60 lat temu w Krakowie

Matura, a po maturze… trzeba się zdecydować, co dalej! Kraków był blisko, więc naturalnym odruchem był wybór tego akademickiego miasta – ale jaki kierunek studiów? Kierunki humanistyczne przeżarte komunistyczną propagandą, więc może coś technicznego? Żeromski pisał o „szklanych domach”, więc może budownictwo? Coś, co pomoże ulepszać kraj, w którym przyszło nam żyć? A może coś większego, niż pojedyńcze domy – może regulacja rzek, budowa zapór wodnych? Tak, budownictwo wodne! W Krakowie jest wydział Inżynierii, więc tam wysyłam papiery. We wrześniu egzamin wstępny, wyniki wywieszone na tablicy ogłoszeń – i co? Egzamin zdany, lecz kandydat nie przyjęty z powodu braku miejsc! Zakulisowo dowiaduję się, że problem w czym innym: mam złe „pochodzenie społeczne”! Moi rodzice to „inteligencja pracująca”, a pierwszeństwo mają ci z pochodzeniem chłopsko-robotniczym. Wraz z ojcem szukamy „dojścia”, znajomości w kręgach uczelnianych. Udało się! Ktoś z bliskich przyjaciół pracuje na UJ, zna kogoś z Politechniki – po jego interwencji pojawia się na tablicy „lista dodatkowa”: jestem przyjęty, ale na budownictwo lądowe!  Dobre i to! Nie zapory wodne, to może drogi, mosty, koleje? Nie kwalifikuję się jednak do żadnych świadczeń – ani do miejsca w Domu Akademickim, ani do stypendium. Finansować mnie muszą rodzice. Więc wraz z przyjacielem, będącym w podobnej sytuacji, wynajmujemy prywatną kwaterę na mieście. Jest to jeden pokoik z jednym łóżkiem, drugie musimy sobie sami „zorganizować” – więc rodzice pomagają zdobyć gdzieś składane łóżko polowe. Na szczęście mamy dostęp do kuchni, więc śniadania i kolacje możemy sobie sami „pichcić”! A co z obiadami? Na Politechnice jest stołówka studencka. W przerwie obiadowej (dzisiaj pewnie nazywa się to „przerwa na lunch”) można tam dostać za darmo zupę wraz z dowolną ilością kromek chleba,  natomiast za „drugie danie” trzeba zapłacić. To już nie mieści się w moim budżecie. Decyzja prosta: nie mam stypendium, więc darmowa zupka z chlebem musi wystarczyć! Ale to nic! Jestem w mieście akademickim, należy korzystać z „dóbr kultury” – więc ważniejsze jest wygospodarowanie paru groszy na kino, teatr, muzeum… Czas studiów to przecież nie tylko zdobywanie wiedzy zawodowej! Był to czas szczególny, pierwsza połowa lat 50-tych, uczyliśmy się „czytać między wierszami”. Pamiętam, jakie wrażenie zrobiła wtedy na nas „Antygona” Sofoklesa – ta starożytna tragedia pasowała jak ulał do ówczesnej sytuacji politycznej w Polsce! A cała seria świetnych filmów „szkoły włoskiej” („La Strada”), a także „szkoły francuskiej” („Czerwona Oberża”, „Cena Strachu”) tamtych lat!

Krakow Studium wojskowe

Do wspomnień z tamtych czasów pobudziło mnie wspomnienie o zmarłym niedawno Sławomirze Mrożku, zamieszczone w jednym z grudniowych numerów Gazety Wyborczej. Okazało się, że chodziliśmy wtedy podobnymi ścieżkami. On był na wydziale architektury, ja na inżynierii tej samej politechniki. Obaj byliśmy „szkoleni wojskowo” na artylerzystów w ramach obowiązującego wówczas studentów „studium wojskowego” (w każdą sobotę cały dzień był poświęcony tym zajęciom – musztra, regulaminy, obsługa broni, w czasie wakacji jeden miesiąc poligonu, a na koniec studiów awans na stopień oficerski). Obaj korzystaliśmy chwilowo z darmowej jadłodajni, mieszczącej się wtedy w budynku Filharmonii, prowadzonej dla biednych przez siostry zakonne. Ja trafiłem tam w czasie wakacyjnej praktyki studenckiej (mieliśmy ćwiczenia praktyczne z geodezji – oczywiście bezpłatne), kiedy stołówka stdencka była nieczynna, a zatem darmowych zupek też nie było. Zrobiłem rozpoznanie, gdzie można najtaniej się przeżywić. Znalazłem, że w barze mlecznym można dostać miskę makaronu z mlekiem za jedne 1.50 zł. Porównałem z moim budżetem – wyszło, że na dwa tygodnie wystarczy – ale jak długo można jeść tylko makaron z mlekiem? Wtedy ktoś mi powiedział o tej jadłodajni – mogłem mieć do końca miesiąca w miarę normalne obiady! Mówiąc o jedzeniu, trzeba przypomnieć, że wówczas obowiązywały kartki: mięso, cukier, a nawet mydło i proszek do prania można było kupić tylko za okazaniem kartki, określającej ile tego towaru mam prawo kupić w danym miesiącu. (1,5 kg mięsa, tyle samo cukru, 125 g mydła, tyle samo proszku do prania – to zachowana kartka za styczeń 1953).

Na ostatnim roku studiów pojawiła się możliwość uzyskania tak zwanego „stypendium naukowego”.  Było ono przeznaczone dla wyróżniającego się studenta, który z racji swego „pochodzenia” i wysokości zarobków swoich rodziców nie miał szans na uzyskanie normalnego stypendium. Było nas wtedy dwóch o identycznych kwalifikacjach. Stypendium to było przyznawane przez Radę Wydziału, na posiedzenie której ja byłem zaproszony jako przedstawiciel studentów (pełniłem wtedy funkcję „starosty roku”). W momencie przystąpienia do tematu: „komu przyznać stypendium?”, przewodniczący Rady poprosił mnie o opuszczenie sali – byłem bowiem jednym z kandydatów. Za chwilę poproszono mnie spowrotem i ogłoszono decyzję: stypendium przyznano memu koledze! Przewodniczący wyjaśnił, że przyznanie stypendium mnie, jako obecnemu na posiedzeniu Rady, byłoby czynem niemoralnym. Przyjąłem to ze zrozumieniem. Ale to nie koniec sprawy! Tenże kolega, po przeczytaniu „wyroku” na tablicy ogłoszeń, poszedł do Dziekana z prośbą o zmianę decyzji: jako że nasze kwalifikacje były równorzędne, uznał przyznanie stypendium w tych okolicznościach właśnie jemu za niesprawiedliwe. Dziekan zrozumiał szlachetność intencji tego kolegi i podjął salomonową decyzję: kwota stypendium będzie podzielona na dwa, i każdy z nas dostanie połówkę! Takiego koleżeńskiego gestu się nie zapomina!   Ponieważ stypendium to wypłacono nam za dwa, a może trzy miesiące wstecz, powstała w moim budżecie „superata”. Jedyna okazja, aby kupić sobie rower! Na tamte czasy rarytas: czeski pół-sportowy rower z wolnobieżką, choć bez przerzutki! Jakiż byłem dumny!

Przyszedł rok 56-ty! Najpierw czerwiec – strajki w Poznaniu, pierwszy raz „proletariat” wystąpił przeciw „władzy ludowej”, co samo w sobie było wydarzeniem na skalę całego „obozu socjalistycznego”. W tym samym mniej-więcej czasie pojawia się w komunistycznym tygodniku młodzieżowym „Po Prostu” zaskakujący artykół: „Na spotkanie ludziom z AK”. Po raz pierwszy od 48 roku ktoś ośmielił się pisać inaczej, niż głosiła to oficjalna propaganda! Zaraz po tym, w lipcu, jechaliśmy na ćwiczenia wojskowe do Przemyśla. Byli tam również studenci z Warszawy. Atmosfera była „rewolucyjna”, warszawiacy uczyli nas śpiewać podczas marszu zakazane dotychczas piosenki, takie jak „marsz Mokotowa”, czy „Pałacyk Michla” – nasi dowódcy udawali, że nie słyszą… Kiedyś  jednak jakiś zagorzały porucznik wyprowadził nas na szosę w kierunku Medyki z zamiarem zmuszenia nas do śpiewania „prawidłowych” piosenek marszowych – a my nic! Więc pan porucznik zarządził: „będziecie tak długo szli, aż zaśpiewacie to co trzeba!” Na to ktoś z głębi szeregu odkrzyknął: „dobrze, do Medyki niedaleko!” A w Medyce granica Sowieckiego Sojuza! Więc nasz dowódca zbladł i zaczął nas prosić: „no dobrze, już nie śpiewajcie, wracamy do koszar!” Więc my w tył zwrot i wtedy na cały głos: „Marsz Mokotowa!” Potem był październik! Referat Chruszczowa, Gomułka, rewolucja w Budapeszcie! Na dziedzińcu Politechniki studenckie wiece, na których słuchaliśmy z rozpalonymi policzkami relacji – a to zwolnionego właśnie z więzienia byłego AK-owca, a to kolegów wracających z wyprawy z pomocą humanitarną do opanowanego przez Armię Czerwoną Budapesztu! Pamiętam masowe objawy poparcia dla braci Węgrów – trójkolorowe wstążki przypinane do kurtek, na Wawelu kwiaty na sarkofagu królowej Jadwigi i w krypcie Stefana Batorego, wiec studencki przed AGH, w czasie którego zjawiły się „przez przypadek” sowieckie samochody wojskowe, przypominając nam delikatnie: „my tu też jesteśmy!” W tym mniej-więcej czasie zlikwidowaliśmy uczelniany zarząd ZMP (komunistyczny Związek Młodzieży Polskiej), paląc na ognisku zmp-owskie legitymacje, organizując w to miejsce Niezależne Zrzeszenie Studentów. Ta „wiosna jesienią” trwała do początku następnego roku. Była to dla naszego pokolenia dobra lekcja „wychowania obywatelskiego”.

Studia dobiegały końca. Trzeba było pomyśleć co dalej. Obowiązywał wtedy system „nakazów pracy”. Absolwenci dostawali nakaz zgłoszenia się do pracy (według państwowego rozdzielnika) we wskazanym miejscu i czasie. Czasem udawało się wytargować zgodę na skierowanie do wybranego przez siebie zakładu – po wcześniejszym uzyskaniu z tegoż zakładu pisma, potwierdzającego zapotrzebowanie na danego absolwenta. (Jakżesz to było inaczej, niż dzisiaj!). Mnie się udało – wróciłem w rodzinne strony, do sąsiednich Katowic, które wtedy właśnie przestały się nazywać „Stalinogrodem”!

Wycieczka do Torunia

Ponad pół wieku temu pierwszy raz odwiedziłem Toruń. Wtedy powstał ten tekst:

Pięknymi polskimi drogami, rozbarwionymi tysiącami kolorów naszej „złotej jesieni”, zbliżamy się do perły miast Polski Północnej – do jednej z wielu pereł, zawieszonych na wstędze Wisły. A oto i ona: szeroka, poważna, toczy swe szare wody jak przed wiekami. Na drugim brzegu mury, wieże i baszty – masz wrażenie, że nic się tu od czsów Kopernika nie zmieniło. I tylko lekkie, ażurowe kraty mostu przypominają, że to XX wiek! Z mostu podziwiamy cudną panoramę Torunia – nie wiedzieć kiedy piękniejszą – czy w dzień, czy wieczorem, gdy Toruń iskrzy się tysiącem świateł.

Torun1  Torun2

Wreszcie piękną, zieloną aleją wjeżdżamy do miasta. Skręcamy w prawo i przepchnąwszy się przez bramy, przebite w starych kamieniczkach, znajdujemy się w śródmieściu. Na Rynku Staromiejskim Ratusz – potężna gotycka bryła – świadczy o dawnym znaczeniu i potędze miasta. Zegar na wieży, jak przed wiekami, wybija godziny. A przed Ratuszem (gdzieżby indziej?) stoi pomnik najwybitniejszego syna tego miasta – Mikołaja Kopernika.

Torun9  Torun3

Surowy, nadwiślański gotyk panuje nad całym miastem. Dobrze, że nie panuje nad nim krzyżacki zamek (z którego – o ironio! – pozostała tylko wieża latrynowa). Na jego gruzach stoi Dwór Mieszczański – taki „dom kultury” toruńskiego patrycjatu. Za to obwarowania miejskie do dziś mogłyby spełniać swoją rolę, gdyby komuś przyszło do głowy wojować za pomocą halabard i kusz.

Torun12  Torun4

Wzdłuż murów stoją szeregiem stare spichrze. Płynęło tędy polskie zboże do Gdańska, jak widać sporym strumieniem. Niektóre do dziś czynne, służą jako różne magazyny. A oto uliczka, gdzie wśród rozsypujących się ze starości i zaniedbania spichrzów snują się cienie przeszłości. Paradoks: gdzie indziej buduje się makiety zabytków, a tutaj pozwala się rozsypywać autentycznym, wiekowym murom. Ale dla naszego pokolenia to może i dobrze: bardziej namacalna jest atmosfera wieków. A następne pokolenia nie będą się już chyba interesować takimi „bzdurami”, jak Przeszłość, czy Historia.

Torun12  Torun8

Wreszcie – toruńskie kościoły. Niewiele ich – to nie Kraków – ale jakie! Skręcamy z Rynku w stronę Wisły. Nad ulicą góruje masyw staromiejskiej fary. Surowy gotyk północy – z wielu względów nie tak koronkowy i precyzyjny jak w swej ojczyźnie, jest jednak piękny. Wysmukłe kolumny, piękne żebrowane sklepienia giną w mroku olbrzymiej świątyni. Powoli konserwatorzy odsłaniają orginalne, gotyckie freski, zamalowane na biało 400 lat temu przez władających wówczas świątynią Kalwinów. Przejeżdżamy na Rynek Nowomiejski – a stąd parę kroków do drugiej pięknej świątyni. Jej portal ma 600 lat, a glazura cegieł zachowała żywy, zielony kolor. Łamany dach na wieży, a także tak rzadko w Polsce spotykana konstrukcja przypór łukowych ponad dachem bocznej nawy – świadczą o kunszcie ówczesnych budowniczych.

Torun5  Torun7

I tak oto nasza wycieczka po Toruniu dobiega końca. Jeszcze tylko spacer ciekawą uliczką Kopernika, jedyną ulicą, która w pełni zasłużenie nosi to imię. Ładnie odnowione domki dzięki odsłoniętym tu i ówdzie gotyckim fragmentom robią wrażenie historycznej ciągłości. Ciekawostką jest również „krzywa wieża” – fragment dawnych murów obronnych, pochylona na skutek obsunięcia się gruntu.

Torun11  Torun6

Warto również obejrzeć nowe dzielnice – rozległe, zielone, wtapiające się w las. I trzeba powiedzieć wreszcie „dowidzenia” – właśnie „dowidzenia”, a nie „żegnaj” – miastu!

Zaduszki

Zbliżają się Zaduszki. Przełom października i listopada to w Polsce – i w całej Europie – czas pamięci o tych, którzy odeszli z tego świata. Stare, pogańskie „Dziady”, zastąpione później przez chrześcijańskie Zaduszki, w połączeniu z dniem Wszystkich Świętych stały się współcześnie dwudniowym świętem, gromadzącym na cmentarzach miliony żywych, chcących wyrazić swą pamięć o zmarłych. Na ten czas cmentarze stają się najważniejszymi punktami na mapie kraju, tam prowadzą wszystkie drogi. Często ludzie podejmują daleką, uciążliwą podróż, aby w tym dniu znaleźć się u grobu swych najbliższych.

Już kilka dni wcześniej trwa ożywiony ruch: sprzątanie jesiennych liści, zeschłych kwiatów, mycie nagrobków, okrywanie mogił gałęziami świerku czy jodły. Tam – na cmentarzach – koncentrują się ludzkie myśli. Trwa swego rodzaju adwent – czas przygotowania. Ta narastająca atmosfera osiąga swą kulminację w dniu 1-go listopada.Od samego rana z wszystkich stron miasta ciągną ludzie obładowani kwiatami, świecami, wieńcami… Kto nie zaopatrzył się wcześniej, kupuje to wszystko na targowisku, rozłożonym przed wejściem. W bramę cmentarza wlewa się potok ludzi – każdy spieszy złożyć to, co przyniósł, na mogiłach swych najbliższych. Za chwilę zapalają się świece, znicze, lampki nagrobne – i świecić będą do późnej nocy, zabarwiając złocistą łuną jesienne niebo. Nastrój powagi, skupienia, przyciszone głosy rozmów… Żadna mogiła nie może być zapomniana. Na opuszczonych grobach czyjeś ręce kładą gałązkę jodły lub zapalają świeczkę. W jakimś centralnym miejscu – przed kaplicą cmentarną, pod krzyżem – ludzie zapalają świece i lampki ku pamięci tych bliskich, których mogiły rozsiane są po świecie. A także ku pamięci tych, którzy zginęli w różnych okolicznościach w czasie wojny. Serdeczna pamięć obejmuje wszystkich. Niezapomniane przeżycie, niepowtarzalna sceneria, uczucie jakiegoś wewnętrznego ciepła, jakiegoś bliskiego kontaktu z tymi, którzy odeszli przed nami do innego świata.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Z tych wrażeń, wspomnień, nastroju – wyrywa nas raptem jakiś zgrzyt. Acha, jesteśmy przecież na innym kontynencie, w innej strefie kulturowej. Przecież tutaj to sezon zabawy, balów maskowych, śmiechu i wesela. Gromady dzieci biegają od domu do domu w poszukiwaniu słodyczy, starsi zajęci są myślami, w jakim stroju wystąpić na balu maskowym, jeszcze inni – jaką dekoracją „upiększyć” swoją posesję. Motywem dekoracyjnym jest też śmierć, lecz potraktowana  w kategoriach groteski, horroru który ma bawić, niczym w kinie. Więc wieszają na drzwiach kościotrupy, ustawiają na swym trawniku mogiłki imitujące cmentarz, czasem z takiej mogiłki wystaje jeszcze (żeby było śmieszniej) makieta ludzkiej ręki, wieszają na gałęzi drzewa przed swym oknem kukłę wisielca (prawda, jakie to zabawne?) – jednym słowem śmierć ludzka staje się przedmiotem kpiny, zabawy, żartu.

Prastare źródło obu tych tradycji wydaje się być wspólne. Wskazuje na to choćby zbieżność czasu, czy wspólny motyw przewodni – śmierć. W kulturze europejskiej tradycja ta wyraża pełną szacunku pamięć o bliskich, którzy zawsze – choć z innego świata – będą nam przyjaźni i pomocni. Jest to pamięć o rodzicach, krewnych, znajomych – duchach życzliwych, godnych naszej modlitwy i ciepłych wspomnień. W kulturze anglosaskiej natomiast ukształtowało się inne podejście. W tej tradycji duchy zmarłych są złe, napastliwe, groźne. Są to upiory, przed którymi należy się bronić, należy je odganiać w każdy możliwy sposób. Kpina i żart ma nas uodpornić, ma pokazać, że my się złych duchów i upiorów nie boimy. To coś zupełnie innego. To przykład, jak z tego samego źródła mogą wyrosnąć zupełnie różne, wręcz przeciwstawne tradycje.

No cóż! Co kraj to obyczaj. A my? Jak łatwo przyjmujemy tę komediową konwencję, jak łatwo zapominamy, jaki jest prawdziwy sens tego święta! Jest takie polskie przysłowie: „kiedy wejdziesz między wrony…” Coś w tym jest!

Zbliża się Wielkanoc

Kiedyś zdarzyło się, że święta Wielkiej Nocy spędzaliśmy w muzułmańskim kraju, w Algerii. Kościoły chrześcijańskie, które zbudowano tam w czasach kolonialnych, zostały zamienione na meczety. Grupka katolików składała się z pracujących tam Europejczyków – Francuzów, Hiszpanów, Polaków… W mieście, gdzie przebywaliśmy, władze pozostawiły do ich dyspozycji niewielką kaplicę, gdzie mogły odbywać się katolickie nabożeństwa. Ksiądz, Francuz, pracujący tam również jako lekarz, dojeżdżał z sąsiedniej miejscowości. Na miejscu opiekowały się kaplicą siostry zakonne, Hiszpanki, pracujące w miejscowym szpitalu jako pielęgniarki. Na niedzielnej mszy gromadziło się około 40 osób. Tak też było w Niedzielę Wielkanocną. Liturgia była odprawiana po francusku. Msza przebiegała normalnie, lecz w pewnym momencie ksiądz nas zaskoczył! Do konsekracji, zamiast znanej nam Hostii, użył tradycyjnego w tym kraju pieczywa – galety. Jest to rodzaj chleba w kształcie okrągłego placka – forma pieczywa, znana w tym rejonie świata (wokół morza Śródziemnego) od stuleci. W tym momencie olśnienie: przecież w czasach Chrystusa w Palestynie używano taki sam rodzaj chleba! Więc Chrystus w czasie Ostatniej Wieczerzy, kiedy „wziął w swe ręce chleb… łamał i dawał swym uczniom” – to właśnie miał w ręce taki okągły placek, galetę. Więc ten nasz francuski ksiądz powtórzył wiernie to samo – konsekrował, łamał i dawał nam tutejszy chleb jako Komunię. Poczucie autentyzmu tej sytuacji wywołało wręcz dreszcz. Tym bardziej, że na zewnątrz kaplicy mieliśmy palmy, osiołki, Arabów w tradycyjnych pasterskich strojach – sceneria jak sprzed 2000 lat w Ziemi Świętej. Oświeciło nas: przecież używana w Kościele okrągła forma Hostii jest miniaturą tej znanej do dziś w tamtych stronach „galety”!

Podróże kształcą! W tym przypadku lepiej zrozumieliśmy symbolikę hostii, przyjętą w Kościele!

Na zakończenie przesyłam wszystkim czytelnikom i sympatykom niniejszego blogu serdeczne życzenia Wesołego Alleluja!

Szkolne przygody XX wieku

Na ziemiach polskich w pierwszej połowie XX wieku szkolnictwo przeżywało różne, czasem dramatyczne przemiany. Dzisiaj może się to wydawać śmieszne, ale co kilka lat było inaczej. Można powiedzieć, że dwa pokolenia ówczesnej młodzieży żyły „w ciekawych czasach”. Czy jest to ciekawe również dzisiaj, dla młodych, nie pamiętających tamtych czasów? Moja pamięć, przedłużona pamięcią moich rodziców, sięga początków XX wieku. A więc…

W 1900 roku na ziemiach polskich będących pod zaborem rosyjskim istniały wyłącznie szkoły z rosyjskim językiem nauczania. Na poziomie średnim były to „Riealnoje Ucziliszcza”. Ale przyszła rewolucja 1905 roku. Pewien nauczyciel szkoły elementarnej zanotował wtedy w swym pamiętniku: „Mniej-więcej w 1906 roku przyszła pewnego razu do szkoły „bojówka”(rewolucjoniści z PPS), która nauczycielstwu pogroziła, że nas pozabijają, jeżeli nadal będziemy uczyli po rosyjsku. Ta „bojówka” dzieciom podarła na ulicy wszystkie książki rosyjskie, a w kancelarii szkolnej pozrzucała carskie portrety, podziurawiła i podeptała. Od tej pory przez jakiś rok wcale nie uczyliśmy po rosyjsku. Potem zjechał kurator okręgowy nauk z Warszawy i przeprowadził śledztwo, po którym zwolniono kierownika szkoły i zaprowadzono stare zwyczaje.”  Władze carskie, chcąc łagodzić nastroje, zgodziły się jednak na tworzenie prywatnych szkół średnich z polskim językiem nauczania. Jedną z pierwszych była szkoła mojej babci, założona w 1906 roku jako „Szkoła Realna Żeńska”. Szkoły te nie dawały jednak swym absolwentom prawa do podjęcia dalszych studiów na obszarze rosyjskiego imperium. Kto chciał po ukończeniu takiej szkoły iść na studia, musiał emigrować na zachód Europy. Nie każdego było na to stać, więc to ograniczenie było dość uciążliwe.

Minęło 10 lat, ziemie dawnego Królestwa Kongresowego znalazły się (w wyniku działań wojennych) pod okupacją niemiecką. Szkoły rosyjskie zniknęły, szkoła babci jakoś przetrwała do końca wojny. Rok 1918 otworzył nową kartę – w niepodległej Polsce szkoły prywatne zostały poddane nadzorowi Kuratorium Oświaty, uzyskując w zamian te same prawa, co szkoły państwowe.  Ujednolicono program nauczania, ujednolicono wymagania kwalifikacyjne dla nauczycieli. Ambicją babci i jej spadkobierców było uczynienie ze szkoły nowoczesnej placówki oświatowej. Uczennice miały do dyspozycji szereg pracowni tematycznych, pracownie robót ręcznych, ogród warzywny, zajęcia na świeżym powietrzu, sport, drużynę harcerską… Szczególnie okres 1930-1939 był okresem intensywnego rozwoju. Zostało wymienione umeblowanie klas, organizacja szkoły została dostosowana do nowego systemu nauki: 6 klas szkoły podstawowej, 4 klasy gimnazjum, 2 klasy licealne.  Ciekawy był system nauczania religii. Ponieważ w szkole były uczennice różnych wyznań, klasa była dzielona na 3 grupy, z których jedną prowadził ksiądz, drugą pastor ewangelicki, a trzecią rabin. Po lekcji wszyscy trzej duchowni spacerowali razem po szkolnym korytarzu, dając przykład zgodnego współżycia. Na tamte czasy to była ekumeniczna rewolucja.

harcerki-3

Minęło 20 lat, przyszedł rok 1939. Pod okupacją niemiecką szkoły ponadpodstawowe nie miały prawa bytu. Budynki szkolne zostały zajęte, wyposażenie zniszczone, część udało się przechować w domach prywatnych. Od 14 roku życia młodzi ludzie mieli obowiązek pracy – w fabryce, kopalni… Szkoły musiały przekazywać do Arbeitsamtu (niemieckiego urzędu pracy) spis uczniów kończących 6 klasę. Jeżeli nie było zapotrzebowania na miejscu, młodzi ludzie byli wysyłani do Niemiec. Ci, którzy dostali skierowanie do pracy na miejscu, usiłowali kontynuować naukę na tajnych kompletach, zbierając się wieczorami w prywatnych mieszkaniach (każdy przedmiot gdzie indziej), najczęściej u swych nauczycieli. Wymagało to samozaparcia, dyscypliny, przestrzegania zasad konspiracji z obu stron – nauczycieli i uczniów.

Minęło kolejnych 5 lat, przyszedł rok 1945. Szkolnictwo powracało do swych przedwojennych korzeni. Przedwojena kadra nauczycielska z trudem i z oporami dostosowywała się do nowych wymagań, dyktowanych przez komunistyczną ideologię. Znam szkołę, która w czerwcu 1945 roku wydawała jeszcze świadectwa z nagłówkiem: „Szkoła imienia Józefa Piłsudskiego”. Aż do roku 1949 utrzymano szkolne drużyny harcerskie, a także lekcje religii. W klasach 4-5-6 siostra zakonna zapoznawała uczniów z symboliką kościelnych ceremonii, strojów liturgicznych, ze zrozumieniem łacińskich tekstów liturgicznych. W klasie 8 (to już liceum), ksiądz prefekt wykładał historię Kościoła, nie omijając różnych dewiacji z okresu średniowiecza, czy wojen religijnych. Dawało to uczniom możliwość zrozumienia, że wiara to jedno, a ludzkie słabości – to drugie. Harcerstwo organizowało obozy letnie, wycieczki – jak ta na zdjęciu z 1948 roku:

Ojcow (1)_crop

W kolejnym roku szkolnym 49/50 wszystko się zmieniło. W szkołach zapanował dryl ideologiczny, harcerstwo zostało zdelegalizowane, lekcje religii usunięte, członkostwo w komunistycznym Związku Młodzieży Polskiej (ZMP) obowiązkowe. Wprowadzono w szkołach średnich przedmiot „przysposobienie wojskowe” – nauka wojskowych regulaminów, musztry, obsługi broni palnej, wyjazdy na strzelnicę – wszak był to okres „zimnej wojny”. A mimo to… Przeczytajmy autentyczne fragmenty pamiętnika z tamtych czasów:

„Harcerstwo zostało uznane za wrogą, burżuazyjną organizację i zdelegalizowane. Noszenie harcerskich odznak zostało zakazane. Niektórzy chłopcy nie chcieli rozstać się z krzyżem. Witek przykręcił go sobie do paska od spodni. Pewnego dnia zostaliśmy wysłani ze szkoły do „prac społecznych”. Okazało się, że mamy pomagać w przebudowie Domu Parafialnego, dostosowując ten obiekt dla potrzeb nowego lokatora – miejskiego zarządu ZMP. Aktywiści tegoż zarządu nadzorowali naszą prace i któryś z nich zauważył u Witka ten krzyż. Wezwał go do wnętrza, do swego biura, zbił po twarzy i krzyż odebrał. To była nasza pierwsza lekcja wychowania politycznego.”

„Był rok 1951, szczyt stalinizmu w Polsce. W pięknej auli liceum im.Staszica po prawej stronie sceny na ścianie wisiał wielki, ponadnaturalnej wielkości portret Stalina. (Mój Ojciec przypominał, że w tym samym miejscu w roku 1914 wisiał portret cara Mikołaja). W szkole królowało ZMP, w Warszawie namiestnikiem był marszałek Sowieckiego Sojuza, Rokossowski. Te okoliczności są istotne dla dalszej opowieści.    

    W tym czasie pani L., polonistka, zorganizowała konkurs recytatorski. Finał konkursu odbywał się właśnie na tej auli, pod bacznym okiem portretowego Stalina. Jeden z naszych kolegów, ze starszego niż ja rocznika, wystąpił z „Redutą Ordona”. Deklamowal porywająco, z pasją, wspaniale! A gdy grzmiał: „Warszawa jedna mocy twojej się urąga, wyciąga na Cię rekę i koronę ściąga… boś ją ukradł i skrwawił, synu Wasilowy” – wskazując przy tym w teatralnym geście na stalinowy portret, to sala zamarła. Była to przecież wyraźna, czytelna wtedy dla  wszystkich manifestacja! Deklamacja dobiegła końca. Chwila ciszy – i burza oklasków! Nie było wątpliwości – pierwsza nagroda w konkursie recytatorskim. Jej przyznanie było  również zwycięstwem w konkursie cywilnej odwagi – nie tylko deklamatora, ale i ciała pedagogicznego, decydującego się na przyznanie tej nagrody.

    W tym samym roku, na lekcji matematyki nasz profesor Zygmunt B. wspomniał (że to niby już taki stary), że pamięta nawet, jak przed pierwszą wojną budowano most Poniatowskiego w Warszawie. Jeden z naszych kolegów wyrwał się wtedy: „to może widział pan marszałka Rokossowskiego, pracującego przy tej budowie?” (taka byla wtedy propagowana oficjalna wersja jego życiorysu – że to niby warszawski kamieniarz). „Nie” – odpowiedział profesor, „ale parę lat później widziałem marszałka Piłsudskiego, gdy wracał po tym moście z Kijowa”. Pamiętajmy – byl to rok 1951, postać Piłsudskiego skazana była na zapomnienie (nie mówiąc już o wojnie 1920 roku) – a tu taka publiczna wypowiedz? Przeciwstawienie Piłsudskiego Rokossowskiemu? To też była – na tamte czasy – ryzykowna manifestacja polityczna. To też była dla nas dobra lekcja wychowawcza. Pokazanie nam, że trzeba mieć odwagę powiedzieć, co się myśli. Takich mieliśmy profesorów, a również i my, szczeniaki, byliśmy na tyle dojrzali, że sprawa nie wyszła poza naszą klasę. Choć wszyscy (prawie) należeli do ZMP. A prof. B. cieszył się coraz większym autorytetem.”

Na 1-go maja 1952 niosłem (jako chorąży) sztandar szkolny. Miałem pożyczony garnitur (cały poczet był tak samo ubrany) i skórkowe rękawiczki dla parady. Stary woźny, (który przechował ten sztandar przez całą wojnę) jak to zobaczył, mówi: „tak, to reakcyjny sztandar, trzeba go nieść w rękawiczkach!” (Wtedy szkoła miała również drugi sztandar – zmp-owski. Ale szcunkiem był otoczony ten stary, przedwojenny.)”

STASZIC_crop

A oto inny fragment, dotyczący wakacji na kolonii szkolnej w 1951 roku:

„Pierwszy dzień to zapoznanie się z otoczeniem, no i z regulaminem obozu. Pobudka o 7:00, śniadanie o 8:00, obiad o 13:00, podwieczorek o 16:00, kolacja o 19:00. Przed śniadaniem, obiadem i kolacją apel – czyli zbiórka grupami w dwuszeregu, kolejno odlicz, raport składany komendantowi obozu – wszystko zgodnie z wojskowym (ale i harcerskim) regulaminem. Obecność obowiązkowa. Opuszczać obóz bez zezwolenia nie wolno, wyjścia grupowe tylko z którymś z wychowawców. Nasi wychowawcy byli zobowiazani trzymać nas zdaleka od Kościoła. Tak się jednak złożyło, że w naszej willi  mieszkało również dwóch ksieży – willa była chyba własnością Kościoła. Od nich dowiedzieliśmy się o rozkładzie niedzielnych nabożeństw w pobliskim, oddalonym o 2 km kościele.  Wspólnie z kolegami ustaliliśmy, że trzeba będzie chodzić na 6:00 godz. rano, gdyż później można nie zdążyć na zbiórkę – i sprawa się wyda. Żeby nie zaspać, chłopcy z jednej z sal trzymali nocne dyżury i potem budzili resztę. Tak odtąd co niedziela kilkunastu nas zdążało wczesnym rankiem do kościoła. Zadowoleni z siebie,wracaliśmy przed porannym apelem.”

Co na to dzisiejsza młodzież?

 

 

 

Rzymskie ślady w Algerii

Atrakcje turystyczne Algerii to nie tylko Sahara. Jest jeszcze wiele innych, godnych uwagi, ciekawych miejsc. I nie myślę tu o pięknych, śródziemnomorskich plażach – podobne można znaleźć w wielu miejscach na świecie. Atrakcją wyjątkową w swoim rodzaju są pozostałości rzymskiej kolonizacji tego obszaru. Przed dwoma tysiącami lat śródziemnomorskie wybrzeża Afryki były spichlerzem Rzymu. Na płaskowyżach dzisiejszej Algerii kwitło rolnictwo, powstawały liczne osiedla, rozwijały się miasta. Jednym z nich była słynna Kartagina, położona co prawda na terenie sąsiedniej Tunezji, ale w czasach rzymskich będąca stolicą całego regionu. Na terenie Algerii takich miast było wiele – na miejscu niektórych z nich nadal kwitnie życie, a rzymskie, czy bizantyjskie ślady miejscami tylko dadzą się zauważyć. Są jednak w Algerii dwa miasta wyjątkowe. Opuszczone przez mieszkańców około 1800 lat temu nie zostały nigdy ponownie zamieszkałe. Pozostały rozległe ruiny, ulice, świątynie, termy, teatry, bramy tryumfalne… Znane są pozostałości rzymskich miast w Italii – najsłynniejsze z nich to Pompei koło Neapolu. Odkopane spod popiołów wulkanicznych stanowi wielką turystyczną atrakcję – ale turysta czuje się tam jak w dobrze zorganizowanym muzeum: wyznaczone trasy zwiedzania, tu wolno, tam nie wolno zajrzeć… A te opuszczone miasta w Algerii stoją otworem – możesz po nich chodzić gdzie chcesz, wyobrażając sobie, że jesteś pierwszym odkrywcą tego zaginionego świata. Dlatego celem kolejnych naszych wycieczek były  Djemila i Timgad.

A więc najpierw Djemila. Ruszamy z Setifu. Początkowo droga prowadzi rolniczym płaskowyżem, dokoła falują ogromne łany młodych zbóż, na podmokłych łąkach spacerują bociany, których na wiosnę jest tu naprawdę dużo. Krajobraz sielski! Dojeżdżamy do krawędzi płaskowyżu. Przed nami otwierają się głębokie doliny, strome stoki, góry oglądane „z góry”! Droga wije się teraz po urwistych stokach, opadając stromo w dół. Dolina rozszerza się, na jej „półpiętrze”, nieco w dole, widać beżowe w kolorze mury. Za następnym zakrętem można już wyraźnie rozróżnić potężne łuki triumfalne, świątynie z wysmukłymi kolumnami, wielki zespół dawnych term, a nieco dalej, na stoku – teatr! Tak, to jeden z największych rzymskich zespołów zabytkowych w Algerii – Djemila! Mury dawnego miasta sprzed prawie 2 tysięcy lat rozciągają się na przestrzeni kilkudziesięciu hektarów! Zostawiamy samochód, idziemy „w miasto”. Spacerujemy po dawnych ulicach, zaglądamy do wnętrza świątyni, do term, czyli rzymskich łaźni, nie omijając nawet pomieszczenia, gdzie „król piechotą chodził”. Znajdujemy ślady mozaik na podłogach i na ścianach, podziwiamy funkcjonującą nadal kanalizację… Na koniec idziemy do teatru. Na skarpie sąsiedniego wzgórza istnieje wykuty w skale amfiteatr, którego nie powstydziłby się dzisiejszy projektant. Świetna akustyka – głos ze sceny dochodzi na najwyższe piętra, bez żadnego wspomagania! Jego wielkość dobrze świadczy o kulturalnych potrzebach ówczesnych mieszkańców. Aż dziwne, że 2000 lat temu… Można się zadumać nad historią tego miejsca, nad meandrami ludzkiej cywilizacji, jej wzlotami i upadkami…

Djemila ulica              Djemila TeatrDjemila świątynia     Djemila brama

Cel następnej wyprawy to Timgad. Było to miasto położone na pograniczu pustyni, pełniące rolę strażnicy, chroniącej rzymskie posiadłości przed atakami koczowniczych plemion z południa. Istniało 700 lat – założone 100 lat przed narodzeniem Chrystusa, opuszczone ostatecznie w VII wieku na skutek inwazji plemion arabskich.  Jedziemy w kierunku pustyni. Wąska droga prowadzi przez góry Aures, przebija się przez ciasny wąwóz, między rwącym potokiem a skalną ścianą. Za kolejnym zakrętem daje się zauważyć na tej ścianie wykuty w skale łaciński napis: „drogę wybudował rzymski legion za czasów panowania cesarza Traiana”. Robi to wrażenie, jesteśmy już blisko celu. Wjeżdżamy na rozległą pustynna płaszczyznę, na której rysują się znajome kształty: imponujący łuk tryumfalny, zarysy domów, kolumny dawnych świątyń… Jesteśmy w Timgadzie! Podobnie jak w Djemili, ruszamy „w miasto”. Czujemy się „jak u siebie” – rzymskie miasta miały wiele wspólnego ze sobą. Odnajdujemy jednak coś dla nas nowego: pozostałość wielkiego młyna. Ustawione w dwóch rzędach kamienne żarna, odmienne jednak od znanych nam z Polski. Stożkowaty trzon, na którym nasadzony jest obrotowy „dzwon” (również wykuty z kamienia) z otworami po dwóch przeciwnych stronach, w których zamocowane były drągi, pchane, jak w kieracie, przez niewolników. Widać, że kiedyś była tu żyzna okolica – bo przecież gdyby nie było miejscowego zboża, to taki młyn, na przemysłową skalę, nie byłby potrzebny. Ale Rzymianie oprócz chleba chcieli też igrzysk. Rzymskie miasto nie mogło obyć się bez teatru. Więc oczywiście w Timgadzie też jest wspaniały amfiteatr, mogący pomieścić 30 000 widzów – że o świetnej akustyce nie wspomnę! Jest on współcześnie wykorzystywany – odbywają się tam koncerty algerskich zespołów muzycznych!

Timgad panorama    Timgad arc

Timgad  mlyn            Timgad ulica

Ślady minionej epoki! Tam, w północnej Afryce, ciągłość historycznego rozwoju została całkowicie zerwana. Dzisiejsi mieszkańcy tej ziemi nie czują się spadkobiercami swych poprzedników sprzed tysięcy lat. Te wspaniałe zabytki są dla nich czymś obcym. Zostały odkryte przez Francuzów w czasie ich kolonialnego panowania, obecnie są chronione jako turystyczna atrakcja, ale bez emocjonalnego do nich stosunku. Tymbardziej warte zobaczenia, nie skażone komercjalizacją, takie autentyczne! Przynajmniej tak było w czasie naszego tam pobytu.

W sąsiedniej Tunezji też jest wiele tego typu zabytków, ze wspomnianą Kartaginą na czele. Byliśmy tam w czasie innej wycieczki. Ale nas zachwycił szczególnie jeden z obiektów: położone w głębi pustyni Colosseum, wielkością dorównujące temu rzymskiemu. Komu było tam kiedyś potrzebne? Nie dotarliśmy już do Libii – tam też jest wspaniały kompleks rzymskich ruin – Leptus Magna. Ale to już nie nasza opowieść!

El Djem

.

Sahara

Czytaliśmy ostatnio komunikaty o akcji terrorystów na terenie jednej z rafinerii na algierskiej Saharze. Akcja algerskich sił zbrojnych odbiła rafinerię z rąk terrorystów, uwalniając setki przetrzymywanych tam zakładników. Nie obyło się jednak bez ofiar. Ginęli zarówno terroryści, jak i zakładnicy. Krwawe wydarzenia potwierdzają, że tamte okolice pozostają niebezpieczne, nawet w zamkniętych i strzeżonych obiektach nie można być pewnym swego życia. A co tu mówić o turystyce? A przecież tak niedawno, bo zaledwie ćwierć wieku temu, było tak inaczej! Oto moje wspomnienia, spisane w 1986 roku:

Nie samą pracą człowiek żyje. Co kilka miesięcy zdarza się, że jest trochę wolnego czasu – jakieś święta, jakieś odpracowane wcześniej dni. Wtedy można pomyśleć o dalszej wyprawie w nieznane. A tym „nieznanym” jest dla nas, Europejczyków pracujących w Algerii – Sahara. Tradycyjne wycieczki ograniczają się do „lizania” jej brzegów – wreszcie trzeba zajrzeć do jej wnętrza. Oglądamy mapę. Tysiące kilometrów wzdłuż i wszerz. Mierzymy siły na zamiary. Mamy tylko 5 dni do dyspozycji, polskiego „Fiata 125” i namiot. Wiemy, jak wyglądają saharyjskie wyprawy Niemców czy Francuzów: Land-Rovery, Toyoty i tym podobne terenowe wozy wypakowane po brzegi. Mimo to decydujemy się – jedziemy! W bagażniku sprzęt biwakowy, jedzenie, picie, kanistry z wodą, a także na wszelki wypadek – z benzyną.

Wschód słońca wita nas już w górach Hodna, stanowiących granicę między rolniczą północą a pustynnym południem. Pomiędzy tym łańcuchem, a Atlasem Saharyjskim rozciąga się rozległy obszar „pół-pustyni”, tak zwane „Plateaux Saharienne” czyli wyżyna saharyjska. Zatrzymujemy się na posiłek przy ostatnim zagajniku piniowym. Ten zagajnik, to efekt wielkiej akcji „walki z pustynią”, podjętej przez Algierczyków na tym terenie. Szczególnie w okolicach Laghouatu i Djelfy zasadzono wiele takich „leśnych pasów ochronnych”, mających hamować dalszy proces pustynnienia tego obszaru. Bo przecież kiedyś była to tętniąca życiem sawanna. Świadczą o tym liczne rysunki naskalne sprzed setek, czy tysięcy lat, przedstawiające antylopy, bawoły, strusie, a nawet hipopotamy i słonie, które miały tu kiedyś swoje siedliska. Przecież historyczny Hannibal, używający słoni niczym czołgów w swej wojnie przeciwko Rzymianom, nie sprowadzał ich z centralnej Afryki, przez całą Saharę. Musiały żyć tu, na miejscu.

Ruszamy dalej. Na licznik nawijają się kolejne setki kilometrów. Mijamy „Col des Caravanes” – przełęcz karawan, które kiedyś przemierzały te drogi – i otwiera się przed nami niezmierzony przestwór saharyjskiej równiny. Teraz już tylko 200 kilometrów dzieli nas od wielkiej oazy – Ghardai. Po drodze mijamy stada owiec i kóz, czasem kilka wielbłądów – pasące się niewiadomo czym. A jednak, wbrew pozorom, coś tu rośnie. Jakieś kępki suchej trawy, ostów, różnych kolczastych krzaczków stanowią pożywienie dla tych niewybrednych stworzeń. Zatrzymujemy się na chwilę, idziemy w bok od drogi. Ta pustynia żyje swoim życiem. Co chwilę spotykamy norki skoczków pustynnych, przebiegają jaszczurki, maszerują jakieś czarne żuki (skarabeusze?), pod kamieniami można znaleźć skorpiona – trzeba uważać! Gdzieś daleko od drogi widać namioty nomadów, właścicieli tych owiec, kóz, wielbłądów… Ale jest tu i inne życie. Na horyzoncie pojawiają się ognie szybów naftowych, drogę przecinają rurociągi – jest to przecież również zagębie naftowe.

Nieoczekiwanie otwiera się przed nami rozległa dolina, a w niej ogromne palmerie i miasto – Ghardaia! Zjeżdżamy ostro w dół, parkujemy samochód i idziemy na stary rynek. W obrębie wąskich uliczek przenosimy się w inną epokę, jakby ilustrację do baśni z tysiąca i jednej nocy, lub opowieści biblijnych. Prawie wyłącznie tradycyjne stroje, semickie brodate twarze, osiołki, kolorowe targowisko, oszałamiające bogactwem rękodzielniczych wyrobów, sklepiki w podcieniach – a dalej wspinające się w górę stare miasto, zwieńczone wieżą minaretu.

Idziemy jeszcze do innej dzielnicy, niegdyś samodzielnego, warownego miasteczka. Do dziś nie zmieniło swego charakteru – otoczone szczelnym pierścieniem murów obronnych z kamienia i gliny. W średniowiecznej bramie miejskiej oczekują przewodnicy w białych długich szatach. Za bramą siedzi pod ścianą domu „rada starców” – pilnują, aby nikt bez przewodnika nie wszedł do środka. Informują, że nie wolmo fotografować mieszkańców, a szczególnie kobiet, kontrolują stroje (żadne tam szorty czy gołe ręce u pań!). Wreszcie wchodzimy. Uliczki kręte i wąskie, że ledwo dwoje ludzi może się wyminąć, a o rozpostarciu ramion w poprzek „ulicy” nie ma co marzyć. Jedynym środkiem transportu są osiołki. Zabudowa tradycyjna, bez okien, kobiety chowają się na widok turystów. Wszystkie chodzą szczelnie owinięte białą szatą, wraz z głową i twarzą. Przemyślnie zawinięta szata pozostawia otwór tylko na jedno oko, co wygląda dość niesamowicie. Wychodząc z tego zaczarowanego świata stwierdzamy, ze gdyby przy bramie stał rzymski legionista, nikogo by to już nie zdziwiło.

Dzień zbliża się do końca. Trzeba szukać kampingu. Rozbijamy namiot i już po ciemku jemy kolację. Wreszcie idziemy spać. Z latarką w ręku zbliżamy się do namiotu i raptem… o zgrozu! O dwa kroki przed namiotem maszeruje w jego kierunku skorpion! Krótkie polowanie zakończone ukatrupieniem groźnego gościa i refleksja: czy inny skorpion nie zdążył już zadomowić się w środku? Wyjmujemy ostrożnie i przetrząsamy wszystkie bety – na szczęście nic nie znajdując. Uff! Szczelnie zamykamy namiot i nie bez emocji zasypiamy.

Rano ruszamy dalej na południe. Przed nami kolejna wielka oaza – El Golea, odległa o następne 300 kilometrów. Charakter terenu się zmienia. Pojawiają się typowe dla Sahary góry stołowe – resztki pierwotnego płaskowyżu, zerodowanego w ciągu milionów lat do obecnego poziomu. Coraz częściej na drodze widać jęzory nawianego piasku – groźne przeszkody przy szybkiej jeździe. Nie ma już stad owiec i kóz, nie ma nomadów – bo nie ma tu już żadnej roślinności. Nie ma szybów naftowych, ruch na drodze wyraźnie zmalał. Czujemy, że dopiero tutaj zaczyna się prawdziwa pustynia. Na szczęście droga szeroka, o dobrej nawierzchni, zachęca do szybkiej jazdy. Pierwsze 100 kilometrów pokonujemy w godzinę. Chłoniemy bezkresną przestrzeń, absolutna pustka robi wrażenie. Jednak horyzont nie jest czysty. Coś zaczyna się dziać w atmosferze. Wstaje wiatr! Niebo zmienia barwę – głęboki granat zmienia się w popiel, słońce wygląda jak srebrny talerz. Z głębi pustyni wiatr przynosi tumany pyłu. Przez drogę zaczynają się przesypywać strugi piasku. Zatrzymujemy się, aby zabezpieczyć samochód. Smarujemy cały przód grubą warstwą towotu – tylko szyby nie można zabezpieczyć. Wiemy, że taki wiatr potrafi oszlifować lakier i zmatowić szkło. Jedziemy dalej. Widoczność stopniowo się zmniejsza, jęzory piasku na jezdni są coraz większe. Trzeba ograniczyć szybkość, zapalić światła, pozamykać okna, wentylację – a i tak pył piaszczysty drapie w nosie i w gardle. Cały świat staje się rudy, widoczność maleje do 100 metrów, strugi piasku „przelewające się” przez jezdnię skutecznie maskują przeszkody na jezdni. A jest ich coraz więcej – miniaturowe „zaspy” piaszczyste nie ustępują przed kołem. Uderzenia są twarde, można uszkodzić podwozie. Jedziemy więc coraz wolniej. W zamkniętym samochodzie robi się gorąco i duszno. Pył wciska się wszędzie. Jesteśmy jak zawieszeni w przestrzeni, która przesuwa się razem z nami. Patrzymy na licznik: jeszcze 150 km do oazy! W tych warunkach ile to godzin? 3, a może 4? Wiemy, że taki wiatr może ustać dopiero o zachodzie słońca, więc zatrzymanie się nic nie daje. O żadnym posiłku nie ma mowy – piasek zgrzyta w zębach.

Wreszcie droga opada w dół, zjeżdżamy do głębokiej doliny.   Jesteśmy w           El Golea! Oddychamy z ulgą! Znajdujemy camping położony wśród pięknej palmerii. Jest tu zacisznie, wiatr nie dokucza, choć pył ciągle wisi w powietrzu. Można się umyć, przygotować posiłek, wypocząć. Wiemy teraz dokładnie, co oznacza słowo „oaza”! Pod wieczór zwiedzamy na piechotę miasteczko, jego tradycyjne, stare dzielnice. Domy lepione z gliny, wielu mieszkańców ma czarny kolor skóry, spotykamy też „jednookie” kobiety, ale nie stanowią one tutaj większości. Pełno zieleni, naokoło palmerie, palmy obwieszone kiśćmi daktyli.

Noc mija bez przygód, ranek budzi się pogodny, powietrze czyste, słońce praży. Przed nami najdłuższy etap: 360 km szczerej pustyni dzieli nas od celu naszej eskapady. Opuszczamy gościnną oazę. Szosa wije się łagodnie pomiędzy potężnymi wydmami – złociste góry piasku, malowniczo ukształtowane prze wiatr. Robią wrażenie czegoś miękkiego, nieomal puszystego, jak sfalowany moherowy koc. Mijamy pług, odgarniający nawiane wczoraj zaspy i jęzory piasku. Dalej droga już czysta, można zwiększyć szybkość. Dojeżdżamy do rozwidlenia dróg. W lewo drogowskaz: Tamanrasset – 1000 kilometrów. Ta położona w sercu Sahary stolica prowincji Hoggar (najwyższe góry północnej Afryki) jest już poza naszym zasięgiem. W prawo: Timimun – 300 kilometrów. To właśnie cel naszej podróży.

Znów zmienia się charakter terenu, pogorszyła się jakość drogi. Nawierzchnia wąska, wymijać się można zjeżdżając na żwirowe pobocze. Spotykamy nieliczne samochody, prawie wyłącznie terenowe, wśród nich znaczny procent to turyści z zachodniej Europy. Widząc naszego delikatnego Fiata, wszyscy miejscowi kierowcy zjeżdżają na pobocze, robiąc nam miejsce. Miejscowi – ale nie turyści z Zachodu. Ci są panami na drodze!

Wydmy pozostały za nami, przed nami bezkresna, kamienisto-gliniasta płaszczyzna. Z daleka widać ogromne jezioro – to fatamorgana. Po kilkudziesięciu dalszych kilometrach zwraca naszą uwagę to, że powierzchnia pustyni błyszczy jak emaliowana skorupa. Zatrzymujemy się, aby przyjrzeć się temu z bliska. Okazuje się, że kamienie wapiennego pochodzenia mają na zewnętrznej stronie coś w rodzaju glazury. Nie wiemy, czy to zjawisko naturalne, wywołane wiatrem i gorącym słońcem, czy może efekt francuskich prób nuklearnych, przeprowadzanych w latach 50-tych gdzieś (może tu?) na Saharze?

Po następnej godzinie jazdy kolejne zatrzymanie. Na środku drogi stoi dorodny wielbłąd. Nie boi się samochodu, on tu jest panem. Patrzy z góry na tę „blaszankę” i nie myśli ustąpić. Wysiadamy z aparatami fotograficznymi. To go zaniepokoiło – zaczął się oddalać dostojnym krokiem. Obok, w lokalnym zagłębieniu terenu – parę kolczastych krzaczków, przy których stoi gromadka tych zwierząt. Skąd się tu wzięły? Robimy zdjęcia i jedziemy dalej. Upał się wzmaga, karoseria parzy przy dotknięciu, przez otwarte okna dmucha powietrze nagrzane, jak z chlebowego pieca. Chce się pić, brakuje śliny w ustach. Woda w kanistrach jest ciepła, jedynie termosy ratują sytuację, zachowując chłodny napój. Z daleka widzimy kilka samotnych akacji, rosnących tu niewiadomo dlaczego, w znacznych odstępach od siebie. Zjeżdżamy z drogi kilkaset metrów w bok, uważając tylko, aby nie rozbić miski olejowej o jakiś większy kamień i zatrzymujemy się w cieniu jednej z nich. Teraz można coś zjeść.

Timimun coraz bliżej. Znów towarzyszą nam po obu stronach drogi chrakterystyczne góry stołowe. Wreszcie wita nas zielona dolina – jesteśmy u celu! Pierwsze wrażenie aż zatyka: wśród palmerii rozciąga się murzyńska osada, otoczona glinianym murem, z bramami niegdyś obronnymi, wszystko w czerwono-rudym kolorze – tak, jak i otaczający teren. Miejscowa glina i pnie palm są jedynym budulcem. Ludność czarnoskóra, kobiety uśmiechnięte, nie zasłaniające twarzy – to już przedsionek centralnej Afryki. W nowszych dzielnicach ludność mieszana, murzyńsko-arabska. Z uznaniem myślimy o gospodarzach tej oazy, którzy potrafili utrzymać jej specyficzny, sudański charakter nawet przy wznoszeniu nowych budowli: szkół, hoteli, budynków administracyjnych itp. Tynki zastępuje nakładana ręcznie glina ze śladami palców, elementy dekoracyjne mają murzyńskie cechy.

Zwiedzamy palmerie z przemyślnym systemem nawadniającym. Z hotelowego tarasu oglądamy piękny widok na położony w dole obszar szotu, ograniczony po przeciwnej stronie doliny łańcuchami wydm. Ale hotel możemy sobie tylko obejrzeć – to nie dla takich turystów jak my. Na szczęście obok, w palmerii, jest camping.

Następnego dnia wynajmujemy terenowego Land-Rovera wraz z kierowcą-przewodnikiem i jedziemy na parę godzin „w plener”. Bezdrożami, ścieżkami, objeżdżamy okolicę. Zwiedzamy stare, częściowo jeszcze zamieszkałe „ksary”. Są to lepione z gliny obronne osiedla rozrzucone wzdłuż urwistej krawędzi płaskowyżu. Zjeżdżamy w dół do szotu, pokrytego jak śniegiem kryształkami soli i gipsu. W starych, osiadłych wydmach wykopujemy własnoręcznie „róże pustyni” – przedziwne twory krystaliczne. Jest tu co oglądać! A jesteśmy przecież 1000 km na południe od gór Atlasu, „tylko” 2000 km od Timbuktu nad Nigrem – a więc w 1/3 szerokości Sahary! Teraz będziemy mogli powiedzieć, że widzieliśmy wnętrze tej największej pustyni świata, a nie tylko jej krawędzie.

Pozostaje droga powrotna, głupie 1300 km do domu. Dystans 900 km w ciągu jednego dnia, przy dobrej pogodzie, nie stanowi problemu. Ostatni dzień ulgowy, tylko 400 km – bo przecież następnego ranka trzeba być wypoczętym w pracy.

Sahara jest fascynująca! Warto było podjąć ryzyko tej wyprawy!

Ghardaia          Bou Saada   WydmyWielbłądy

Mój koniec wojny

W mojej świadomości koniec wojny następował etapami. Najważniejszy był dzień 27 stycznia ’45, gdy z mojego miasta uciekli Niemcy i wkroczyli (nie „wjechali”, tylko właśnie „wkroczyli”) Rosjanie. Wtedy wydarzyło się coś istotnego, wtedy zmienił się otaczający mnie świat. Pierwsze wrażenia? Tłum ludzi stojących w milczeniu na chodnikach i maszerujące też w milczeniu i ciszy (bo w „walonkach”) kolumny rosyjskiej piechoty. Cisza, niepewność co dalej, jak się zwycięzcy zachowają? Gdzieś, w głębi ulicy, z jakiegoś budynku zwisa czerwona flaga. Jeszcze znać na niej niewypłowiałe kółko po odprutej swastyce. Po paru godzinach, a może następnego dnia, nawiązuje się jednak przyjażń polsko-radziecka: zaczyna się rabunek „poniemieckiego” mienia. Rabują równo Rosjanie i Polacy. Sklepy, magazyny, byłe koszary niemieckiej policji… to tylko to, co widziały moje oczy. Natura nie lubi próżni! O tym prawie fizyki dowiedziałem się później, ale wtedy miałem lekcję poglądową. Gdy nie ma żadnej władzy, wtedy do głosu dochodzą złodziejskie instynkty porządnych na codzień ludzi.

Po paru dniach sytuacja się normuje: już nie ma czego rabować, każdy złapał, co mógł, nowa władza zaczyna działać, życie wraca do normy. Zaczynają funkcjonować szkoły, więc wojenne „wakacje” się skończyły. Trzeba wracać do szkolnej ławy. Za płotem szkolnego boiska ulokowała się rosyjska bateria przeciwlotnicza. Obserwujemy się wzajemnie, ale kontaktów żadnych. W gazetach codzienne komunikaty z frontu. Na dużej mapie Europy zaznaczam kolejne zdobyte miasta. Emocja, oczekiwanie na szybki koniec.

Ranek, 9 maja. Siedzę sobie w szkolnej ławie, a tu nagle zatrzęsły się szyby w oknach! „Nasza” bateria zza płotu otworzyła gwałtowny ogień. Nalot? Nie, to czerwonoarmiści świętują jakieś nowe zwycięstwo. Przecież parę dni wcześniej podobna kanonada obwieściła nam zdobycie Berlina! Wkrótce przychodzi wyjaśnienie: to nie jakieś zdobyte miasto, lecz koniec wojny!

Jednym z pierwszych moich pytań skierowanych do rodziców było: „a o czym teraz będą pisać gazety?” Przecież ich głównym tematem, odkąd nauczyłem się czytać, były komunikaty wojenne! Więc teraz, jak wszystko już się dokonało, to o czym pisać? Lecz na poważnie: o czym wtedy myślałem, jakie myśli krążyły mi po głowie?

Moja dziecięca świadomość kształtowała się w warunkach okupacji. Wiedziałem, co znaczy być „synem podbitego narodu”. Wiedziałem, że dla nas nie tylko słuchanie radia, ale nawet nauka jest przestępstwem. Wiedziałem, co to wysiedlania, kiedy o świcie, w 15 minut, trzeba opuścić swoje mieszkanie. Wiedziałem, co to segregacja rasowa: musiałem czytać tabliczki „Nur fur Deutsche”, „Nur fur Polen”, a wcześniej jeszcze „Nur fur Jude” i stosować się do nich. Wiedziałem, co to antysemityzm. Patrzyłem własnymi oczyma na tworzenie i likwidację Getta, słyszałem strzały i krzyk ludzi ładowanych do wagonów, których przeznaczenie było znane: Oświęcim był wszak 40 kilometrów od mojego miasta. Więc gdy obwieszczono koniec wojny, to z całą żarliwością swej dziecięcej naiwności wierzyłem, że to wszystko przeminęlo, przepadło na wieki i już nigdy nie wróci. Że ludzie nauczeni tym strasznym doświadczeniem już nigdy nie będą zabijać innych. Że już nikt nigdy nie ośmieli się być nacjonalistą, rasistą, antysemitą, (komunizmu jeszcze nie zdążyłem poznać), bo te pojęcia zostały naznaczone piętnem zbrodni tak wielkiej, że nikt w Europie, a szczególnie w Polsce, nie będzie mógł myśleć tymi kategoriami, nie narażając się na powszechne potępienie i pogardę otoczenia. Tak myślałem, bo byłem jeszcze dzieckiem. Takim naiwnym dzieckiem….

Wspomnienia z Algerii

Tym razem chcę podzielić się z Państwem pewnym doświadczeniem z mojego życia. Otóż zdarzyło się, że przez blisko cztery lata mieszkałem i pracowałem w kraju arabskim. Zakwaterowano mnie, a właściwie nas – bowiem byliśmy tam całą rodziną – w normalnym bloku mieszkalnym, gdzie wokół mieliśmy wyłącznie arabskich sąsiadów. Początki – parę miesięcy – były trudne. Dorośli udawali że nas nie widzą, dzieci robiły różne złośliwości – kiedyś mieliśmy wybitą szybę w mieszkaniu, kiedyś przebitą oponę w samochodzie, kiedyś dostałem kamieniem w plecy – że o podrzucanych pod próg zdechłych szczurach nie wspomnę. Nie było to przyjemne. Staraliśmy się zrozumieć przyczynę tej okazywanej nam niechęci, żeby nie powiedzieć – wrogości. Po pewnym czasie sprawa stała się jasna: spijaliśmy piwo, które nawarzyli nasi poprzednicy, również Polacy, którzy zajmowali tę kwaterę przed naszym przyjazdem. Traktowali oni Arabów z lekceważeniem i pogardą – jak ludzi niższego gatunku. Swoją arogancją, okazywaniem swojej wyższości – zarobili sobie na wrogość otoczenia. I nie można się było temu dziwić.

Postanowiliśmy coś zmienić. Przedewszystkim – nie odpowiadać kamieniem na kamień. Następnie – traktować naszych sąsiadów jak równorzędnych partnerów, podchodzić z przychylnym zainteresowaniem do ich tradycji, obyczajów, historycznych doświadczeń. A przy tym uznać, że oni są gospodarzami, a my gośćmi – z wszelkimi wynikającymi z tego faktu wnioskami.

Minęło parę miesięcy. Atmosfera wokół nas wyraźnie się zmieniła. Ustały dokuczliwe złośliwości, nawiązaliśmy pierwsze przyjazne kontakty, w miarę upływającego czasu – coraz lepsze. W ciągu następnych paru lat, aż do końca naszego tam pobytu, spotykaliśmy się na codzień z wieloma sympatycznymi, przyjaznymi gestami: a to dzieci sąsiadów wnosiły nam siatki z zakupami na nasze czwarte piętro, a to sąsiadka przyniosła tradycyjną potrawę, przygotowaną z okazji święta Ofiary Abrahama – (a trzeba wiedzieć, że jest to u nich rodzinne święto, porównywalne z naszą Wigilią) – a to zaprosił nas ktoś do swojego domu na kolację – co tam zdarza się tylko wśród rodziny i bliskich przyjaciół. Najbardziej zaskoczył mnie jednak sąsiad, który w środku nocy przyniósł mi kanister z wodą. A było to tak: przyjechałem właśnie z lotniska, po miesięcznej nieobecności. Środek lata, gorąco, choć minęła właśnie północ. W mieszkaniu zastałem suche krany i smród otwartej kanalizacji – woda wyparowała nawet z kolanek kanalizacyjnych. Nie ma się czego napić, w czym się umyć, czym zalać tą nieszczęsną kanalizację. Rozpacz! I wtedy rozległo się pukanie do drzwi – to właśnie sąsiad z piętra niżej z 30–litrowym kanistrem wody. „Przyniosłem ze swojego zapasu – mówi – wody w kranach nie ma już od tygodnia, a ty wróciłeś z podróży”.

Życzliwość spotykała nas również od przypadkowych osób. Gdy zaczęły się trudności z zaopatrzeniem, zawsze dostaliśmy spod lady to, czego w normalnej sprzedaży już nie było – korzystaliśmy z przywileju gościa. Pewnego razu zepsuł się nam samochód na szosie – gdzieś daleko od jakiejkolwiek miejscowości. Ruch niewielki, ale wkrótce zatrzymuje sie przy nas furgonetka załadowana arbuzami. „Potrzebujecie pomocy?” – pyta nas kierowca. Tłumaczymy naszą sytuację. „Nie ma problemu – mówi – zaholuję was do najbliższego miasteczka”. Jak powiedział, tak zrobił. Na miejscu nie chciał słyszeć o zapłacie. „Podróżnemu trzeba pomóc – i za to nie bierze się pieniędzy”- oświadczył. A na dokładkę ściągnął ze swej furgonetki wielkiego arbuza i dał nam w prezencie.

Innym razem, już w mieście, jak zwykle, chciałem kupić chleb. Zapomniałem jednak, że tego dnia wypadało jakieś wielkie święto muzułmańskie i wszystkie sklepy  były zamknięte. A święto było dwudniowe, więc czekały nas dwa dni bez pieczywa.  Wtem widzę, że ktoś niesie pod pachą kilka bagietek. Pytam więc, gdzie kupił, z nadzieją że jakaś piekarnia jest jeszcze otwarta. „O, nie – odpowiedział – już wszystko zamknięte, te bagietki kupiłem godzinę temu. Ale jeśli potrzebujesz, dam ci jedną”. Sięgam więc ręką do kieszeni po jakiś pieniążek. „O, nie – mówi – za chleb nie mogę przyjąć pieniędzy. Allach kazał się dzielić z potrzebującymi”.

Te wspomnienia odżyły teraz, gdy tyle złych słów mówi się i pisze o tamtym świecie – tak odmiennym od Zachodu, że aż niemożliwym do zrozumienia. Chciałbym, aby te moje doświadczenia stały się również przydatne dla Państwa. Może wywołają chwilę refleksji. Może przyczynią się do zrozumienia, jak łatwo arogancją i lekceważeniem wzbudzić nienawiść, a jak trudno potem odzyskać zaufanie i odbudować ludzkie, przyjazne stosunki. Ale jeżeli nie chcemy permanentnej wojny…

Moje Wigilie

Przywilejem dorosłego wieku jest to, że w wolnych chwilach może sobie człowiek powspominać dawne czasy. Święta skłaniają zaś do tego, aby siąść przy kominku, spojrzeć wstecz i na przykład przypomnieć sobie, jak wyglądały różne Wigilie mojego życia. Może to nic ciekawego – ale posłuchajcie…..

Z zakamarków pamięci (wspomaganej starymi fotografiami) wyłania się pierwszy obraz: w obszernej jadalni (czy ktoś jeszcze używa takiej nazwy?) koło okna stoi wysoka pod sam sufit choinka (a sufity były wtedy ho! ho!), a na niej palą się świeczki (żywe świeczki, a nie żadne elektryczne lampki!). Na gałązkach wiszą zabawki – ozdoby, które kilka tygodni wcześniej sami (wraz z opiekunką) pracowicie wycinaliśmy, kleiliśmy, malowaliśmy… Czego tam nie było! Łańcuchy z kolorowego papieru lub ze słomek i paciorków, wydmuchane skorupki z jajek (kto z młodych wie, jak się to robi?) oklejone błyszczącymi, kolorowymi papierkami, gwiazdeczkami, aniołkami (kto pamięta, co to były „malowanki”?), gwiazdki-jeże, wyplatane przemyślnie z pasków papieru, pajacyki, laleczki, różne wisiorki – a między tym całym bogactwem coś konkretnego: cukierki, pierniczki, a nawet prawdziwe jabłuszka – to dla grzecznych dzieci! Wokół rodzice, dziadkowie, ciocie, wujkowie – stojąc śpiewają kolendy, pastorałki… Co chwilę ktoś z dorosłych łapie nożyczki i przycina knoty, aby świeczki się równo paliły. Zapach płonących świec miesza się z zapachem choinki. Kwintesencja tego, co można nazwać „ciepłem domowego ogniska”.

Z oddalenia wyłania się obraz drugi: Wigilia w pierwszym roku okupacji. W tym samym pokoju tego właśnie dnia umiera dziadek (wtedy najczęściej umierało się w domu). Nie ma choinki, nie ma Wieczerzy, jest tylko opłatek. I podwójny smutek: wojna, okupacja – i taka zwykła, „cywilna” śmierć kogoś bliskiego. Pierwsza oglądana z bliska śmierć w moim życiu.

Obraz trzeci – trochę wyraźniejszy: Wigilia gdzieś w połowie okupacyjnej nocy. W kącie innego już, ciasnego pokoju stoi nieco mniejsza choinka, udekorowana tym, co zostało „sprzed wojny”. Na stole przygotowana wieczerza: ziemniaki, kapusta, na deser ciasto z marchwi i herbata z liści borowiny. To dzięki temu, że mamy kawałek gruntu wielkości tutejszego średniego „back-yard’u”, więc kartofle, kapusta, marchew i pietruszka stanowią podstawę naszego wyżywienia. A liście borówek można sobie nazbierać w lesie. Mimo to nastroje świetne: właśnie z tajnego nasłuchu radiowego przyszła wiadomość o alianckich nalotach na niemieckie miasta. Śpiewamy więc radośnie:

„Dzisiaj w Londynie, dzisiaj w Londynie wesoła nowina,

Tysiąc bombowców, tysiąc bombowców leci do Berlina…”

Za ścianą słychać inny śpiew:

„Stille Nacht, Heilige Nacht…”

To niemiecka rodzina, sprowadzona przez hitlerowskie władze z dalekiej Besarabii, „wzmacnia niemieckość na Wschodzie”, zajmując mieszkanie po wysiedlonych Polakach. Bogu ducha winni spokojni ludzie, ale stanowią cegiełkę użytą do budowy „Tysiącletniej Rzeszy” na polskiej ziemi, więc jak ich polubić? I jak polubić tę ich „Cichą Noc”?

Obraz czwarty: ostatnia Wigilia czasu wojny. W dwóch ciasnych pokoikach mieszkamy w dwie rodziny: my i nasi bliscy, wysiedleni po Powstaniu z płonącej Warszawy – razem siedem osób, w tym troje dzieci. I dwie choinki – do dziś nie wiem, jak się tam zmieściły! A przecież ze wszystkim były wtedy problemy, trudno było zdobyć cokolwiek, choinkę również. Więc skąd raptem dwie? I to jeszcze przy takiej ciasnocie? Otóż w przeddzień Wigilii, po długich staraniach mój ojciec zdobył jakiś chudziutki krzaczek i przyniósł z triumfem do domu. Jakaż była radość! Jeszcze nie zdążyliśmy go ustawić, gdy ktoś zapukał: przed naszymi drzwiami zobaczyliśmy gęstą, piękną choinkę! Zaskoczenie: to chyba pomyłka! Ale nie – okazało się, że jest to prezent od księdza proboszcza dla naszych Warszawiaków! A jako dodatek, to jeszcze coś do zjedzenia na stół wigilijny. Po chwili konsternacji (przecież choinkę już mamy!) zapadła decyzja: to będziemy mieć dwie – w każdym pokoju po jednej! Nie trzeba mówić, że radość była jeszcze większa! Potem dowiedzieliśmy się, że sprawa jest bardziej zawikłana. Był bowiem w tym mieście pewien przemysłowiec, właściciel sporej fabryki i pięknego pałacu, którego ojciec, czy dziadek przywędrował z Niemiec. Więc władze okupacyjne nie dały mu szans wyboru: jest Niemcem i koniec! Ale on czuł się Polakiem, jego synowie siedzieli w Oflagu jako polscy oficerowie – a on sam robił co mógł, aby pomagać ludziom. Pomoc przekazywał parafii (choć sam był ewangelikiem), bo wiedział, że to najlepsza droga dotarcia do potrzebujących. I tak trafiło do nas!

Wojna minęła, zaczęły się szare lata powojennej rzeczywistości. Wigilie mijały spokojnie, jak zawsze, jak co roku. Aż gdzieś w połowie lat 60-tych postanowiliśmy pojechać na Wigilię do znanych już Państwu naszych Warszawiaków, którzy po latach tułaczki zdołali w końcu do Warszawy wrócić. Pomysł był na miarę ówczesnej „małej stabilizacji”: niedawno otwarto cywilne połączenia lotnicze, udostępniając w tym celu niektóre lotniska wojskowe, których istnienie okryte było dotychczas ścisłą tajemnicą. W godzinę można znaleźć się w stolicy! Nowoczesność na miarę Europy! Więc chcieliśmy skorzystać z tej nowoczesnej oferty i kończąc pracę o trzeciej po południu wsiąść w samolot o piątej, aby zasiąść do wspólnej wieczerzy o siódmej. Wszystko było wyliczone jak trzeba, bilety kupione, miejsca „zabukowane”, mieszkanie wyczyszczone z wszelkich artykułów spożywczych (to jeszcze nie był etap lodówek!), piece (węglowe) wygaszone. Zadowoleni z pomysłu zjawiamy się w śródmiejskim terminalu, skąd autobus dowiezie nas na lotnisko – i dowiadujemy się, że żadnego samolotu dzisiaj nie będzie! LOT odwołał lot! Podobno mgła, a może pasażerów za mało – bo kto to chce latać w Wigilię? Dla nas to i tak bez różnicy –  zostaliśmy dosłownie na lodzie! Po chwili rozterki – męska decyzja: jak nie samolotem, to pociągiem, ale z celu podróży nie rezygnujemy! Pociąg expresowy o godzinie ósmej zupełnie pusty – my i konduktor. Niezależnie od okoliczności – czas na wieczerzę! Wyciągamy więc z teczek jakieś słodycze czy inne specjały, które miały wzbogacić wspólny stół wigilijny, i zasiadamy do wieczerzy w tym pustym, pędzącym pociągu. W Warszawie byliśmy o północy – prosto do hotelu i spać. A rano, zamiast na wigilijną wieczerzę, zdążyliśmy akurat na późne świąteczne śniadanie!

Kolejne wspomnienie – 20 lat później. Los zrządził, że z początkiem lat 80-tych przyszło nam spędzić Wigilię w Afryce. Północnej, arabskiej Afryce. Wigilia wymaga świątecznego nastroju, specyficznej atmosfery, którą czuje się na ulicy, w sklepach, wśród ludzi, wszędzie… A tutaj: dzień jak codzień, bo przecież jesteśmy w muzułmańskim kraju. Jednak gospodarze, uznając nasze zwyczaje, dają nam, Europejczykom, dwa dodatkowe dni wolne od pracy. Świetnie, tylko skąd wziąć choinkę, opłatek, mak, grzyby, kapustę kiszoną, nie mówiąc o śledziu marynowanym – bo skąd śledzie nad Morzem Śródziemnym? Niczego z tych rzeczy tam nie dostaniesz! Ale od czego zaradność? Z lasu przywozimy drzewko piniowe, które będzie udawać choinkę. Grzyby zbieramy w tymże lesie, ku zdziwieniu miejscowych. Panie robią marynowane śledzie z sardynek. Opłatki zapobiegliwi przywieźli ze sobą z Polski. Więc w końcu jest regularna Wieczerza, do której zasiadamy w licznym gronie rodaków. Nastrój nieco inny niż w Polsce: uświadamiamy sobie, że ten kraj, w którym przyszło nam pracować, jest bardzo podobny do Ziemi Świętej: kamienisty grunt, gaje oliwne, palmy, osiołki, wielbłądy, gliniane lepianki, stada owiec, pasterze w tradycyjnych strojach – nie trzeba organizować jasełek, wystarczy wyjechać parę kilometrów za miasto. Jakby ożyły biblijne obrazy, znane nam od dzieciństwa z różnych ilustracji.

Następnego dnia rano wybieramy się na Pasterkę – a tu śnieg! Przez noc napadało chyba z pół metra! W Afryce to katastrofa! Miasto sparaliżowane, samochody unieruchomione, co odważniejsi maszerują na piechotę, choć do kościoła dość daleko. Zebrało się trochę ludzi, ale ksiądz, mieszkający 20 km za miastem, nie dojechał – no bo jak? Więc, mimo że to pierwszy dzień Świąt, nie było mszy. Opiekujące się kościołem siostry zakonne inicjują kilka modlitw, Polacy śpiewają kolędy, wytwarza się jakiś specyficzny nastrój… Siostry otwierają tabernakulum, wystawiają na ołtarz puszkę z komunikantami, zapraszają do komunii. Po raz pierwszy bierzemy Hostię sami (nie znaliśmy jeszcze tutejszego zwyczaju brania Hostii do ręki) – to jeszcze bardziej pogłębia poczucie jakiejś niezwykłości…

Wiele jeszcze było nietypowych Wigilii w naszym życiu, ale myślę, że na dziś dość tych opowieści. Czas wziąć się za przygotowania, aby tegoroczne Święta wpisały się w naszą pamięć, jako jedne z najmilszych, najbardziej udanych. Życzę więc Państwu wesołych, miłych, rodzinnych Świąt Bożego Narodzenia, a w tym również spokojnej, tradycyjnej Wieczerzy Wigilijnej!

OLYMPUS DIGITAL CAMERA