacjonalizm odradza się w różnych stronach świata, w tym również w Polsce.

Popatrzmy na to zjawisko jeszcze z innego punktu: z punktu widzenia interesu narodowego, którego obrona jest w teorii głównym założeniem i celem działania „narodowców”. Po pierwsze – wyklucząjac ze społeczności polskiej całe grupy  „obcych rasowo”, pozbawia się ją wielu wartościowych jednostek współtworzących polski dorobek intelektualny i gospodarczy, osłabiając i zubożając w ten sposób całą społeczność. Po drugie – kompromituje się Polskę i Polaków w oczach świata, do ktorego Polska chce zdążać. Po trzecie – kompromituje się w oczach samych Polaków pojęcia „naród” i „chrześcijaństwo”, co jest bardzo groźne z punktu widzenia formowania świadomości nowych pokoleń Polaków. W sumie jest to więc działanie na szkodę narodu. Bo przecież naród rozwija się zdrowo wtedy, gdy jest otwarty, przyjazny dla ludzi i świata – a nie wtedy, gdy zamyka się w getcie rasowych uprzedzeń. Czego najlepszym dowodem – nasza własna historia.

 

Ukraina po raz drugi

Już minął rok, jak na tym forum pisałem o wydarzeniach na (a raczej „w”) Ukrainie. Rewolucja w Kijowie, powołanie nowego rządu, zwrot ku Europie. Zdawało się, że wszystko idzie dobrze, że dalsza pokojowa transformacja Ukrainy nie powinna już napotykać poważnych przeszkód. Ale rzeczywistość okazała się inna: do akcji wkroczyła Rosja, dla której demokratyczna i związana z Zachodem Ukraina jest nie do zaakceptowania. Ukraina w oczach rosyjskiego przywódcy była, jest i powinna na zawsze zostać jako kraj satelitarny, podporządkowany Rosji politycznie, gospodarczo i militarnie. No i zaczęło się! Znamy kolejne wydarzenia: aneksja Krymu, agresywne działania w Donbasie… A wszystko w atmosferze zmasowanej wrogiej propagandy, usiłującej przedstawić nowe władze w Kijowie jako nacjonalistów, faszystów, zagrażających rosyjsko-języcznej ludności zamieszkującej wschodnie regiony Ukrainy. Cynizm tej operacji przechodzi wszelkie wyobrażenia: regularne oddziały rosyjskiej armii, pozbawione tylko znaków rozpoznawczych, ale wyposażone w broń ciężką: czołgi, artylerię, rakiety – przedstawiane są jako miejscowi buntownicy, walczący przeciwko „faszystom” z Kijowa. Kłamstwo jest oczywiste dla wszystkich, lecz przeważa polityka „chowania głowy w piasek” – aby tylko nie drażnić „niedźwiedzia”, bo może jeszcze większych szkód narobić! A „niedźwiedź”, czyli Rosja, konsekwentnie realizuje swój cel: Ukraina musi pozostać w rosyjskiej strefie wpływów. Nie ważne jest to, że zniszczeniu ulega cały region górniczo-przemysłowy Donbasu, że mieszkańcy tracą źródła utrzymania – ważne jest to, aby destabilizować państwo ukraińskie, aby zmusić jego władze do uległości, do przyjęcia protektoratu Moskwy, do zerwania związków z Zachodem, z Unią Europejską, nie mówiąc już o NATO. Tymczasem działania te przynoszą skutki odwrotne od zamierzonych. Przeprowadzone demokratyczne wybory wyłoniły nowy skład ukraińskiego parlamentu, wybrano nowego prezydenta, powstał nowy rząd. Podpisano umowę stowarzyszeniową z Unią Europejską, otwarto drzwi do negocjacji z NATO – co wprawiło władze rosyjskie we wściekłość! Ale najważniejsze zmiany, o długofalowym znaczeniu,  przebiegają w świadomości Ukraińców. Rosja, uważana dotychczas za bratni kraj, o wspólnych tradycjach, zbliżonym języku, religii, o wspólnie przeżytych dramatach Wielkiej Wojny – postrzegana jest teraz coraz bardziej jako groźny agresor, przed którym trzeba się bronić. Jednocześnie coraz częściej perspektywa rozwoju i bezpieczeństwa kraju spostrzegana jest w związku z Unią Europejską i z NATO (w czym wielkie znaczenie ma przykład Polski i państw bałtyckich).  Prezydent Poroszenko stwierdził ostatnio, że Ukraina zrywa z polityką neutralności – „zapłaciliśmy za to zbyt wielką cenę i dziś wracamy do integracji z euroatlantycką przestrzenią bezpieczeństwa”. Jak słusznie zauważył też jeden z czołowych ukraińskich polityków, „obecnie nadszedł czas, aby naprawić błąd sprzed 350 lat”, kiedy to starszyzna kozacka, skłócona z Rzeczpospolitą, poddała się pod „opiekę” cara moskiewskiego. Bowiem Rosja, niezależnie od panujących tam systemów politycznych, pozostaje wciąż krajem o imperialnych skłonnościach, wyznającym „doktrynę Breżniewa”, polegającą na przypisywaniu sobie prawa do interwencji w sąsiadujących z nią krajach, aby tylko utrzymać je w swojej strefie wpływów.

Sytuacja daleka jest od rozwiązania. Rosja pozostaje w coraz większej izolacji od otaczającego ją świata, odczuwa coraz dotkliwsze skutki spadających cen ropy naftowej, grozi jej zapaść gospodarcza – ale jej władca, prezydent Putin, nie myśli wycofać się ze swoich mrzonek o odbudowie imperium. Oficjalna propaganda mówi o spisku zachodniego świata przeciwko Rosji, która musi bronić się przed wrogimi siłami. Zaczyna być niebezpiecznie, bowiem nie wiadomo, jak zachowa się rosyjski przywódca w momencie „przyparcia do muru” – w końcu Rosja wciąż jest mocarstwem atomowym. Jednak wszelkie próby „ugłaskania” Putina on sam uznaje za zachętę do dalszej agresji przeciw Ukrainie i – być może – kilku innym państwom w pobliżu. Niestety przypominają się lata 1938/39 w Europie, czasy osławionego „Monachium”, czasy bojaźliwych ustępstw przed coraz nowymi żądaniami Hitlera. Co robić z tą „kwadraturą koła”?

Głównym poligonem, na którym rozgrywa się akcja, jest Ukraina – kraj sąsiadujący z Polską. Polska, zgodnie ze swym żywotnym interesem, stała się głównym „ambasadorem” Ukrainy w jej dążeniu do zachodniego świata, bowiem wolna, demokratyczna, związana z Zachodem Ukraina byłaby najlepszym gwarantem bezpieczeństwa Polski. Mówił już o tym Marszałek Piłsudski prawie sto lat temu! Obyśmy tego doczekali!

10 lat w Unii Europejskiej

Z początkiem maja w Polsce świętowano dziesięciolecie członkostwa w Unii Europejskiej. To już dziesięć lat minęło, jak w ogólnopolskim referendum Polacy zdecydowali o przystąpieniu do tej europejskiej wspólnoty.

Unia Europejska Flaga Unii

Dzisiaj, szczególnie w obliczu wydarzeń w Ukrainie, ledwie nieliczni fanatycy kwestionują celowość tego kroku. Polska zmieniła się w ciągu tych 10 lat na korzyść!  Miliardy Euro z unijnej kasy pozwoliły modernizować rolnictwo, rozwijać infrastrukturę (w tym drogi i autostrady),

Wroclaw-Most-Redzinski  Autostrada koło Łodzi

dbać o środowisko naturalne, konserwować zabytki, popierać lokalne inicjatywy gospodarcze i kulturalne. Trzeba było tylko chcieć i umieć te miliardy wykorzystać. Skutki widzi każdy, kto odwiedza Polskę. A przecież nie tylko o te materialne skutki chodzi. Otwarte granice, otwarty rynek, możliwość pracy lub studiów w dowolnym unijnym kraju zmieniają również mentalność Polaków. Świat staje się bardziej swojski. Nasi rodacy mogą się czuć obywatelami Europy, ze wszystkimi tego skutkami – również w dziedzinie bezpieczeństwa – co przy obecnej sytuacji za wschodnią granicą jest nie do przecenienia! Ale wciąż jest wielu malkontentów, którym nic się nie podoba. Na ten temat znalazłem w Internecie świetny felieton, pióra polskiego dziennikarza, Jarosława Gugały, który to tekst pozwolę sobie w całości przytoczyć! To jest jakby wyjęte z moich myśli! Oto ten tekst:

„Przez ćwierć wieku przebudowaliśmy Polskę dokumentnie. Z zapóźnionego cywilizacyjnie, zniewolonego PRL-u udało się nam nam dojść do podziwianej w świecie demokratycznej i coraz bogatszej Rzeczypospolitej. Obcokrajowcy patrzą z zazdrością na tempo naszych cywilizacyjnych przemian. Tymczasem badania opinii publicznej pokazują, że jesteśmy ciężko sfrustrowani i nie umiemy dostrzec tego, co dla każdego oglądającego Polskę z zewnątrz jest oczywiste. Wygląda to tak, jakbyśmy postanowili popełnić zbiorowe samobójstwo; jakby wolna ojczyzna była najgorszą w dziejach. A to przecież najlepsza Polska, jaką kiedykolwiek mieliśmy. Najbogatsza, najbardziej demokratyczna, najsprawiedliwsza, najbardziej obywatelska. Mamy mnóstwo problemów i powodów do narzekania, ale żyjemy w państwie wolnym i  szybko – choć chcielibyśmy jeszcze szybciej – nadrabiającym zapóźnienia. W kraju skazanym na sukces. Jednak wciąż niewielu z nas zdaje sobie z tego sprawę – albo też większość nie chce tej prawdy przyswoić. Jesteśmy przyzwyczajeni do marudzenia i martyrologii. Nie nauczyliśmy się okazywać dumy, radości i entuzjazmu na trzeźwo. Szkoda, bo żyłoby się nam dużo łatwiej. A tymczasem wypowiedzenie opinii, że w Polsce jest dobrze, grozi linczem, bo u nas nie można mówić, że się jest dumnym i zadowolonym z tego, co jest. Tradycja każe na pytanie: „co słychać?” odpowiedzieć: „stara bieda”. Gdybyśmy tak jak Amerykanie odpowiadali: „fantastycznie! super!” – nikt by z nami nie chciał gadać. Bo tak mówić nie wypada. Tak mogą mówić tylko ludzie pewni swego i ufni. A my jesteśmy nieufni. Poziom tzw. kapitału społecznego, czyli zaufania do państwa, gminy czy sąsiadów, jest przygnębiająco niski. Ufamy tylko najbliższej rodzinie, a i to nie do końca. Obawiamy się sąsiadów, nie lubimy obcych, nie jesteśmy pewni własnej wartości. A przecież żeby zrozumieć, że nie mamy się czego wstydzić i że czas przestać boczyć się na siebie i narzekać, wystarczy prześledzić, jak było wcześniej. Cofnijmy się krok za krokiem: zakłamany i zacofany PRL; wyniszczająca II wojna światowa; niedemokratyczna i słaba sanacyjna II RP; zniszczenia I wojny; 123 lata zaborów wraz z krwawo tłumionymi powstaniami, emigracją elit, kolonialną eksploatacją kraju. Itp., itd. Uświadommy sobie również, że na przestrzeni ostatnich dwóch wieków z dużym okładem tylko w sumie przez 45 lat mieliśmy w pełni niepodległe państwo!

Dlatego dziś, – gdy po raz pierwszy Polska jest bezpieczna, bo należy do najsilniejszego militarnego sojuszu świata, jakim jest NATO; – gdy wreszcie jest częścią Zachodu i należy do Unii Europejskiej, która daje nam co roku równowartość 20% naszego dochodu narodowego na rozbudowę infrastruktury i wyrównanie poziomu życia oraz gwarantuje utrzymanie najwyższego standardu praw obywatelskich; – gdy nie ma żadnego poważnego zagrożenia naszej niepodległości; – gdy Polska rozwija się w najszybszym w Europie tempie mimo światowego kryzysu; – gdy kilkadziesiąt procent Polaków – najwięcej w historii – kształci się na wyższych uczelniach; – gdy gołym okiem widać, jak szybko rozwijają się nasze miasta, jak powstają drogi, mosty, wiadukty; – gdy rośnie zamożność Polaków, bogacą się wnętrza naszych domów, przybywa użytkowników internetu; – gdy wzrasta konsumpcja dóbr kultury i obycie, bo jeździmy swobodnie po świecie na wakacje i do pracy… zdajmy sobie wreszcie sprawę, że przeżywamy właśnie najlepszy okres w historii! Dlaczego więc uważamy, że jest źle? Czy takie wrażenie wywołują media skupione na tragediach i problemach? A może to szczujący politycy wmawiają nam, że jesteśmy nieszczęśliwi? Jeżeli kupujemy miliony samochodów, jeśli coraz więcej z nas – i to wcale nie najbogatszych – wyjeżdża na zagraniczne wczasy; jeżeli coraz więcej wydajemy na ubrania, przedmioty luksusowe, kulturę, nowe meble czy coraz lepszą żywność; jeśli rosną nasze oszczędności; jeśli żyjemy średnio prawie o dziesięć lat dłużej niż ćwierć wieku temu – to dlaczego uważamy, że jest coraz gorzej? (…) Jesteśmy przecież dumnym narodem, który – powtórzę to raz jeszcze – przeżywa właśnie najlepszy okres w swoich dziejach. Czas wreszcie sobie to uświadomić. Obcokrajowcy, którzy patrzą na nas z podziwem, tego za nas nie zrobią”.

DLOKADwojka  Nowa Murckowska

Czy można jeszcze coś dodać? Wiem, w każdym kraju – w Polsce też – znajdą się ludzie poszkodowani przez los, potrzebujący pomocy. W każdym kraju jest coś, co należy usprawnić – nigdzie nie jest idealnie. Trzeba pamiętać z jakiego poziomu Polska startowała, jakie ma historyczne zaszłości… Dlatego nie powinniśmy tolerować czarnowidztwa. To zniechęca, to hamuje rozwój! Więcej optymizmu, Rodacy!

 

 

Ukraina

Od niemal dwóch miesięcy dzieje się coś niezmiernie ważnego na Ukrainie. A właśnie: „na”, czy „w” Ukrainie? Ostatnio słuchałem wywiadu z młodymi Ukraińcami, komentującymi bieżące wydarzenia. Ci młodzi ludzie wyraźnie preferowali formę: „w Ukrainie”. Jakie to ma znaczenie? W języku polskim przyjęło się używać formy „na” w odniesieniu do jakiegoś regionu naszego kraju, lub do pojęć geograficznych. Mówimy: „na Mazowszu”, „na Śląsku” – lub „na Saharze”, „na Hawajach” – ale nigdy „na Francji” czy „na Rosji”.  Forma „na” w odniesieniu do Ukrainy czy Litwy jest zatym pozostałością czasów, gdy te dwa kraje były częścią wspólnego państwa: Rzeczpospolitej. Obecnie są to państwa suwerenne, niepodległe, do których forma „na” już nie pasuje, jest wręcz poniżająca dla obywateli tych krajów. Wiem, że trudno jest wykorzenić zastarzałe zwyczaje. Jeszcze długo będziemy mówić „na Litwie”, czy „na Ukrainie”, ale musimy zdawać sobie sprawę z niewłaściwości tej formy!

Po tym przydługim wstępie wróćmy do rzeczy: w Ukrainie obudziło się społeczeństwo obywatelskie, świadome swych praw i dążeń. Zapalnikiem stała się sprawa uznania europejskich aspiracji Ukraińców. Prezydent i rząd, pod naciskiem Rosji, odmówili Ukraińcom prawa do integracji z Europą. W odpowiedzi, społeczeństwo odmówiło prezydentowi i rządowi prawa do reprezentowania ich interesów. Manifestacje, które zaczęły się w Kijowie dwa miesiące temu, objęły stopniowo wszystkie większe miasta Ukrainy, nie tylko w zachodniej, ale nawet już teraz we wschodniej części kraju. Można podziwiać upór i determinację manifestantów, koczujących mimo zimowych warunków na placach stolicy, stawiających opór atakom milicji, nie ustępujących mimo zmęczenia, zimna, braku bliskich perspektyw na zwycięstwo! Czego chcą protestujący? Jeden z ich przywódców określił to bardzo prosto: „chcemy na miejscu post-sowieckiego baraku postawić europejski dom”! Kraj stanął na krawędzi wojny domowej – trzeba wierzyć, że poczucie odpowiedzialności po obu stronach barykad powstrzyma dalszą eskalację napięcia, a rozsądek „ludzi trzymających władzę” podpowie im, że lepiej w takiej sytuacji ustąpić, niż doprowadzać do rozlewu krwi.  Pierwsze jaskółki już są: ustąpił premier, parlament podjął dyskusję z opozycją… A gra idzie o wielką sprawę: o niepodległą, demokratyczną, zwróconą na zachód Ukrainę, ważnego  wschodniego sąsiada Polski. Gra idzie o całą geopolityczną sytuację we wschodniej części Europy, o wyraźne zamknięcie epoki, w której Rosja usiłowała narzucić tam swą dominację.  Trzymajmy kciuki!

Święto Niepodległości

W powodzi codziennych zajęć łatwo zapomnieć o dniu 11-go listopada – a raczej o tym, co ta data znaczy w polskim kalendarzu. W spokojnych czasach, kiedy niepodległe państwo polskie po prostu jest i nic tej niepodległości nie zagraża – a szczególnie tutaj, w Kanadzie, gdzie ten sam dzień obchodzony jest jako dzień pamięci o poległych w obu wojnach światowych XX wieku – zaciera się świadomość tego, jakie jest znaczenie tej rocznicy dla Polaków. Że to nie tylko pamięć o poległych, ale przede wszystkim radość z odzyskania utraconego niegdyś suwerennego bytu. Utraconego 218 lat temu – wtedy abdykował ostatni król polski, a państwo polskie zostało wymazane z mapy Europy. W zamyśle mocarstw ościennych – na wieki. Nazwa „Polska” nie miała się już więcej pojawić, a ludność tego byłego kraju miała stać się Rosjanami, Prusakami bądź Austriakami. Dokonało się to w znacznej mierze z winy samych Polaków: ich zamiłowanie do wolności osobistej przerodziło się wówczas w anarchię, w negację potrzeby istnienia państwa z instytucjami takimi jak władza centralna, skarb narodowy, wojsko czy wymiar sprawiedliwości. Państwo obywatelskie – bo taki model stanowiła dawna Rzeczpospolita – nie mogło istnieć, gdy obywatele przestali się z nim identyfikować. Przebudzenie przyszło za późno. Przez następne 123 lata każde kolejne pokolenie zapisało swoją krwawą kartę zmagań o odzyskanie tego, co tak beztrosko zaprzepaścili ich dziadowie: własnego, suwerennego państwa.

Sto lat temu, zaledwie trzy pokolenia wstecz, Polacy znajdowali się w podobnej sytuacji, jak dzisiaj Kurdowie, Czeczeńcy, Palestyńczycy czy Tybetańczycy. Widzimy dramat tych narodów, widzimy jak trudna, a czasem i beznadziejna może być droga do niepodległości. Jak wiele okoliczności musi złożyć się na to, aby doprowadziła ona do sukcesu. Jak każdy zbrojny opór nazywany jest terroryzmem, jak świat w interesie własnego spokoju żąda od tych narodów uległości i rezygnacji z własnych ambicji i tożsamości.

Polacy mieli więcej szczęścia. W 1914 roku wybuchła Wielka Wojna między europejskimi mocarstwami. W jej wyniku nastąpiła nieoczekiwana, jedyna, niepowtarzalna sytuacja: jednoczesne załamanie się wszystkich trzech potęg okupacyjnych. Graniczyło to niemal z cudem. Rewolucja w Rosji, rozpad monarchii austro-węgierskiej, a wreszcie kapitulacja  Niemiec przed siłami Ententy. Tę sytuację trzeba było wykorzystać! Zasługą naszych Ojców i Dziadów jest to, że byli do tego przygotowani. Przygotowani psychicznie, militarnie i politycznie. Dzięki temu dzień 11-ty listopada 1918 roku na ziemiach polskich nie stał się dniem chaosu, nie był też „wielką improwizacją”. Sukces odniesiony tego dnia był wynikiem wielu konsekwentnych działań, prowadzonych przez różnych ludzi i różne ugrupowania polityczne. Składały się na ten dzień walki Legionów Piłsudskiego i konspiracja P.O.W., działania Paderewskiego w Stanach Zjednoczonych i akcje polityczne Dmowskiego w Paryżu, korpus Dowbora-Muśnickiego w Rosji i generała Hallera we Francji. Rzeczą godną podziwu była wtedy jednomyślność Polaków, bez względu na ich przekonania polityczne, w dążeniu do odzyskania własnej państwowości. No, z jednym wyjątkiem: komunistów – ale to był wtedy zupełnie nie liczący się margines.

Najbardziej spektakularnym momentem tego dnia było rozbrojenie okupacyjnych wojsk niemieckich w Warszawie i innych miastach Polski przez P.O.W. – tajną Polską Organizację Wojskową, utworzoną przez Piłsudskiego już pod koniec 1914 roku jako niezależną od jakichkolwiek okupantów polską siłę zbrojną. Opanowanie militarne terenu ograniczone było do Kongresówki i części Galicji, skąd już dwa tygodnie wcześniej usunięto władze austriackie. Do nadania państwu jego pełnego kształtu wiodła jeszcze daleka droga. Ale w tym momencie najważniejsze było szybkie utworzenie na wyzwolonych terenach centralnej, jednolitej władzy politycznej. To dopiero stanowić mogło o powołaniu do życia państwa, o jego międzynarodowym uznaniu.

Poczucie odpowiedzialności za losy kraju spowodowało, że wszystkie ówczesne organizacje polityczne – czy to warszawska, arystokratyczna Rada Regencyjna, czy krakowska Komisja Likwidacyjna Wincentego Witosa, czy świeżo powołany w Lublinie Rząd Ludowy socjalisty Ignacego Daszyńskiego, czy wreszcie emigracyjny prawicowy Komitet Narodowy Polski Romana Dmowskiego – wszystkie one złożyły dobrowolnie pełnię władzy w ręce Józefa Piłsudskiego, przybyłego właśnie do Warszawy wprost z niemieckiego więzienia w Magdeburgu. I ten wielki gest samoograniczenia własnych ambicji na rzecz człowieka, który jedyny mógł wtedy sprostać wyzwaniom czasu i skupić wokół siebie całe społeczeństwo – ten gest właśnie stał się momentem przełomowym, stał się fundamentem struktury nowego państwa.

11 listopada 5   1920 Piłsudski

Było w tym coś charakterystycznego dla ówczesnego pokolenia. Wtedy żywe jeszcze było pojęcie służby – służby narodowi, służby ojczyźnie, służby sprawie niepodległości. Wtedy wiadomo było, że „Ojczyzna to wielki, zbiorowy obowiązek”. Nie pytano: „co ja z tego będę miał?”, lecz: „co ja mogę swojemu państwu – czy narodowi – od siebie dać?”.

Proklamowanie niepodległości było dopiero pierwszym krokiem do tworzenia jednolitego, zdolnego do samodzielnej egzystencji państwa. Pamiętajmy, że na terenach trzech dawnych zaborów wszystko było różne: administracja, szkolnictwo, prawo, systemy miar i wag, nawet szerokość torów kolejowych. Nie istniała jednolita sieć komunikacyjna – bo przecież każdy z zaborców kształtował ją według swoich gospodarczych i militarnych potrzeb. Dość powiedzieć, że Warszawa miała dobre połączenia kolejowe z Petersburgiem, Kraków z Wiedniem, a Poznań z Berlinem – podczas gdy wzajemnych bezpośrednich połączeń między tymi polskimi miastami nie było. Wojsko polskie trzeba było tworzyć z żołnierzy, którzy wynieśli swoje doświadczenia z armii rosyjskiej, austriackiej, pruskiej, a także francuskiej. A czas był gorący, starcia zbrojne toczyły się wokół wszystkich granic, nad głową wisiała groźba sowieckiej inwazji.

Ogromną zasługą naszych Ojców i Dziadów jest to, że w ciągu kilku lat potrafili z tego chaosu stworzyć Państwo o jednolitym kształcie. Dzięki ich wysiłkowi Polska znów – niezależnie od dalszych, tragicznych często wydarzeń – stała się trwałym podmiotem na mapie Europy. Po zakończeniu II Wojny Światowej nikt już nie kwestionował faktu istnienia państwa polskiego – przedmiotem przetargów stała się „tylko” jego suwerenność – z wiadomym dla nas skutkiem. I oto na naszych oczach, 24 lata temu, Polska znów stanęła w obliczu dziejowej szansy. Drążone usilnie od wewnątrz, zbankrutowane gospodarczo, rozsypało się wreszcie sowieckie imperium. Polska po raz drugi w XX wieku odzyskała suwerenność. Ten wielki, a tak rzadko Polakom dostępny w ciągu ubiegłych dwóch wieków skarb należy cenić, chronić i umacniać. Uzyskano już wiele: dokonano udanej transformacji ustrojowej, Polska została włączona do wielkiej rodziny państw demokratycznych, stając się członkiem NATO i Unii Europejskiej.

11 listopad 4   11 listopad 2

Ale na horyzoncie pojawiły się nowe zagrożenia. Przypomina się sytuacja z XVIII wieku, kiedy to „jedni do Sasa, drudzy do Lasa”, kiedy prywatne interesy magnatów przeważały nad interesem państwa, kiedy fałszywie pojmowana „wolność osobista” stała się niszczącą państwo anarchią. Dzisiaj dzieje się coś podobnego: interesy partyjne, walka o stanowiska i wpływy, prywata, różnego rodzaju ruchy anarchistyczne rozsadzają państwo od wewnątrz. Wielkie narodowe święto 11-go Listopada jest wykorzystywane przez różnej maści fanatyków: faszyzujących nacjonalistów, lewicujących związkowców, fanatycznych wyznawców teorii spiskowych –  organizujących w tym dniu uliczne manifestacje, przeradzające się w awantury, starcia z kontr-manifestantami, a wkońcu z policją. Jednym słowem, radosne święto staje się z roku na rok coraz bardziej  przykrym, wręcz zawstydzającym widowiskiem. Oficjalne państwowe uroczystości, z udziałem prezydenta i członków rządu, giną w chaosie awanturniczych poczynań.

11 listopad  11 listopad 3

Chciałbym życzyć współczesnym polskim politykom, aby choć w części wzięli przykład ze swoich starszych kolegów z roku 1918-go. Aby potrafili ograniczyć swoje osobiste ambicje dla dobra narodu, aby wykazali większe poczucie odpowiedzialności za losy państwa. Aby słynne powiedzenie Piłsudskiego: „nie partia, panowie, ale Patria!” stało się drogowskazem dla wszystkich.

„Ruch Narodowy”

Na początku czerwca odbył się w Warszawie, z udziałem tysiąca zaineresowanych, Pierwszy Kongres „Ruchu Narodowego” – nowej formacji politycznej, grupującej zwolenników skrajnej prawicy. Ich program zawiera następujące, co ważniejsze postulaty: wprowadzenie systemu kanclerskiego (z czymś nam się to kojarzy!), zlikwidowanie „samowoli” sędziów (to znaczy fundamentalnej dla demokracji zasady niezawisłości sądów!), wyjście z Unii Europejskiej (żeby nikt nie wtrącał się, gdy nastąpi w Polsce likwidacja systemu demokratycznego), walka z „żydokomuną” (pomyliły im się epoki?), przekonanie że demonstracje i awantury uliczne wystarczą do obalenia demokratycznie wybranego rządu – jednym słowem jest to program, jednoznacznie kojarzący się z programem „Sturmabteilungen”, organizacji faszystowskiej w Niemczech lat 30-tych, znanej w skrócie jako „SA”. Takie „ruchy narodowe” są charakterystyczne dla sytuacji kryzysowych, na przykład w Niemczech początku lat 30-tych, kiedy nałożyły się na siebie frustracja po przegranej wojnie i skutki wielkiego światowego kryzysu. Ale w dzisiejszej Polsce? Na szczęście jest to margines, ale margines niebezpieczny. Napędzany on jest „czarną propagandą” polskich mediów. Jako drobny przykład przytoczę mój własny tekst z 2006 roku:

Przeczytałem parę dni temu w jednej z polskich gazet internetowych drobną wiadomość: „Zawalił się 60-cio metrowy wiadukt na nowo budowanym odcinku Zakopianki”. (Zakopianka, to sławna w Polsce droga z Krakowa do Zakopanego). Poniżej, jak to zwykle w internecie, jest miejsce na opinie i komentarze czytelników.  I właśnie te opinie pobudziły mnie do podzielenia się z Państwem pewnymi spostrzeżeniami natury bardziej ogólnej, niż by to wynikało z samego przedmiotu sprawy. Więc najpierw te komentarze.

Pierwsza seria o złodziejach:

– wiadukt się zawalił, bo pewnie część cementu została rozkradziona!

– żądam śledztwa w celu wykrycia kradzieży cementu i zbrojenia przez lokalnych mieszkańców!

– podobno wiele ładnych domów powstało u kierownictwa tych robót z pieniędzy na budowę!

– ile cementu ukradli mieszkańcy sąsiedniej wioski?

– przetarg na budowę wygrał wykonawca, który się podzielił kasą z komisją przetargową, a rekompensuje to sobie zwiększeniem udziału piasku w zaprawie!

               Druga seria – o polskich fachowcach:

– polscy inżynierowie pokazali swoją znajomość sztuki budowlanej!

– most projektował ktoś, kto w życiu nie był na budowie! Komputer, który miał dane z sufitu policzył, że wiadukt wytrzyma, tylko nikt nie wziął pod uwagę istotnych parametrów i mamy katastrofę!

– dziś projektanci rysują na komputerach projekty, które z rzeczywistością nie mają nic wspólnego. Dawniej, jak się ręcznie rysowało, to trzeba było używać własnego rozumu!

– myślałem, że naszych drogowców stać na minimum kultury technicznej!

– polska myśl techniczna to naprawdę światowa czołówka, ale w dziedzinie wypadków i katastrof!

               Może już dość tych opinii naszych znających się na wszystkim najlepiej rodaków. A teraz fakty: Zawaliło się rusztowanie przy montażu stalowego przęsła nowego wiaduktu. Budowę prowadzi znana w Europie portugalska firma robót mostowych za pieniądze z Unii Europejskiej. Przyczyny katastrofy budowlanej bada komisja – prawdopodobną przyczyną jest obsunięcie się ziemi pod prowizorycznym rusztowaniem. Za brak odpowiedniego zabezpieczenia i za skutki wypadku odpowiada portugalskie przedsiębiorstwo.

               A teraz kilka refleksji. Po pierwsze dziennikarz, podający tą informację, kłamie, pisząc że „zawalił się wiadukt”. Ale to brzmi bardziej sensacyjnie, niż gdyby napisał „zawaliło się rusztowanie na budowie”. Kłamie, bo świadomie budzi fałszywe skojarzenia i emocje u czytelników. Po drugie – czytelnicy. Pobudzeni sensacyjnie brzmiącym tytułem, nie szukając bliższych informacji, odrazu widzą wszędzie złodziei, oszustów, defraudantów, polską nieudolność.

               Jest to jakaś przerażająca cecha znacznej części Polaków: brak wiary we własne zdolności i możliwości, kompleks niższości wobec Europy, podejrzewanie wszystkich dookoła o złodziejstwo, korupcję, jakieś tajemnicze „układy”, jakiś spisek niewiadomych sił przeciwko nam, biednym i niezaradnym. Przekłada się to również na stosunki polityczne w Kraju. Istnienie i podtrzymywanie takiej atmosfery jest potrzebne politykom z obozu opozycji.  Na tym bazują różni cwaniacy, na tym budują swą popularność. Żadne głosy rozsądku nie mogą się przebić przez tą skorupę zaskrzepłej świadomości: „ja wiem lepiej – wszyscy naokoło to złodzieje, a im kto wyżej stoi, to tym większy złodziej!”. Czy to pozostałość mentalności z czasów PRL-u, gdzie „vox populi” usprawiedliwiał wszelkie złodziejstwo mienia państwowego – „bo jak państwowe, to nasze!” „Państwo mało płaci, to ja se dokradne, co mi sie należy!” Pozostało po tym myślenie: „no, co prawda ja nie kradnę, ale wszyscy inni napewno tak!”.

Ciężko jest żyć z takim nastawieniem. Ciężko jest rządzić takim krajem. Małe szanse mają uczciwi politycy, bo niewielu im zechce uwierzyć. Za to wielkie szanse mają populiści, cwaniacy, wołający za siebie: ”łapaj złodzieja!” Wielką w tym „zasługę” mają goniący za sensacjami dziennikarze.

Na ten temat zabrał ostatnio głos nestor polskiego dziennikarstwa, Stefan Bratkowski. Krytykuje on rolę, jaką spełnia dziś polskie dziennikarstwo: pogoń za popularnością, za poczytnością obsługiwanych przez nich gazet, za „oglądalnością” wiadomości telewizyjnych – bo za tym idą reklamy, reklamy, reklamy… I to jest teraz głównym celem redakcji, bo reklamy dają pieniądze! A „służba społeczna”? – to przebrzmiały archaizm.  Pozwolę sobie zacytować co ciekawsze fragmenty jego (Bratkowskiego) tekstu:

„Zrodziło dziennikarstwo polskie doktrynę sukcesu w mediach, nieledwie naukową doktrynę oglądalności poniektórych telewizji i czytelnictwa poniektórych gazet: co dzień nowy konflikt, co dzień nowa awantura – bo daje to wzrost słupków przyciągających za sobą reklamy. Niczego innego się nie wymaga. (…) W radosnym zadowoleniu za nic się nie odpowiada, a już najmniej za Państwo. Państwo to heca, okazja do draki. Ta doktryna premiuje wrogość i ją hołubi. To nie jakaś tam ambicja niedocenionych gwiazd intelektu i dziennikarstwa. To koncepcja. Sensacją nie może być wielkie osiągnięcie ani wielki człowiek. Jeśli wielki człowiek, to co najwyżej skopany, skopany z satysfakcją poniżenia większych od siebie i – najogólniej mówiąc – mówienia źle o innych. O wszelkich innych. Bo przecież nie ma niczego dobrego, wartego uznania. (…) Należy według tej strategii beztroskiej zabawy Państwem reklamować tylko to, co się nie udało; innych sensacji prawa być nie ma. Wprost nie wypada pokazywać ludzi wybitnych i ich osiągnięć. (…) Z kraju, w którym 70% obywateli czuje się ludźmi szczęśliwymi, z kraju budzącego międzynarodowe uznanie, można, jak powyżej, nawet nie zabardzo zorganizowanym wysiłkiem zrobić kraj autodegradacji. Tak otwiera się drogę do leczenia go projektami ustrojowymi przez ludzi o mentalności na pół faszystowskiej – takich, którzy nie reagują na hitlerowskie zachowania swoich zwolenników, niby to narodowców, ba, nawet bronią ich ulicznej czy stadionowej przemocy. (…) Domyślam się, że to się może źle skończyć. Ależ to będzie dopiero pełna atrakcja medialna! Więc im gorzej, tym lepiej! Potem zaś następcy zamkną pysk mediom. A wtedy, zamiast chwały, że obaliliśmy ustrój, zostanie nam przynajmniej pasjonująca walka o demokrację poprzez gazety w drugim obiegu. Bo tak będzie dobrze, że nie do wytrzymania!”

Tyle Stefan Bratkowski. Miejmy nadzieję, że do obalenia ustroju demokratycznego nie dojdzie, że faszyzujące grupki frustratów pozostaną egzotycznym marginesem – ot, taki polityczny folklor. Niemniej dobrze jest wiedzieć, do czego może prowadzić czarnowidztwo. Trzeba umieć cieszyć się z tego, że Polska, nasz kraj rodzinny, przeżywa najlepszy od 200 lat okres w swej historii. I trzeba sensownie wyważyć proporcje wiadomości dobrych i złych. Bo przecież nikt nie zaprzeczy, że złe rzeczy też się dzieją. Ale tych dobrych napewno jest więcej – tylko muszą przebić się do naszej świadomości przez gąszcz czarnej propagandy!

Wojsko zawodowe

Nasz świat się zmienia – i to coraz szybciej. Zmiany dotyczą wszystkich dziedzin życia, w tym również organizacji wojska. Do lamusa odchodzą wielomilionowe armie z poboru, zastępowane przez mniej liczne, lecz składające się z dobrze wyszkolonych zawodowców. Jest to konieczność, wynikająca z ogromnego postępu techniki wojskowej, do obsługi której konieczni są doskonale wyszkoleni specjaliści. Ich wyszkolenie kosztuje, więc wysłanie ich do cywila po dwóch latach służby i szkolenie nowych – to niepotrzebne wyrzucanie pieniędzy. Na to w dzisiejszych czasach nikogo nie stać. Kolejne kraje, w tym i Polska, podjęły już decyzję o przebudowie struktury sil zbrojnych zgodnie z „duchem czasu”: liczna, lecz nie dość sprawna armia z poboru musi ustapić miejsca mniejszej, lecz zawodowej armii o wysokim poziomie technicznym i profesjonalnym.

„Pójście z duchem czasu” ‑ to tak, jakby pojęcie „armii zawodowej” było wynalazkiem końca XX wieku ‑ wieku atomu i elektroniki. Tymczasem w długiej historii ludzkości formy organizacyjne sił zbrojnych zmieniały się wielokrotnie: raz były to rozmaite „pospolite ruszenia”, innym razem były to wojska zawodowe o różnych formach wynagrodzenia za służbę i podporządkowania mocodawcy.

Jak zawsze, wszystko ma swoje plusy i minusy. Popatrzmy, czego uczy nas w tej dziedzinie historia wojskowości. Zauważmy, że wszystko już było, że już niewiele nowego ludzie mogą wymyślić. Oraz, że zagrożenia wynikające z różnych form „profesjonalizacji” armii są również niezmienne ‑ jak niezmienna jest natura ludzka.

Najlepiej znaną z czasów starożytnych formacją wojskową były Legiony Rzymskie. Armia niewątpliwie zawodowa, o wysokim profesjonalnym poziomie, która nie miała sobie równej przez kilka kolejnych wieków. Legiony były utrzymywane przez państwo, posiadały swoją stałą strukturę organizacyjną, były skoszarowane w stałych bazach ‑ obozach, stanowiąc sprawny, jednolity mechanizm, zdolny do wykonania każdego zadania w każdym czasie i w każdym zakątku imperium. Pod tym względem były najbardziej zbliżone do współczesnego ideału zawodowej armii. Legioniści służyli 25 lat, poczym przechodzili na wojskową emeryturę: otrzymywali od państwa ziemię, na której mogli gospodarować. Dopiero wówczas mogli też zakładać rodzinę, bowiem służba w Legionach wymagała pozostawania w stanie wolnym.

Dzięki tej właśnie armii wszystkie kraje położone w strefie zainteresowań Rzymu musiały uznać jego zwierzchnictwo. Ale sam Rzym też miewał z tą armią kłopoty. W czasach Republiki Legiony nie miały prawa przebywać na terenie rdzennej Italii ‑ miały służyć wyłącznie do podboju i utrzymania w posłuszeństwie kolejnych prowincji. Granicą obszaru zakazanego była płynąca przez północne Włochy rzeczka Rubikon. Skąd taki zakaz? Otóż już wtedy wiedziano, że silna armia zawodowa może zacząć odgrywać rolę polityczną w kraju, może usiłować narzucić swą wolę cywilnym władzom Republiki ‑ Senatowi Rzymu. Zabezpieczono się przed tym odpowiednią regulacją prawną. Lecz każde prawo można złamać, jeżeli dysponuje się siłą. Cezar ‑ wódz Legionu Gallijskiego, nie zawahał się przekroczyć Rubikonu, aby obalić Republikę i ustanowić dyktaturę, zwaną potem od jego imienia Cesarstwem. Siła okazała się ważniejsza niż prawo. I to jest pierwsza ważna nauka. Ileż to razy w historii powtarzał się później ten scenariusz!

Ta forma wojska zniknęła wraz z upadkiem starożytnego Rzymu. W kolejnej epoce ‑ w średniowieczu ‑ podstawową siłą militarną stało się wolne rycerstwo. Rycerz był to niewątpliwie zawodowy wojskowy, lecz pracujący ‑ jak dobry rzemieślnik ‑ na własny rachunek. Uzbrojenie, transport (konie), bazy wojskowe (zamki), służba pomocnicza ‑ to wszystko stanowiło jego prywatną własność. Dochód przynosiły mu wyprawy wojenne (o ile zwycięskie ‑ to było takie ryzyko zawodowe) w postaci bezpośrednich zdobyczy lub nagród z rąk władcy: ziemi, urzędów, przywilejów. Rycerz nie był związany z żadna formacją wojskową. Mógł zawierać coś w rodzaju kontraktu z dowolnym władcą na udział w konkretnej wyprawie wojennej, po zakończeniu której mógł oferować swe usługi komuś innemu. Jednak obowiązywała zasada podobna jak wśród dzisiejszych zawodowych sportowców: gdy macierzysty władca rozsyłał wici, czyli gromadził „reprezentację narodową” do jakiegoś wspólnego wystąpienia, obowiązkiem rycerza było stawić się pod chorągiew macierzystej ziemi. Ale po pokonaniu wroga żaden rozkaz królewski nie mógł zatrzymać ich w szeregach. Rozjeżdżali się do domów lub na kolejne wyprawy‑kontrakty.

Następna epoka przyniosła nową formę zawodowego wojska: były to „regimenty do wynajęcia”. Działały one na zasadzie prywatnych przedsiębiorstw, oferujących swe usługi w rzemiośle wojennym za pieniądze. Składały się najczęściej z mieszkańców przeludnionych, a więc i biednych (wówczas) krajów, takich jak Niemcy, Szkocja, Szwajcaria. (Pozostałością po tamtej epoce jest istniejąca do dziś watykańska Gwardia Szwajcarska). Krążyły po całej Europie służąc każdemu, kto miał pieniądze. Płaciło się umówioną stawkę z góry na określony czas. W tym okresie można było być pewnym, że te oddziały nie zawiodą w walce ‑ nawet kosztem ciężkich strat. Była to nie tyle kwestia honoru, co zachowania dobrego imienia firmy ‑ której w przeciwnym wypadku nikt by nie chciał powtórnie wynająć. Natomiast gdy zleceniodawcy skończyły się pieniądze i nie mógł już opłacić żołdu za następny miesiąc ‑ oddział taki wycofywał się z walki i oferował swe usługi komukolwiek ‑ choćby dotychczasowemu przeciwnikowi ‑ jeżeli tylko ten był skłonny odpowiednio zapłacić.

Wtedy to chyba pojęcie „wojsko zawodowe” zostało doprowadzone do czystej postaci. Były to po prostu międzynarodowe firmy usługowe ‑ a celem prowadzonych przez nich działań wojennych było tylko i wyłącznie uzyskanie odpowiedniej zapłaty. Była to forma czysta ‑ bo nikt nie usiłował dorabiać do tego żadnej ideologii. Wszyscy wiedzieli, o co chodzi i akceptowali to.

W czasach nowożytnych i ta forma zaginęła. W monarchiach absolutnych nie było miejsca na prywatne wojsko. Od Londynu po Moskwę powstawały armie imperialne, gdzie obowiązywała zasada, że żołnierz ma się więcej bać swego dowódcy, niż nieprzyjaciela. Stosowano powszechnie karę chłosty, ktorą nie każdy mógł przeżyć. Brano do wojska siłą, o żadnym „zarobku” nie było mowy, a w nagrodę za 25 lat służby można było w najlepszym przypadku wrócić żywym do domu. Dlatego, mimo długotrwałości służby, nie można traktować ówczesnych żołnierzy jako zawodowców: nie służyli bowiem dobrowolnie dla zarobku, lecz z powodu niewolniczego wręcz przymusu.

Od czasów Napoleona zaczęła się upowszechniać forma wojska obywatelskiego. Żołnierze, jako świadomi obywatele, mieli rozumieć i akceptować cele prowadzonej wojny. Rozbudowany aparat propagandowy miał to ułatwiać. Zaangażowanie ideowe i emocjonalne podnosiło znacznie wartość bojową takiego wojska. Przykładów historycznych mamy wiele: od wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych do polskich choćby tylko doświadczeń z II Wojny Światowej. Powszechność służby w wojsku, którego cele były społecznie akceptowane, stanowiła ogromną siłę moralną, dawała poczucie, że wojsko jest nierozerwalną częścią społeczeństwa, a obowiązek obrony jest sprawą wszystkich.

Współcześnie powraca się do formy znanej nam z czasów Republiki Rzymskiej: poddane cywilnej kontroli republikańskiego państwa zawodowe wojsko, w którym służba jest po prostu formą zarabiania pieniędzy na życie. O jednym zagrożeniu wynikającym z takiego układu już wiemy: przypomnijmy Cezara i Rubikon. Drugie ‑ to psychologiczne rozbrojenie społeczeństwa przekonanego, że sprawę obrony kraju przed zewnętrznymi zagrożeniami ma „z głowy” ‑ bo przecież zawodowe wojsko to rodzaj służby publicznej takiej, jak policja czy straż pożarna ‑ od których społeczeństwo wymaga, lecz samo czuje się zwolnione od obowiązku choćby tylko współdziałania. I to wydaje mi się znacznie groźniejsze ‑ szczególnie dla krajów takich, jak Polska, którym daleko do statusu mocarstwa. Trzecie zagrożenie ‑ to naturalny proces selekcji, powodujący, że w szeregach zawodowców zgromadzą się zwolennicy siły, brutalności, pozbawieni moralnych hamulców. Ale trzeba mieć na uwadze, że mimo wszystko zawodowcy są technicznie sprawniejsi od amatorów. Więc w dzisiejszych czasach, kiedy siły armii nie mierzymy już ilością bagnetów, tylko doskonałością sprzętu i coraz bardziej wyrafinowanej elektroniki – nie ma już od tego kierunku odwrotu.

Wybory w Izraelu

W ostatnich dniach stycznia odbyły się wybory do Knesetu – izraelskiego parlamentu. Zwolennicy obecnego (pełniącego już drugą kadencję) premiera Beniamina Netanjahu uzyskali niewielką przewagę, wystarczającą jednak do tego, aby obecny premier pozostał na tym stanowisku przez następną, trzecią już kadencję. Jakie to może mieć konsekwencje dla Izraela i całego Bliskiego (i nie tylko) Wschodu?

Premier Netaniahu jest od wielu lat „silnym człowiekiem” tego regionu. Jego rząd osiąga sukcesy w dziedzinie rozwoju gospodarczego, rozwoju nowoczesnych technologii – w tym również militarnych. I za to jest ceniony przez swych obywateli. A jednocześnie realizuje swoją wizję polityczną, według której na „ziemi świętej” nie ma miejsca na dwa państwa: Izrael i Palestynę. Realizuje tą wizję nie oglądając się na nic: żadne dyskusje, żadne ustępstwa – choćby to były prośby i apele ze strony największego sprzymierzeńca – Stanów Zjednoczonych, Organizacji Narodów Zjednoczonych czy międzynarodowych organizacji humanitarnych, zaniepokojonych rozwojem sytuacji w tym newralgicznym rejonie świata.

20 lat temu, w norweskim Oslo, Rabin, ówczesny premier Izraela, podpisał z Arafatem, przedstawicielem Palestyńczyków, umowę pokojową, której głównym elementem było zobowiązanie wstrzymania procesu zasiedlania terytorium Palestyny przez kolejnych osadników żydowskich. Zapłacił za to głową – wkrótce jakiś fanatyk izraelski pozbawił go życia. Kolejne rządy, a już szczególnie od czasu premierostwa Beniamina Netaniahu, kontynuowały budowę kolejnych osiedli, stwarzając fakty dokonane, które utrudniały, a w końcu uniemożliwiały logiczny podział spornego terytorium, przez co uniemożliwiały stworzenie niepodległej Palestyny. Według danych ONZ tylko w 2011 roku na tak zwanym Zachodnim Brzegu zburzono ponad 600 palestyńskich domów, zagród, cystern, ponad 1000 osób przesiedlono, robiąc miejsce na nowe izraelskie osiedla. Pod koniec ubiegłego roku Zgomadzenie Ogólne ONZ przegłosowało uznanie statusu Palestyny jako „państwa obserwatora”, dając w ten sposób wyraz poparcia dla idei rzeczywistego utworzenia tego państwa. Rząd premiera Netaniahu ogłosił, że uchwała ONZ jet nieważna, odrzucił wszelką możliwość rozmów ze stroną palestyńską i zapowiedział budowę kolejnych osiedli żydowskich, jakby chciał pokazać światu: „mam was gdzieś!”.

W takim kraju jak Palestyna, podstawą do życia jest dostęp do wody. Stąd znaczenie cystern, które gromadzą zapas wody na okres suszy. Ludzie mogą żyć bez domów i elektryczności, nie mogą jednak bez wody. Dlatego rząd izraelski traktuje cysterny jako kotwice palestyńskiej społeczności. W pustynnym klimacie to wokół nich gromadzi się życie wioski. Wystarczy zburzyć cysternę… I tu wkraczają organizacje obrońców praw człowieka, organizacje humanitarne. Kiedy wojsko niszczy domy, dają namioty. Kiedy rozbija cysternę, remontują ją. Pomagają Palestyńczykom przetrwać. Dlatego minister spraw zagranicznych, Avi Lieberman, zalecił utrudniać tym organizacjom życie: odmawiać wiz, konfiskować sprzęt, odmawiać wszelkich pozwoleń.  Jedną z tych organizacji jest Polska Akcja Humanitarna, kierowana przez nieocenioną Janinę Ochojską. Organizacja ta zajmuje się pomocą humanitarną w wielu krajach świata – wszędzie tam, gdzie w wyniku klęsk żywiołowych, lub konfliktów zbrojnych, cierpi ludność cywilna.  Bośnia, Czeczenia, Haiti, Sudan – to tylko niektóre przykłady z ostatnich kilkunastu lat.  PAH zajmuje się problemami elementarnymi dla ludzi – pragnieniem i głodem.  Na przykład w południowym Sudanie wybudowała 200 studni. Ostatnio zajęła się również odbudową cystern w Autonomii Palestyńskiej. Do tej pory wyremontowała 50 cystern, ale dwie z nich zostały już zniszczone powtórnie przez wojsko. Nad pozostałymi wisi wyrok… Interweniował w tej sprawie nawet polski MSZ, oczywiście bez skutku. Dla ministra Liebermana Polska Akcja Humanitarna stała się wrogiem.  Stwierdził, że „postępowanie PAH stawia pod znakiem zapytania intencje tej organizacji”.  Jeżeli zaopatrzenie ludzi w wodę jest zła intencją??? A co mówić o Międzynarodowym Czerwonym Krzyżu, który dostarcza namioty dla Palestyńczyków, których domy zostały zburzone? To też organizacja „o podejrzanych intencjach”? W Izraelu też istnieją organizacje na rzecz ochrony praw człowieka. Jeden z członków tego ruchu, Michael Sfard (wnuk emigranta z Polski, Zygmunta Baumana – kto pamięta jeszcze to nazwisko?) powiedział w wywiadzie dla polskiej gazety: „jesteśmy drobną mniejszością, ale rząd stara się odciąć nam fundusze, żąda komisji, by sprawdzić, jakie to wrogie siły nas finansują. Liberman powiedział w telewizji, że Yesz-Din (Jest Sąd), Ochotnicy na rzecz Praw Człowieka, której jestem doradcą, to asystenci terrorystów”.

Zaczyna się nowa kadencja starego rządu. Czy obrońcy praw człowieka w Izraelu będą mogli coś zmienić? Czy palestyńskie Terytoria Okupowane zostaną wtopione w państwo izraelskie, gdzie mieszkańcy będą podzieleni na dwie nienawidzące się kategorie – tych dostatnich, z pełnią praw, i tych biednych, pogardzanych? Czy takie społeczeństwo będzie mogło żyć w pokoju i zgodzie? Do czego zmierza Netaniahu?