Zaduszki

Zbliżają się Zaduszki. Przełom października i listopada to w Polsce – i w całej Europie – czas pamięci o tych, którzy odeszli z tego świata. Stare, pogańskie „Dziady”, zastąpione później przez chrześcijańskie Zaduszki, w połączeniu z dniem Wszystkich Świętych stały się współcześnie dwudniowym świętem, gromadzącym na cmentarzach miliony żywych, chcących wyrazić swą pamięć o zmarłych. Na ten czas cmentarze stają się najważniejszymi punktami na mapie kraju, tam prowadzą wszystkie drogi. Często ludzie podejmują daleką, uciążliwą podróż, aby w tym dniu znaleźć się u grobu swych najbliższych.

Już kilka dni wcześniej trwa ożywiony ruch: sprzątanie jesiennych liści, zeschłych kwiatów, mycie nagrobków, okrywanie mogił gałęziami świerku czy jodły. Tam – na cmentarzach – koncentrują się ludzkie myśli. Trwa swego rodzaju adwent – czas przygotowania. Ta narastająca atmosfera osiąga swą kulminację w dniu 1-go listopada.Od samego rana z wszystkich stron miasta ciągną ludzie obładowani kwiatami, świecami, wieńcami… Kto nie zaopatrzył się wcześniej, kupuje to wszystko na targowisku, rozłożonym przed wejściem. W bramę cmentarza wlewa się potok ludzi – każdy spieszy złożyć to, co przyniósł, na mogiłach swych najbliższych. Za chwilę zapalają się świece, znicze, lampki nagrobne – i świecić będą do późnej nocy, zabarwiając złocistą łuną jesienne niebo. Nastrój powagi, skupienia, przyciszone głosy rozmów… Żadna mogiła nie może być zapomniana. Na opuszczonych grobach czyjeś ręce kładą gałązkę jodły lub zapalają świeczkę. W jakimś centralnym miejscu – przed kaplicą cmentarną, pod krzyżem – ludzie zapalają świece i lampki ku pamięci tych bliskich, których mogiły rozsiane są po świecie. A także ku pamięci tych, którzy zginęli w różnych okolicznościach w czasie wojny. Serdeczna pamięć obejmuje wszystkich. Niezapomniane przeżycie, niepowtarzalna sceneria, uczucie jakiegoś wewnętrznego ciepła, jakiegoś bliskiego kontaktu z tymi, którzy odeszli przed nami do innego świata.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Z tych wrażeń, wspomnień, nastroju – wyrywa nas raptem jakiś zgrzyt. Acha, jesteśmy przecież na innym kontynencie, w innej strefie kulturowej. Przecież tutaj to sezon zabawy, balów maskowych, śmiechu i wesela. Gromady dzieci biegają od domu do domu w poszukiwaniu słodyczy, starsi zajęci są myślami, w jakim stroju wystąpić na balu maskowym, jeszcze inni – jaką dekoracją „upiększyć” swoją posesję. Motywem dekoracyjnym jest też śmierć, lecz potraktowana  w kategoriach groteski, horroru który ma bawić, niczym w kinie. Więc wieszają na drzwiach kościotrupy, ustawiają na swym trawniku mogiłki imitujące cmentarz, czasem z takiej mogiłki wystaje jeszcze (żeby było śmieszniej) makieta ludzkiej ręki, wieszają na gałęzi drzewa przed swym oknem kukłę wisielca (prawda, jakie to zabawne?) – jednym słowem śmierć ludzka staje się przedmiotem kpiny, zabawy, żartu.

Prastare źródło obu tych tradycji wydaje się być wspólne. Wskazuje na to choćby zbieżność czasu, czy wspólny motyw przewodni – śmierć. W kulturze europejskiej tradycja ta wyraża pełną szacunku pamięć o bliskich, którzy zawsze – choć z innego świata – będą nam przyjaźni i pomocni. Jest to pamięć o rodzicach, krewnych, znajomych – duchach życzliwych, godnych naszej modlitwy i ciepłych wspomnień. W kulturze anglosaskiej natomiast ukształtowało się inne podejście. W tej tradycji duchy zmarłych są złe, napastliwe, groźne. Są to upiory, przed którymi należy się bronić, należy je odganiać w każdy możliwy sposób. Kpina i żart ma nas uodpornić, ma pokazać, że my się złych duchów i upiorów nie boimy. To coś zupełnie innego. To przykład, jak z tego samego źródła mogą wyrosnąć zupełnie różne, wręcz przeciwstawne tradycje.

No cóż! Co kraj to obyczaj. A my? Jak łatwo przyjmujemy tę komediową konwencję, jak łatwo zapominamy, jaki jest prawdziwy sens tego święta! Jest takie polskie przysłowie: „kiedy wejdziesz między wrony…” Coś w tym jest!

Dramat Września

Byłem wtedy dzieckiem. Małym chłopcem, który wiedział, że żołnierz to taki dzielny człowiek, który nigdy nie płacze. I raptem doszły moich uszu słowa z rozmowy dorosłych: „…żołnierze płakali…” Natychmiast wtrąciłem się do rozmowy: „jak to, żołnierze nigdy nie płaczą!” I wtedy po raz pierwszy dowiedziałem się, że żołnierz może płakać ‑ ale nie z bólu czy zmęczenia, lecz z poczucia bezsilności. A był to właśnie koniec września 1939 roku, gdy polscy żołnierze, wyczerpawszy wszelkie możliwości prowadzenia walki, musieli złożyć broń. To poczucie bezsilności wobec technicznej przewagi przeciwnika pozostało w oczach całego społeczeństwa jako synteza całego Września. I zaraz rodziło się pytanie: dlaczego? Kto zawinił, że byliśmy tak źle przygotowani, że bagnet przeciw czołgom… Rozgoryczenie i ból z powodu poniesionej klęski skłaniały do szukania winnych. Łatwą odpowiedź znaleźli komuniści: winna była burżuazyjna władza! Ale i wśród ludzi dalekich od komunizmu wskazywano palcem na szefów państwa i wojska: Rydza‑Śmigłego, Mościckiego, Becka… Nawet Sikorski, już jako premier emigracyjnego rządu, pisał do byłego premiera, gen. Sławoja‑Składkowskiego w odpowiedzi na jego zgłoszenie się do służby czynnej w wojsku: „Pan, Prezes rządu, odpowiedzialnego za bezprzykładny pogrom, jakiegośmy doznali, powinien zrozumieć, że jedno Mu teraz pozostaje: dać o sobie zapomnieć!”. Wyglądało na to, że przecież było możliwe, tylko ktoś zaniedbał, ktoś nie przewidział, ktoś popełnił niewybaczalny błąd… Wylano już morze atramentu, próbując na te pytania odpowiedzieć. Mimo to spróbujmy jeszcze raz, chłodno i bez emocji.

Myśląc o wrześniowej klęsce, trzeba mieć w pamięci lata, ktore ją poprzedzały. Dla Polski było to zaledwie 17 lat pokoju, z czego pierwsze trzy to odbudowa zniszczeń wojennych i walka z hiperinflacją, następne pięć to intensywne tworzenie podstawowej infrastruktury nowego państwa (jak choćby połączeń komunikacyjnych między głównymi centrami kraju), kolejne pięć to lata Wielkiego Kryzysu, który nawet Stany Zjednoczone zepchnął na granicę nędzy ‑ i wreszcie ostatnie cztery lata względnie normalnej, planowej gospodarki. W tych warunkach trzeba było z niczego uruchamiać produkcję wszystkiego, co niezbędne jest dla istnienia wojska: hełmów i karabinów, armat i ciągników, materiałów wybuchowych i amunicji, czołgów i samolotów, samochodów i motocykli. Alternatywa zakupu za granicą nie istniała: w warunkach okrążenia Polski przez potencjalnych przeciwników nonsensem byłoby opieranie się na sprzęcie i zaopatrzeniu z importu. Nie było zresztą chętnych do sprzedaży nowoczesnej broni. Właśnie w latach 30‑tych miała miejsce w świecie rewolucja techniczna w dziedzinie uzbrojenia. Na deskach projektantów, w fabrykach i na poligonach rodziła się nowa generacja sprzętu wojskowego ‑ samolotów, czołgów, dział, broni automatycznej ‑ która zdominowała wielkie armie świata na następne ćwierćwiecze. Broń z czasów I Wojny Światowej szła na złom. Nowe możliwości techniczne otwierały drogę nowym sposobom prowadzenia wojny. Broń pancerna, lotnictwo ‑ stawały się samodzielnymi, potężnymi czynnikami rozstrzygającymi o wyniku kampanii wojennych. W tej sytuacji każda z przemysłowych potęg produkowała w pierwszym rzędzie na potrzeby modernizacji własnej armii. Dwóch wielkich przegranych z poprzedniej wojny ‑ Niemcy i Rosja ‑ rozpoczęło wyścig zbrojeń z myślą o rewanżu. Niemcy ‑ siłą swego przemysłu. Rosja ‑ kosztem niewolniczej pracy i śmierci głodowej milionów swych obywateli. Mocarstwa Zachodu ‑ Francja i Anglia ‑ też  stanęły do wyścigu. Polska musiała podjąć to wyzwanie, jeżeli nie chciała z góry zrezygnować ze swej suwerenności.

Żeby produkować, trzeba mieć fabryki. Wiemy, że odrodzona Polska nie odziedziczyła po zaborcach żadnych wytwórni sprzętu wojskowego. Istniejący przemysł Górnego Śląska znajdował się tuż przy niemieckiej granicy, a ponadto pozostawał w rękach niemieckich właścicieli, bojkotujących wszystkimi dostępnymi im metodami nowe polskie państwo: od uchylania się od płacenia podatków poczynając, do wstrzymywania produkcji włącznie. O lokowaniu tam zamówień dla wojska nie było mowy. Podjęto więc ogromny, lecz niezbędny wysiłek tworzenia od podstaw przemysłu obronnego. Wymagało to nie tylko pieniędzy, ale i czasu. Kiedy u innych  projekty nowej broni szły wprost do pracujących całą mocą fabryk zbrojeniowych, w Polsce trzeba było zaczynać od budowy tych fabryk. W ciągu ostatnich kilku lat rosły one, jak grzyby po deszczu: Stalowa Wola, Starachowice, Mielec… Jednocześnie polscy konstruktorzy przygotowywali prototypy nowoczesnego sprzętu. Plan modernizacji wojska rozłożono na 6 lat: 1936‑1942. Stopniowo ruszała produkcja dział przeciwpancernych i przeciwlotniczych (na licencji szwedzkiego Boforsa), lekkich czołgów i samolotów.

7_TP_tank   Działko pl Bofors

Ten nowy sprzęt nie ustępował w niczym światowym osiągnięciom w tej dziedzinie (przykład: samoloty bombowe „Łoś”, czołgi „7TP”). Pozostawał problem ilości i tempa produkcji. A tu decydowały pieniądze. Polska w tych ostatnich 4 latach przeznaczała aż 43% swego budżetu na potrzeby wojska ‑ podczas gdy Niemcy „tylko” 34%. Ale w liczbach bezwzględnych wydatki polskie na ten cel stanowiły zaledwie 7.5% wydatków niemieckich. Wyścig zbrojeń musiał więc być przegrany, choć Polska, startując od zera, osiagnęła 5 miejsce w Europie w wielkości produkcji zbrojeniowej. Niewiele pomogła ‑ prawie symboliczna ‑ pomoc francuska: w ramach przydzielonego kredytu zdołano dostarczyć 49 lekkich czołgów Renault R‑35. A potrzebne były setki, jeżeli nie tysiące… Mimo to Wojsko Polskie było w 1939 roku czwartą armią lądową Europy ‑ po armiach rosyjskiej, niemieckiej i francuskiej ‑ i to nie tylko pod względem liczebności, ale i wartości bojowej. Potwierdził to przebieg wrześniowej kampanii. Mimo skrajnie niekorzystnej sytuacji wyjściowej (konieczność obrony frontu o długości 1200 km w warunkach okrążenia z północy i z południa), oraz dwukrotnej przewagi liczebnej ‑ nie mówiąc już o technicznej ‑ przeciwnika, mimo inwazji sowieckiej, która w połowie trwania kampanii wbiła nóż w plecy polskiej obrony ‑ zacięte walki trwały równie długo, jak kampania francuska w roku 1940. O zaciętości walk świadczą choćby poniesione przez Niemców straty: około tysiąca czołgów, 700 samolotów ‑ jedna trzecia ich sprzętu ofensywnego pozostała na polskiej ziemi. Hitlerowska machina wojenna stała się niezdolna do podjęcia jakiejkolwiek nowej operacji zaczepnej przez następne pół roku.

Plan wojny z Niemcami zakładał ‑ zgodnie z zawartymi umowami ‑ że będzie to wojna koalicyjna. Rolą polskiej armii było przyjąć na siebie uderzenie głównych sił niemieckich i związać je w walce aż do rozpoczęcia przez sojuszników decydującej ofensywy na froncie zachodnim. Polacy wykonali to zadanie w 100%. A sojusznicy?  Nad Renem mieli oni w tym czasie druzgocącą przewagę. Dość powiedzieć, że przeciwko 38 francuskim batalionom pancernym (a batalion to około 50 czołgów) Niemcy nie mieli ani jednego ‑ bowiem wszystkie ich jednostki pancerne i zmotoryzowane były nad Wisłą. Mimo to, już 12 września premierzy i szefowie sił zbrojnych Anglii i Francji podjęli decyzję wstrzymania wszelkich działań zaczepnych ‑ nie informując o tym polskiego sojusznika. Zabrakło cywilnej odwagi, aby przyznać się do zdrady?  Ta tchórzliwa decyzja kosztowała drogo nie tylko Polskę. Zapłaciły za nią również Anglia i Francja w czerwcu 1940. Właśnie ta kampania, przeprowadzona przez Niemców w 8 miesięcy po pokonaniu Polski, stała się miarą porównawczą wartości bojowej polskiej armii. Dwukrotnie silniejsza od polskiej armia francuska, wspomagana przez małą ale dzielną armię belgijską oraz brytyjski korpus posiłkowy, broniąc frontu o długości zaledwie 600 km, z czego połowa to potężne umocnienia „Linii Maginota”, nie będąc uderzona z tyłu przez drugą potęgę militarną świata ‑ została pokonana w dokładnie tym samym czasie. Może Niemcy użyli większych sił? Przeciw Polsce ruszyło 2800 czołgów ‑ przeciw Francji 2500. Niemiecki przemysł jeszcze nie zdążył uzupełnić strat z nad Wisły.

Leszek Moczulski, historyk i badacz tamtej epoki, napisal: „We wrzesniu 1939 objawiła się światu nowa forma wojny ‑ wojna trójwymiarowa, rozgrywająca się na ziemi i w powietrzu ‑ całkowicie odmienna od poprzednich konfliktów zbrojnych. Nowe możliwości techniczne narzuciły nowe formy działania… Ten nowy charakter wojny, narzucajacy tempo nieporównywalne z niczym, co wcześniej znała historia ‑ zadecydował o bardzo szybkim rozegraniu kampanii. Spowodował też wyjątkową intensywność działań, gdyż wydarzenia zagęszczały się w czasie. W ciągu jednego dnia sytuacja rozwijała się szybciej niż w ciągu tygodnia czy nawet miesiąca podczas wojen poprzednich.”  Miało to istotny wpływ na społeczną ocenę wydarzeń, nie znajdujących precedensu w przeszłych doświadczeniach.

Wróćmy do pierwotnego pytania: kto winien? Czy można było zrobić więcej, przygotować się lepiej? Na pewno tak. Na pewno można było uniknąć wielu błędów ‑ zarówno w dziedzinie dyplomacji jak gospodarki i wojska. Może mielibyśmy wtedy o sto czołgów czy samolotów więcej. Może obrona trwałaby o tydzień dłużej. Nie można jednak wymagać, aby średniej wielkości naród ‑ zaczynając od zera ‑ stworzył w kilka lat siłę, która zdradzona przez sprzymierzeńców, mogłaby samotnie przeciwstawić się jednocześnie dwóm najbardziej agresywnym potęgom ówczesnego świata. W końcowym rachunku decyduje przecież różnica potencjałów ‑ a ta była ‑ i jest ‑ zbyt wielka.

Powstanie – zapomniany epizod

Wrzesień! Trwa powstanie w Warszawie. Padła już Starówka, resztkami sił broni się Mokotów i Czerniaków. A po drugiej stronie Wisły wreszcie ruszył front. Marszałek Rokossowski zezwolił armii generała Berlinga zdobyć Pragę. Polacy maszerujący ze wschodu stanęli twarza w twarz z płonąca Warszawą.

W tym czasie Niemcy zdobyli już Powiśle, szturmowali ostatnie placówki powstańcze na Czerniakowie, umacniali się wzdłuż całego warszawskiego brzegu Wisły. Nie trzeba było być wybitnym strategiem aby zrozumieć, że na realną pomoc powstańcom jest już za późno. Ale przecież o to chodziło Stalinowi. Gdyby chciał pomóc Warszawie, nie trzeba było forsować Wisły, bowiem od pierwszych dni sierpnia stała na zachodnim brzegu, u ujścia Pilicy, 50 km od powstańczych barykad Mokotowa, potężna armia generała Czujkowa (tak, tego spod Stalingradu!). Przeszła Wisłę bez żadnego oporu ze strony Niemców, ot tak, z marszu. Pierwsze niemieckie kontrataki nastąpiły dopiero 9 sierpnia (bitwa pancerna pod Studziankami) ‑ do tego czasu miała pełną swobodę działania, a pomiędzy Pilicą a Mokotowem nie było żadnych liczących się sił niemieckich. Jednak rozkaz Stalina zatrzymał ją w miejscu.

Teraz, w połowie września, sytuacja była inna. Ale Stalin nie ruszył Czujkowa. Pozwolił tylko Berlingowi forsować Wisłę wprost na mury miasta, bez wsparcia ciężkiej broni, bez wsparcia lotnictwa. Nikt nigdy nie forsuje wielkich rzek w mieście ‑ każdy strateg wie, że to szaleństwo. Wiedział o tym Stalin, wiedział o tym Berling. Ale prości żołnierze nie myśleli o tym. Chcieli za wszelką cenę pomóc Warszawie ‑ a jedyna dostępna dla nich droga wiodła przez Wisłę. Przyjęli więc rozkaz chętnie. Zaczęła się wielka, choć improwizowana, operacja desantowa. Na warszawskim brzegu, na Czerniakowie, śródmiejskim Powiślu i na Żoliborzu lądowały kolejne bataliony i pułki piechoty. Lądowały ‑ i zalegały w morderczym ogniu niemieckim, prowadzonym z umocnionych stanowisk w ruinach domów. Tylko na Czerniakowie udało się nawiązać kontakt z powstańcami: z odizolowaną grupą broniącą się w kilku ostatnich domach nad Wisłą. W Śródmieściu i na Żoliborzu nie było to już możliwe.

desant  Desant2

Bitwa trwała kilka dni. Żniwo śmierci było ogromne. Trudno to sobie wyobrazić, lecz w tej jakże krwawej, a zapomnianej bitwie o warszawskie plaże poległo więcej polskich żołnierzy, niż w słynnej bitwie pod Monte Cassino. Oficjalne dane mowią o 2300 ofiar. Na warszawskich plażach Niemcy nie brali jeńców, w wodach Wisły też nie było ratunku. Kto nie wrócił na praski brzeg, ten zginął.

Kto to byli „Berlingowcy”? Jacy ludzie znaleźli się w tej armii, co czuli, o co walczyli? Rzadko kiedy uświadamiamy sobie, że armia Berlinga, tworzona pod sowiecką komendą w Rosji nad rzeką Oką, miała to samo źródło rekrutacji, co armia Andersa. Ofiary stalinowskiego terroru, wysiedleńcy zza Bugu, zesłańcy i katorżnicy, którzy nie zdążyli do obozów rekrutacyjnych Andersa, ciągnęli dalej nad Okę. Czy ktoś z nich wtedy zdawał sobie sprawę z rzeczywistych celów politycznych, którym miała służyć ta armia? Polskim wygnańcom z głębi Rosji oferowano polski mundur, polskie sztandary, polską komendę ‑ i drogę powrotną do Polski. Mistyfikacja była posunięta tak daleko, że nawet ‑ na specjalny rozkaz Stalina ‑ wyszukano katolickiego księdza, aby był kapelan, msza polowa i „wszystkie nasze dzienne sprawy…” na zakończenie dnia.

Ci żołnierze w 44 roku doszli nad Wisłę ‑ a ich koledzy na Zachodzie do Monte Cassino. Ich drogi rozdzieliły się nie z ich woli ‑ tak nimi pokierowal los, stali się narzędziem takiej, a nie innej polityki. Ale jedni i drudzy walczyli o Polskę, bez względu na to, jakie cele polityczne przyświecały ich przywódcom.

Przelana krew, przelana w tej samej intencji, ma tą samą wartość. Pamiętajmy więc nie tylko o tych szczęśliwych, których sławi pamięć pokoleń, lecz również o tych, których śmierć na brzegach Wisły uległa, ze względów politycznych, zapomnieniu.

Powstanie Warszawskie

Powstanie! To słowo elektryzowało przez półtora wieku kolejne pokolenia Polaków. Przypominjmy tylko daty: 1794, 1807-13, 1830, 1863, 1914-20, 1944. Niemal każde dorastające pokolenie zapisało w tych czasach swą krwawą kartę. Z wyjątkiem sukcesu odniesionego w bojach lat 1914-20, wszystkie pozostałe zrywy kończyły się tragicznie – ogromem strat ludzkich i materialnych, ogromem cierpień spowodowanych represjami i terrorem zwycięskiego wroga, utratą praw politycznych, utratą (poprzez straty bezpośrednie lub emigrację) warstwy ludzi najbardziej aktywnych, będących „drożdżami” społeczeństwa. To jeszcze nie wszystko: kolejne klęski miały ogromny wpływ na kształtowanie się społecznej i politycznej świadomości Polaków. I zawsze w pierwszej kolejności stawało pytanie: „Czy warto było?”.

I zaraz następne: „Kto zawinił?” „A może lepiej było cicho siedzieć i nie zaczynać?”. Te dylematy przedyskutowało w „nocnych rodaków rozmowach” tysiące, jeżeli nie miliony Polaków w ciągu ostatnich 200 lat. Mimo to temat nie został zamknięty, ostateczna konkluzja, czy werdykt, nie została uzgodniona. Natomiast w jednym Polacy są zgodni: w poczuciu czci dla poległych i szacunku dla pozostałych przy życiu weteranów.

pw2

Ostatnie, co daj Boże, z polskich powstań: Powstanie Warszawskie 1944 roku. Dla ówczesnych młodych ludzi, wychowanych w kulcie powstańczej ofiary składanej przez ich poprzedników, wybuch Powstania był czymś naturalnym, zrozumiałym samo przez się. Dyskusje „czy warto było?” zaczęły się, jak zawsze w takich przypadkach, dopiero w obliczu klęski.

Co czuli, co myśleli ludzie biorący udział w tamtych wydarzeniach? Ludzie, którzy przeżyli blisko 5 lat hitlerowskiej okupacji i związanych z nią prześladowań, egzekucji publicznych, terroru – nie wyobrażali sobie już gorszego zła. Stosunek do zbliżającej sie armii sowieckiej nacechowany był nieufnością, ale i nadzieją. Owszem, słyszano o zagładzie wileńskich oddziałów AK, pamiętano o Katyniu (nie będąc do końca pewnym, kto dokonał tej zbrodni) – ale to było coś odległego, widzianego jak przez mgłę, wobec krwawej codzienności hitlerowskiej okupacji. W sytuacjach tragicznych ludzie chcą widzieć możliwość jakiegoś ratunku, a tym ratunkiem mogła być w danej chwili tylko Armia Czerwona.

Polityczna decyzja przeprowadzenia akcji „Burza” w Warszawie, podjęta przez emigracyjny Rząd Londyński, została przyjęta z pełnym zaufaniem, jako uzgodniona z Sojusznikami. Dlatego w momencie odwrotu Niemców w lipcu 1944, na widok masowego wywożenia z Warszawy zrabowanych dóbr i bezkarnego wyjazdu hitlerowskich oprawców, mieszkańców Warszawy ogarnęła powszechna wola walki. Powstanie poparła cała ludność miasta. „Nareszcie możemy jawnie podjąć walkę z okupantem, a nie być w roli bezbronnej ofiary” – mówiono.Wierzono, że będzie to tylko kilka dni, no, może tydzień. Że do opanowanego przez powstańców miasta wejdą sojusznicze (a przynajmniej nie wrogie) wojska sowieckie. Że przecież nie może być gorzej, niż jest. Dlatego entuzjazm był powszechny.

pw7      pw5

Zaczęła się walka o miasto. I nagle ucichły armaty za Wisłą. Stopniowo zaczęły powracać niemieckie oddziały, zachęcone tą ciszą. Napływały świeże posiłki, ściągane z frontów zachodnich. Cisza panowała również od strony zachodnich sojuszników. Nie było pomocy z powietrza. Radio londyńskie nadawało pieśń żałobną „Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej…” A powstańcy czekali na zrzuty broni i amunicji. Mieszkańcy Warszawy powoli zaczęli orientować się, że oto zostali pozostawieni sami sobie. Że nikt im nie chce, czy nie może pomóc. Niemcy też to zrozumieli. Zaczęli metodyczną akcję zdobywania i niszczenia miasta. Byli już pewni, że nikt im w tym nie będzie przeszkadzał.

Wśród ludności narastała gorycz klęski, zawiedzionego zaufania do Rządu Londyńskiego, który nie uzgodnił akcji z Sojusznikami, w tym – z Moskwą. Nie zdawano sobie wówczas sprawy, że wobec polityki Stalina takie uzgodnienie było zupełnie niemożliwe. Jednak zrozpaczeni ludzie chwytają się każdego cienia nadziei. W drugiej połowie września, gdy Powstanie już dogorywało, na zachodnim brzegu Wisły zaczęły lądować desanty Berlingowców. Wywołało to entuzjazm: coś się ruszyło, ktoś idzie na pomoc, pewnie na politycznych szczytach wreszcie się dogadano! Nikt sobie nie zdawał wówczas sprawy, że jest to tylko kolejna perfidna gra Stalina: wysłać bez żadnego wsparcia niesfornych Polaków w ogień dogorywającego Powstania, niech się wykrwawią na wiślanych plażach! Powstaniu to nic nie pomoże, a polityczny cel zostanie osiągnięty. Będzie można powiedzieć: „my też pomagaliśmy, ale siła Niemców była zbyt wielka…”

Gdy desanty zawiodły, nie było już żadnej nadziei. Pozostawało czekać na śmierć – oby była ona szybka i natychmiastowa. Oddziały wroga mordowały przecież systematycznie ludność zajmowanych dzielnic, czy domów.

pw1   pw3   pw4pw6

Jak możemy spojrzeć na te sprawy my, tu i teraz, żyjący ponad pół wieku po tych wydarzeniach, cieszący się wolnością własną i swego rodzinnego kraju, bez widocznych na horyzoncie zagrożeń? Bilans strat jest znany i oczywisty: 200 tysięcy poległych mieszkańców, miasto zrównane z ziemią wraz z jego zabytkami, zbiorami muzealnymi i bibliotecznymi, bezcennymi kolekcjami prywatnymi, nie mówiąc już o całej infrastrukturze technicznej. Przerwanie ciągłości historycznej istnienia stolicy oddziaływało na cały kraj. Próżnia polityczna, intelektualna, wprost i dosłownie ludzka, która pozostała w miejscu gdzie była Warszawa, otwierała pole do popisu nowej władzy, przywiezionej z Moskwy. Kraj pozostał bez swego centralnego ośrodka – wymarzona sytuacja dla tych, którzy wbrew większości społeczeństwa mieli na polecenie Stalina objąć władzę.

A bilans zysków? Czy wogóle taki istnieje, a jeśli tak, to co możemy zapisać po stronie „ma”? Wydaje mi się, że jest coś wspólnego pomiędzy Powstaniem Styczniowym 1863 a Powstaniem Warszawskim 1944. Obydwa zakończyły się klęską, obydwa przez 50 lat były oficjalnie potępiane jako bezsensowny wybryk nieodpowiedzialnych ludzi, co łatwo było udawadniać przedstawiając niezbite wykazy strat. Lecz również obydwa niosły ze sobą ogromny ładunek emocjonalny dla kolejnych pokoleń. Straceńcza walka o wolność nie pozwalała zapomnieć o jej utracie. Leśne groby powstańców styczniowych były obiektem czci tak samo, jak groby powstańców 44 roku na warszawskich Powązkach. Wbrew władzy, a zgodnie z nakazem sumienia. Wbrew rozumowi, a zgodnie z nakazem serca.

pomnik2  Pomnik

Pojednanie

Pojednanie nie polega na tym, aby zapomnieć. Pojednanie polega na tym, aby zrozumieć, poznać prawdę, uznać swoje winy i wybaczyć winy popełnione przez drugą stronę. Pojednanie możliwe jest tylko wtedy, gdy obie strony uznają te zasady i w imię wyższej konieczności gotowe są uczynić ten krok.

„Przebaczamy i prosimy o przebaczenie!”. Przerwać krąg wzajemnych oskarżeń, zamknąć pewien rozdział historii, zacząć pisać nowy! Nie jest to łatwe. Nie było to łatwe w stosunkach polsko-niemieckich. Zbyt wiele łez i krwi, zbyt wiele krzywd, zbyt świeża ludzka pamięć. A jednak udało się dokonać tego, co zdawało się niemożliwe. Od pamiętnego listu biskupów polskich w roku 1966 do słów przeproszenia, wypowiedzianych przez Prezydenta Niemiec w Warszawie 1 sierpnia 1994 roku musiało upłynąć prawie 30 lat. Dziś pojednanie polsko-niemieckie stało się faktem i otwarło drogę Polski do współpracy europejskiej i atlantyckiej.

Pojednanie nie jest łatwe również w stosunkach polsko-ukraińskich. Uzbierało się wiele krzywd, łez i krwi. Żywa jest jeszcze ludzka pamięć. Ale żywe jest również zrozumienie konieczności nowego ułożenia wzajemnych sąsiedzkich stosunków. Zrozumienie idei sformułowanej już przez Piłsudskiego, że jedynie sojusznicze działanie wolnej Polski i wolnej Ukrainy może stanowić przeciwwagę rosyjskich dążeń imperialnych.

Działania obu państw w myśl tej idei daje się zauważyć od samego początku ich suwerennych kontaktów: w 1991 roku Polska pierwsza uznała niepodległość Ukrainy, trwają ożywione kontakty gospodarcze i dyplomatyczne, otwarte granice sprzyjają masowej turystyce, która obok handlowych korzyści spełnia jeszcze inną, szalenie ważną rolę: pozwala wzajemnie się poznać. Jednakże cień ponurej przeszłości ciągle wisi nad wizją przyszłości obu krajów. Mimo kolejnych spotkań prezydentów, którzy wspólnie składają hołd ofiarom masowych mordów z lat 40-tych, mimo kolejnych słów o konieczności przebaczenia i pojednania. Teraz, w 70-tą rocznicę zbrodni wołyńskiej, usłyszeliśmy kolejny, mocny głos. W ostatnim tygodniu czerwca hierarchowie Kościołów: rzymsko-katolickigo i grecko-katolickiego w Polsce i na Ukrainie podpisali wspólną deklarację o pojednaniu polsko-ukraińskim. Oto fragmenty: „Za godny potępienia uważamy skrajny nacjonalizm oraz szowinizm (…) Nic nie usprawiedliwia wzajemnej wrogości, prowadzącej aż do przelewu krwi (…) Wzywamy wszystkich, Ukraińców i Polaków, do wzajemnego przebaczenia i pojednania!”

??????????????????????????????????????????????

Przypomnijmy sobie dzieje konfliktów polsko-ukraińskich. Sięgnijmy wstecz aż do wieku XVII, kiedy to w 1659 roku została w Warszawie zaprzysiężona przez Króla i Stany tak zwana Ugoda Hadziacka, zawarta rok wcześniej w miejscowości Hadziacz na Ukrainie przez delegacje: polską i kozacką. Ugoda ta miała zakończyć krwawy konflikt, który wstrząsnął Ukrainą i Rzeczpospolitą w roku 1648, a trwał już 11 lat. Konflikt, który był rewolucją narodowo-społeczną przeciwko polskim – a raczej spolszczonym – właścicielom ziemskim, żydowskim kupcom, katolickim księżom. Siłą napędową tej rewolucji byli Kozacy z Zaporoża pod wodzą atamana Bohdana Chmielnickiego. W pamięci potomnych pozostało wyjątkowe okrucieństwo obu walczących stron. „Nienawiść wrosła w serca i zatruła krew pobratymczą” – jak napisał Sienkiewicz. A jednak mimo to, po śmierci głównych protagonistów wojny: atamana Chmielnickiego z jednej, a kniazia Jeremiego Wiśniowieckiego z drugiej strony, zawarto w Hadziaczu porozumienie wzorowane na Unii Lubelskiej sprzed 90 lat.

Uznano wówczas po raz pierwszy równorzędność „narodu ruskiego” z polskim i litewskim – co, przetłumaczone na język konkretów, sprowadzało się do utworzenia z ziem ruskich trzeciego (po Koronie i Litwie) równorzędnego członu Rzeczpospolitej – z odrębnym wojskiem, hetmanem, administracją, skarbem, trybunałem, szkolnictwem, wszelkimi urzędami, miejscami w Senacie i z prawosławiem jako religią panującą. Amnestia objęła wszystkich, starszyzna kozacka otrzymała przywileje szlacheckie. W zamian Kozacy zobowiązali się odrzucić wszelkie „cudzoziemskie protekcje” (Moskwy, Turcji, Tatarów) i stać wiernie przy Rzeczpospolitej, jako wspólnej federacji Polski, Litwy i Rusi, wracając „jako wolni do wolnych, równi do równych, zacni do zacnych”.

Umowa ta, jak każda, polegała na pewnych kompromisach. Jednym z nich była zgoda na powrót szlachty polskiej do jej majątków, które zdążyła już przejąć starszyzna kozacka. Konflikt, jaki rozwinął się na tym tle, był jednym z powodów ruchłego rozbicia Unii. Kolejny konflikt ujawnił się pomiędzy hierarchami obu Kościołów: biskupi katoliccy nie dopuścili do zajęcia miejsc w Senacie przez swych prawosławnych braci, nie chcąc utracić swej monopolistycznej pozycji. Ale największe oburzenie wywołała hadziacka umowa gdzie? Oczywiście w Moskwie! Car natychmiast wznowił działania wojenne przeciwko Rzeczpospolitej, podejmując jednocześnie akcję dyplomatyczną, agitacyjną, prowokacyjną – wszystko w celu rozbicia Unii. Ta połączona akcja sił wewnętrznych i zewnętrznych przyniosła wiadomy skutek: chwila otrzeźwienia i rozsądku utonęła w powodzi głupoty, zacietrzewienia, osobistych ambicji i interesów, uległości moskiewskiej propagandzie. Utracona została wówczas jedyna na 300 lat szansa ułożenia poprawnych wzajemnych stosunków.

Pojawiają się w historii momenty, które mogą stać się zwrotnymi, o ile nie zostaną zaprzepaszczone przez krótkowzroczność i prywatę. Takim momentem w historii stosunków polsko-ruskich była Unia Hadziacka. Jej zerwanie i w kilka lat później odrzucenie zaowocowało oddaniem połowy Ukrainy, wraz z Kijowem, carowi moskiewskiemu. Zapoczątkowało to okres przewagi Moskwy nad Rzeczpospolitą, jak również okres intensywnej rusyfikacji Ukrainy. Jedynym zwycięzcą w konflikcie polsko-ukraińskim okazała się być Moskwa.

Przejdźmy do wydarzeń, o których pamięć jeszcze nie zaginęła. W XX bowiem wieku dawne księstwo Halickie, zwane później Galicją Wschodnią, oraz Ziemia Wołyńska stały się terenem tragicznego konfliktu między mieszkańcami tego regionu: Ukraińcami i Polakami.

Jest rzeczą ciekawą, iż to właśnie GalicjaWschodnia stała się kolebką ukraińskich dążeń niepodległościowych. W ostatnich latach panowania cesarza Franciszka Józefa wszystkie narody monarchii austro-węgierskiej cieszyły się znaczną autonomią, z której Ukraińcy korzystali w stopniu nie mniejszym, niż Polacy. Rozwijało się więc ukraińskie życie społeczne i polityczne, ukraińskie szkolnictwo, powstawały rozmaite ukraińskie organizacje kulturalne. Cała pozostała Ukraina, będąca pod panowaniem rosyjskim, nie mogła o czymś takim nawet pomarzyć! Polityka rusyfikacji nie dopuszczała nawet myśli o tym, że mógłby istnieć odrębny naród – Ukraińcy. Nic więc dziwnego, że w momencie rozpadu monarchii habsburskiej to właśnie w Galicji Wschodniej powstało pierwsze nowożytne państwo ukraińskie – Zachodnio-Ukraińska Republika Ludowa. Jednak równie naturalnym odruchem zamieszkających te ziemie Polaków było przeciwstawienie się tym aspiracjom, co doprowadziło do konfliktu zbrojnego. Po kilku miesiącach walk (listopad 1918 – lipiec 1919) pierwsza próba utworzenia niepodległej Ukrainy została uniemożliwiona polskimi rękami. Nie wchodzę tu w szczegóły polityki polskiej wobec pozostałej, naddnieprzańskiej części Ukrainy, której niepodległość Naczelnik Państwa, Józef Piłsudski popierał wszelkimi siłami, z wyprawą kijowską w 1920 roku włącznie – ale z jednym warunkiem: pozostawienia Galicji Wschodniej w granicach Państwa Polskiego.

Po zakończeniu w 1921 roku wojny z bolszewicką Rosją, w granicach Polski znalazł się również Wołyń. W obu tych dzielnicach, wbrew intencjom Piłsudskiego, polscy „narodowcy” prowadzili politykę przymusowej polonizacji. Jej elementami była stopniowa likwidacja szkolnictwa ukraińskiego, organizacji społecznych i politycznych, eliminacja języka ukraińskiego z życia publicznego, a także osadnictwo chłopów polskich na Wołyniu. Ta polityka „wzmacniania polskości na Wschodzie” prowadziła do skutków wręcz przeciwnych: do wzmocnienia oporu ludności ukraińskiej, do aktywizacji działań OUN (Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów) i do aktów terrorystycznych – co z kolei prowadziło do wzmożonych represji polskich, do wojskowych pacyfikacji wsi, do zamykania, a nawet burzenia cerkwi. Aresztowano również działaczy OUN, osadzając ich w więzieniu w Berezie Kartuskiej. W ten sposób przygotowany został grunt do nieodległej już tragedii.

Katastrofa państwa polskiego we wrześniu 1939 roku otwarła ukraińskim mieszkańcom Wołynia i Galicji Wschodniej drogę do odwetu. Dodatkowym elementem stała się sowiecka polityka „depolonizacji” Kresów poprzez masowe deportacje ludności polskiej w latach 1940-1941, a potem niemiecka polityka oparta na zasadzie „dziel i rządź”. Utworzona w 1942 roku UPA (Ukraińska Powstańcza Armia – nie mylić z SS-Galizien i innymi jednostkami ukraińskimi w służbie niemieckiej), jako zbrojne ramię OUN postanowiła siłą i krwawym terrorem usunąć Polaków z terenów wspólnie zamieszkałych – aby przez stworzenie faktów dokonanych uniemożliwić w przyszłości powrót tych ziem w granice Polski. Polskie podziemie zbrojne – głównie Armia Krajowa – starało się bronić ludność polską, a niekiedy brało odwet na wsiach ukraińskich. Wzajemna nienawiść doszła do szczytu.

Koniec wojny nie oznaczał zakończenia tego konfliktu. Oddziały UPA walczyły dalej w Bieszczadach, aż do całkowitego ich rozbicia przez siły polskie w roku 1947. Wtedy z kolei (w „Akcji Wisła”) Polacy wzięli rewanż, wysiedlając na Ziemie Zachodnie i Północne pozostałą w rejonie Bieszczad ludność ukraińską.

Minęło pół wieku. Polska odzyskała swoją suwerenność. Powstała niepodległa Ukraina. Warszawa i Kijów, świadome całego tragicznego balastu tamtych czasów, prowadzą politykę pojednania. Nie może być inaczej, jeżeli pragniemy budować wspólną przyszłość. Musimy pamiętać, że każdy konflikt polsko-ukraiński zawsze był – i będzie – wykorzystany przez naszego wspólnego sąsiada – Rosję. Tak było w wiekach XVII i XVIII, tak było również w XX. Rolą naszego pokolenia jest niedopuszczenie do podobnych sytuacji w wieku XXI. Dlatego tak potrzebna jest nowa „ugoda” polsko-ukraińska. I nie wystarczy podpisany wspólnie dwustronny dokument. Pojednanie musi zakorzenić się w naszych umysłach i sercach. Wtedy – i tylko wtedy – będzie ono trwałe.

Rok 1920 – zwycięstwo

Przerwaliśmy opowieść w momencie najcięższego kryzysu w polsko-bolszewickich zmaganiach. Była pierwsza połowa sierpnia 1920 roku. Wróg, pewny zwycięstwa, szturmował stolicę.

Tymczasem dzięki uporczywej obronie warszawskiego przedpola, dzięki doskonałym akcjom zaczepno-obronnym prowadzonym przez 5-tą Armię generała Sikorskiego w rejonie Modlina i Ciechanowa – środek ciężkości bitwy przesuwał się coraz bardziej na północ – ku kurpiowskim bezdrożom, ku pruskiej (wówczas) granicy. Południowe, lewe skrzydło rosyjskie stawało się coraz bardziej odsłonięte. Na to właśnie liczył Piłsudski. Tuchaczewski również widział to ryzyko. Sądził jednak, że Polacy, zajęci rozpaczliwą obroną stolicy, nie będą mieli dość czasu i sił, aby tą sytuację natychmiast wykorzystać. Pomylił się. Piłsudski już 6-go sierpnia wydał rozkaz przegrupowania sił polskich do kontrnatarcia, które miało rozpocząć się 16-go. Wiedział, iż tyle czasu potrzeba, aby wybrane, najlepsze z najlepszych, dywizje polskie mogły dotrzeć na wskazane im pozycje wyjściowe. Atak z nad Wieprza poprowadził Piłsudski osobiście. Zdawał sobie sprawę z ogromu ryzyka, nie chciał nikogo obciążać odpowiedzialnością za realizację tego – jak sam określił – „nonsensownego” planu. Wchodzić z kilkoma dywizjami na tyły blisko 200 tysięcznej wrogiej armii, przy braku pełnego rozeznania jej położenia, siły, ewentualnych rezerw, mając za plecami, w odległości zaledwie 250 km, szybkie zgrupowanie Budionnego, a opierając się głównie na własnej intuicji – było to istotnie szaleństwo.

1920 wodzowie   Piłsudski3

Skutki ataku były piorunujące. Pojawienie się polskich wojsk na tyłach armii bolszewickiej wywołało w jej szeregach panikę. Dywizje polskie parły naprzód, nie napotykając nieomal oporu. Prawe skrzydło rosyjskie, przyparte do pruskiej granicy, przestało istnieć: krasnoarmiejcy poddawali się masowo do niewoli, resztki ich przeszły granicę i zostały internowane przez Niemców. Pozostała część armii Tuchaczewskiego cofała się gwałtownie za Niemen. Bitwa Warszawska zakończyła się bezprecedensową klęską bolszewików.

Z Rosją można wygrać bitwę, znacznie trudniej jest wygrać wojnę. Od czasów Batorego jeszcze się to nikomu w Europie nie udało. Droga do zwycięstwa była jeszcze daleka. Na froncie południowym toczyły się zacięte walki z „Konarmią” Budionnego – na owe czasy potężną, ruchliwą siłą uderzeniową Czerwonej Armii. Od Kijowa po Lwów, w ciągu kilku tygodni lipca i sierpnia, dywizje polskie cofały się pod ciągłą groźbą okrążenia, zaskakujących manewrów, niespodziewanych szarż kawaleryjskich. Jednakże, ku zdziwieniu wszystkich, zamiast iść w rozsypkę, stawiały wrogowi coraz większy opór.

Mało znany jest szczegół dotyczący udziału Stalina w tych zmaganiach. Był on wówczas komisarzem politycznym w sztabie Budionnego – a więc miał tam głos decydujący. Gdy w połowie sierpnia Tuchaczewski wyczuł zagrożenie swojego lewego skrzydła, wysłał do sztabu Budionnego telegram z rozkazem natychmiastowego zwrotu na północ i szybkiego marszu na Lublin, celem wypelnienia luki na froncie pod Warszawą. Budionny i Stalin rozkaz ten zignorowali. Ważniejsze dla nich było szturmowanie Lwowa – dużego, europejskiego miasta, gdzie (po jego zdobyciu) można by było „uzupełnić braki w zaopatrzeniu”, czyli dokonać totalnego rabunku. Kilka dni później Tuchaczewski ponowił swój rozkaz – już w obliczu rozpoczętej polskiej kontrofensywy. Ale Budionny ze Stalinem zwlekali dalej, ciągle licząc na szybkie zdobycie Lwowa. Dopiero po otrzymaniu trzeciego ponaglającego rozkazu, gdy stwierdzili, że Lwowa i tak kawalerią nie zdobędą, ruszyli na północ. Ale wtedy było już za późno. Minęły dwa, jakże ważne tygodnie. Tuchaczewskiego nie było już pod Warszawą. Część polskich sił mogła się teraz zająć osobno Budionnym.

Pod Zamościem gen. Sikorski zastawił na niego sieć – jak na węgorza. Wyciągnięta w kolumny marszowe „Konarmia” weszła w tą sieć. Na poszczególne jej dywizje spadły polskie uderzenia. Pod Komorowem rozegrała sie największa bitwa kawaleryjska tej wojny, gdzie szabla i lanca decydowały o sukcesie. Bitwa kawaleryjskich dywizji, bitwa na białą broń – to było coś, czego Europa nie widziała od czasów Napoleona, i czego nie zobaczyła już więcej. Ktoś powie: średniowiecze! Tak, ale wtedy nie było innego wyjścia. Szybkie jednostki pancerno-motorowe jeszcze się nikomu w Europie nie śniły. Piechota mogła się, dzięki sile ognia, skutecznie przed „Konarmią” bronić, nie mogła jednak skutecznie jej zaatakować. Do tego konieczna była, jak dawniej, kawaleria. Brawurowe szarże polskich ułanów rozbiły bolszewicką konnicę. Resztki legendarnej Konnej Armii wraz z Budionnym i Stalinem wyrwały się z okrążenia i w panicznej ucieczce uszły na wschód.

1920 ułani   Kossak 1

Gdy w latach 30-tych Stalin zdobył pełnię władzy, kazał wymordować wyższych dowódców Armii Czerwonej z czasów tamtej wojny – tych którzy wiedzieli, którzy mogli zarzucić mu odpowiedzialność za przegraną polską wojnę. Wszystkich, z Tuchaczewskim na czele. Wszystkich, z wyjątkiem współwinowajcy – Siemiona Budionnego. Przypadek?

Klęska Konnej Armii to jeszcze nie był koniec wojny. Tuchaczewski, choć pobity, chociaż utracił poważną część swej armii, zgromadził wszystkie rezerwy z głębi Rosji i postanowił bronić linii środkowego Niemna. Tam właśnie, między Grodnem a Lidą, rozegrała się trzecia wielka bitwa, również zwycięska dla Polaków. To już nie był przypadek. Armia Czerwona nie miała już więcej sił. To był prawdziwy koniec wielkiej wojny o rewolucję europejską. Rosja bolszewicka uznała się za pokonaną, przyjmując polskie warunki pokoju, podpisane w Rydze w 1921 roku.

Spróbujmy chociaż przez chwilę wyobrazić sobie inny, czarny scenariusz: gdyby wtedy, pod Warszawą, zwyciężyły były wojska bolszewickie. A tak niewiele do tego brakowało: gdyby Piłsudski mylnie ocenił sytuację, gdyby Budionny ściśle i natychmiast wykonał pierwszy rozkaz Tuchaczewskiego, gdyby…, gdyby… Mielibyśmy wtedy Polską Republikę Rad z Marchlewskim, Konem i Dzierżyńskim na czele. A od czego specjalistą był Krwawy Feliks – nie trzeba przypominać. Ostateczna rozprawa z „Białą Polską” byłaby straszna. Katyńskie lasy byłyby rozsiane po całej Polsce. Terror, masowe rozstrzeliwania, łagry, głód… Ludobójstwo! To nie fantazja – taka była rzeczywistość na sąsiedniej Ukrainie, taka mogła być i w Polsce. Terytorium Polskiej Republiki Rad zostałoby okrojone do obszaru dawnej Kongresówki i Zachodniej Galicji – bez Wielkopolski, Pomorza i Śląska, które pozostałyby we władaniu niemieckim. (Ambasador Rosji bolszewickiej w Berlinie zapewniał ówczesny rząd niemiecki, że Armia Czerwona nie przekroczy dawnej granicy pruskiej, a niektórzy politycy polscy w Poznaniu też uważali, że lepiej się oddać z powrotem pod władzę niemiecką, niż wpaść w ręce bolszewików).

Z jakiego punktu startowalibyśmy dzisiaj, po rozpadzie sowieckiego imperium, lepiej nie myśleć.

Przed tym wszystkim uratowało nas (a może i Europę) poświęcenie, determinacja i bohaterstwo naszych Ojców i Dziadów. I za to winniśmy im pamięć i cześć!

Rok 1920 – wojna

W historii znane są bitwy, które zadecydowały o biegu wydarzeń na całe stulecia, od wyniku których zależało powstrzymanie (lub nie) czyjejś ekspansji, uratowanie (lub nie) istnienia jakiegoś państwa, narodu, czy wręcz cywilizacji. Do takich wielkich bitew należy niewątpliwie Bitwa Warszawska – „osiemnasta, decydująca o losach świata, bitwa” – jak to określił w swej książce sir Vincent D’Abernon. Wielka nie liczbą biorących w niej udział żołnierzy, lecz wielka swymi dalekosiężnymi skutkami. Bitwa Warszawska nie była odosobnionym wydarzeniem – lecz była momentem przełomowym dramatycznej wojny o polską niepodległość.W 93 rocznicę tej historycznej bitwy przypomnijmy sobie okoliczności i przebieg wydarzeń…

1920 mapa1920 Piłsudski

Wojna polsko-rosyjska, czy polsko-sowiecka, tliła się od zarania niepodległości. Była ona niejako dziejową koniecznością. Ostatnia legalna granica polsko-rosyjska została ustalona w traktacie pokojowym zawartym w Andruszowie w roku 1667. Przebiegała ona nieopodal Smoleńska i Kijowa, wzdłuż Berezyny i Dniepru. Późniejsze zmiany, dokonane w okresie zaborów, zostały unieważnione przez obie strony – nie istniała więc żadna, odpowiadająca bieżącej sytuacji, granica formalna. Stosunki demograficzne były równie skomplikowane: pomiędzy ziemiami jednoznacznie polskimi i jednoznacznie rosyjskimi rozciągała się szeroka strefa zamieszkała przez ludność białoruską, ukraińską, polską, żydowską – ale nie rosyjską. Świadomość narodowa  Ukraińców i Białorusinów  dopiero się budziła. W świadomości Polaków, utrwalonej wielką literaturą XIX wieku, ziemie te stanowiły część dawnej Rzeczpospolitej. W świadomości zaś Rosjan nie tylko te ziemie, ale i tak zwana Kongresówka, były po prostu rosyjskimi guberniami. Rewolucja bolszewicka, z jej hasłami podboju świata w imię proletariackiego internacjonalizmu, konflikt ten jeszcze pogłębiła. Nic więc dziwnego, że pierwsze zetknięcie się żołnierzy polskich i bolszewickich gdzieś na Białorusi w lutym 1919 roku zakończyło się wymianą ognia. Tak zaczęła sie ta wojna!

Przez cały rok, aż do wiosny 1920, działania obu stron ograniczały się do akcji patrolowych, czasami do sporadycznych wypadów na poszczególne miasteczka czy węzły kolejowe, celem przygotowania sobie lepszych pozycji wyjściowych do decydującego starcia. Że starcie takie nastąpi – nikt nie miał wątpliwości. Było to tylko kwestią czasu, potrzebnego obu stronom na uporządkowanie swoich spraw wewnętrznych i na zebranie sił. Rosjanie musieli zakończyć swoją wojnę domową, Polacy byli zajęci problemami Galicji Wschodniej, Wielkopolski, Pomorza, Śląska, organizacją państwa i jednolitych sił zbrojnych.

Często, szczególnie w propagandzie komunistycznej, ale również w historiografii i publicystyce anglosaskiej, początek konfliktu postrzegany jest w kijowskiej wyprawie Piłsudskiego w kwietniu 1920 roku. Lecz Kijów to nie Rosja, a próba pomocy w utworzeniu niepodległej Ukrainy sprzymierzonej z Polską to nie atak na Rosję. Do zrozumienia tych prostych prawd trzeba było wiele czasu. Wtedy na takie zrozumienie było jeszcze za wcześnie.

Wykorzystując zaangażowanie polskie na Ukrainie, po zwycięskim zakończeniu swej wojny domowej, główne siły Armii Czerwonej pod dowództwem Michaiła Tuchaczewskiego rozpoczęły decydującą ofensywę na froncie białoruskim. Jednocześnie, pod hasłem obrony Rosji i rewolucji przed „Białymi Polakami”, ruszyła do natarcia pod Kijowem słynna z bitności i okrucieństwa Konna Armia Budionnego, wdzierając się na tyły polskich wojsk. Na obu frontach rozpoczął się dramatyczny odwrót. Zagrożone ciągłymi oskrzydleniami, rozrzucone na wielkich obszarach Białorusi i Ukrainy, niewielkie siły polskie nie były w stanie odtworzyć porwanego frontu. Bolszewicy byli pewni zwycięstwa. W zdobytym Białymstoku utworzony został zalążek przyszłego komunistycznego rządu Polskiej Republiki Rad z Marchlewskim, Konem i Dzierżyńskim na czele. Wydrukowano odpowiednie odezwy i proklamacje. Czekano tylko na zdobycie Warszawy, co miało nastąpić lada dzień…

1920 ckm  1920 czołg

W tym samym czasie w Polsce mobilizowano wszystkie siły do odparcia najazdu. Ustały spory polityczne, powstawały oddziały ochotnicze, kto tylko był zdolny do noszenia broni, zgłaszał się do wojska. Lecz trzeba było jeszcze mieć tą broń! Na ziemiach polskich nie pozostała po zaborcach ani jedna wytwórnia sprzętu wojskowego. Każdy karabin, każdy pocisk musiał być zdobyty lub dowieziony. A sojusznicy i sąsiedzi tego nie ułatwiali. Anglia praktycznie odmówiła pomocy. Kolejarze czescy i niemieccy – oraz portowcy „wolnego” Gdańska blokowali transporty z Francji w imię popierania „światowej rewolucji proletariackiej”. Mimo to, siły polskie rosły z tygodnia na tydzień. Ludność Warszawy żywiołowo kopała okopy i budowała umocnienia polowe. Wódz Naczelny, Józef Piłsudski, spędzał bezsenne noce nad sztabowymi mapami, usiłując przewidzieć ruchy przeciwnika.

Bolszewicy rozpoczęli frontalny atak na miasto, jednocześnie swym prawym skrzydłem obchodząc je od północy i usiłując zdobyć przeprawy przez Wisłę w Płocku i Włocławku. Na froncie południowym Budionny szturmował Lwów. Zdawało się, że wszystko stracone, że nic już nie uchroni Polaków przed klęską, że powtórzy się scenariusz powstań narodowych XIX wieku. Pozostała tylko nadzieja na cud.

Co stało się potem, zobaczymy w kolejnym wpisie.

„Ruch Narodowy”

Na początku czerwca odbył się w Warszawie, z udziałem tysiąca zaineresowanych, Pierwszy Kongres „Ruchu Narodowego” – nowej formacji politycznej, grupującej zwolenników skrajnej prawicy. Ich program zawiera następujące, co ważniejsze postulaty: wprowadzenie systemu kanclerskiego (z czymś nam się to kojarzy!), zlikwidowanie „samowoli” sędziów (to znaczy fundamentalnej dla demokracji zasady niezawisłości sądów!), wyjście z Unii Europejskiej (żeby nikt nie wtrącał się, gdy nastąpi w Polsce likwidacja systemu demokratycznego), walka z „żydokomuną” (pomyliły im się epoki?), przekonanie że demonstracje i awantury uliczne wystarczą do obalenia demokratycznie wybranego rządu – jednym słowem jest to program, jednoznacznie kojarzący się z programem „Sturmabteilungen”, organizacji faszystowskiej w Niemczech lat 30-tych, znanej w skrócie jako „SA”. Takie „ruchy narodowe” są charakterystyczne dla sytuacji kryzysowych, na przykład w Niemczech początku lat 30-tych, kiedy nałożyły się na siebie frustracja po przegranej wojnie i skutki wielkiego światowego kryzysu. Ale w dzisiejszej Polsce? Na szczęście jest to margines, ale margines niebezpieczny. Napędzany on jest „czarną propagandą” polskich mediów. Jako drobny przykład przytoczę mój własny tekst z 2006 roku:

Przeczytałem parę dni temu w jednej z polskich gazet internetowych drobną wiadomość: „Zawalił się 60-cio metrowy wiadukt na nowo budowanym odcinku Zakopianki”. (Zakopianka, to sławna w Polsce droga z Krakowa do Zakopanego). Poniżej, jak to zwykle w internecie, jest miejsce na opinie i komentarze czytelników.  I właśnie te opinie pobudziły mnie do podzielenia się z Państwem pewnymi spostrzeżeniami natury bardziej ogólnej, niż by to wynikało z samego przedmiotu sprawy. Więc najpierw te komentarze.

Pierwsza seria o złodziejach:

– wiadukt się zawalił, bo pewnie część cementu została rozkradziona!

– żądam śledztwa w celu wykrycia kradzieży cementu i zbrojenia przez lokalnych mieszkańców!

– podobno wiele ładnych domów powstało u kierownictwa tych robót z pieniędzy na budowę!

– ile cementu ukradli mieszkańcy sąsiedniej wioski?

– przetarg na budowę wygrał wykonawca, który się podzielił kasą z komisją przetargową, a rekompensuje to sobie zwiększeniem udziału piasku w zaprawie!

               Druga seria – o polskich fachowcach:

– polscy inżynierowie pokazali swoją znajomość sztuki budowlanej!

– most projektował ktoś, kto w życiu nie był na budowie! Komputer, który miał dane z sufitu policzył, że wiadukt wytrzyma, tylko nikt nie wziął pod uwagę istotnych parametrów i mamy katastrofę!

– dziś projektanci rysują na komputerach projekty, które z rzeczywistością nie mają nic wspólnego. Dawniej, jak się ręcznie rysowało, to trzeba było używać własnego rozumu!

– myślałem, że naszych drogowców stać na minimum kultury technicznej!

– polska myśl techniczna to naprawdę światowa czołówka, ale w dziedzinie wypadków i katastrof!

               Może już dość tych opinii naszych znających się na wszystkim najlepiej rodaków. A teraz fakty: Zawaliło się rusztowanie przy montażu stalowego przęsła nowego wiaduktu. Budowę prowadzi znana w Europie portugalska firma robót mostowych za pieniądze z Unii Europejskiej. Przyczyny katastrofy budowlanej bada komisja – prawdopodobną przyczyną jest obsunięcie się ziemi pod prowizorycznym rusztowaniem. Za brak odpowiedniego zabezpieczenia i za skutki wypadku odpowiada portugalskie przedsiębiorstwo.

               A teraz kilka refleksji. Po pierwsze dziennikarz, podający tą informację, kłamie, pisząc że „zawalił się wiadukt”. Ale to brzmi bardziej sensacyjnie, niż gdyby napisał „zawaliło się rusztowanie na budowie”. Kłamie, bo świadomie budzi fałszywe skojarzenia i emocje u czytelników. Po drugie – czytelnicy. Pobudzeni sensacyjnie brzmiącym tytułem, nie szukając bliższych informacji, odrazu widzą wszędzie złodziei, oszustów, defraudantów, polską nieudolność.

               Jest to jakaś przerażająca cecha znacznej części Polaków: brak wiary we własne zdolności i możliwości, kompleks niższości wobec Europy, podejrzewanie wszystkich dookoła o złodziejstwo, korupcję, jakieś tajemnicze „układy”, jakiś spisek niewiadomych sił przeciwko nam, biednym i niezaradnym. Przekłada się to również na stosunki polityczne w Kraju. Istnienie i podtrzymywanie takiej atmosfery jest potrzebne politykom z obozu opozycji.  Na tym bazują różni cwaniacy, na tym budują swą popularność. Żadne głosy rozsądku nie mogą się przebić przez tą skorupę zaskrzepłej świadomości: „ja wiem lepiej – wszyscy naokoło to złodzieje, a im kto wyżej stoi, to tym większy złodziej!”. Czy to pozostałość mentalności z czasów PRL-u, gdzie „vox populi” usprawiedliwiał wszelkie złodziejstwo mienia państwowego – „bo jak państwowe, to nasze!” „Państwo mało płaci, to ja se dokradne, co mi sie należy!” Pozostało po tym myślenie: „no, co prawda ja nie kradnę, ale wszyscy inni napewno tak!”.

Ciężko jest żyć z takim nastawieniem. Ciężko jest rządzić takim krajem. Małe szanse mają uczciwi politycy, bo niewielu im zechce uwierzyć. Za to wielkie szanse mają populiści, cwaniacy, wołający za siebie: ”łapaj złodzieja!” Wielką w tym „zasługę” mają goniący za sensacjami dziennikarze.

Na ten temat zabrał ostatnio głos nestor polskiego dziennikarstwa, Stefan Bratkowski. Krytykuje on rolę, jaką spełnia dziś polskie dziennikarstwo: pogoń za popularnością, za poczytnością obsługiwanych przez nich gazet, za „oglądalnością” wiadomości telewizyjnych – bo za tym idą reklamy, reklamy, reklamy… I to jest teraz głównym celem redakcji, bo reklamy dają pieniądze! A „służba społeczna”? – to przebrzmiały archaizm.  Pozwolę sobie zacytować co ciekawsze fragmenty jego (Bratkowskiego) tekstu:

„Zrodziło dziennikarstwo polskie doktrynę sukcesu w mediach, nieledwie naukową doktrynę oglądalności poniektórych telewizji i czytelnictwa poniektórych gazet: co dzień nowy konflikt, co dzień nowa awantura – bo daje to wzrost słupków przyciągających za sobą reklamy. Niczego innego się nie wymaga. (…) W radosnym zadowoleniu za nic się nie odpowiada, a już najmniej za Państwo. Państwo to heca, okazja do draki. Ta doktryna premiuje wrogość i ją hołubi. To nie jakaś tam ambicja niedocenionych gwiazd intelektu i dziennikarstwa. To koncepcja. Sensacją nie może być wielkie osiągnięcie ani wielki człowiek. Jeśli wielki człowiek, to co najwyżej skopany, skopany z satysfakcją poniżenia większych od siebie i – najogólniej mówiąc – mówienia źle o innych. O wszelkich innych. Bo przecież nie ma niczego dobrego, wartego uznania. (…) Należy według tej strategii beztroskiej zabawy Państwem reklamować tylko to, co się nie udało; innych sensacji prawa być nie ma. Wprost nie wypada pokazywać ludzi wybitnych i ich osiągnięć. (…) Z kraju, w którym 70% obywateli czuje się ludźmi szczęśliwymi, z kraju budzącego międzynarodowe uznanie, można, jak powyżej, nawet nie zabardzo zorganizowanym wysiłkiem zrobić kraj autodegradacji. Tak otwiera się drogę do leczenia go projektami ustrojowymi przez ludzi o mentalności na pół faszystowskiej – takich, którzy nie reagują na hitlerowskie zachowania swoich zwolenników, niby to narodowców, ba, nawet bronią ich ulicznej czy stadionowej przemocy. (…) Domyślam się, że to się może źle skończyć. Ależ to będzie dopiero pełna atrakcja medialna! Więc im gorzej, tym lepiej! Potem zaś następcy zamkną pysk mediom. A wtedy, zamiast chwały, że obaliliśmy ustrój, zostanie nam przynajmniej pasjonująca walka o demokrację poprzez gazety w drugim obiegu. Bo tak będzie dobrze, że nie do wytrzymania!”

Tyle Stefan Bratkowski. Miejmy nadzieję, że do obalenia ustroju demokratycznego nie dojdzie, że faszyzujące grupki frustratów pozostaną egzotycznym marginesem – ot, taki polityczny folklor. Niemniej dobrze jest wiedzieć, do czego może prowadzić czarnowidztwo. Trzeba umieć cieszyć się z tego, że Polska, nasz kraj rodzinny, przeżywa najlepszy od 200 lat okres w swej historii. I trzeba sensownie wyważyć proporcje wiadomości dobrych i złych. Bo przecież nikt nie zaprzeczy, że złe rzeczy też się dzieją. Ale tych dobrych napewno jest więcej – tylko muszą przebić się do naszej świadomości przez gąszcz czarnej propagandy!

Wojny religijne

Wśród wielu różnych konfliktów, trapiących ludzkość od stuleci, szczególnie szokujące są konflikty i wojny kwalifikowane przez historyków, polityków czy publicystów jako wojny religijne. No bo jakże? Przecież każda z wielkich religii świata stawia na jednym z czołowych miejsc miłość bliźniego – a tu raptem dowiadujemy się, że religia staje się przyczyną wojen? Przyjrzyjmy się temu zjawisku bliżej, bo przecież nieobce jest ono również współczesnemu światu.

Pozornie wszystko się zgadza: na przykład przez tysiąc lat walczył świat islamu ze światem chrześcijańskim: od podboju (chrześcijańskich już wtedy) Bliskiego Wschodu i Północnej Afryki w wieku VII, do wyprawy Kara Mustafy pod Wiedeń z końcem wieku XVII-go. Walka Krzyża z Półksiężycem – a więc walka pomiędzy dwoma religiami. Ale zwróćmy uwagę, że znaki religijne wypisane na sztandarach stanowiły symbol nie tylko religii. Znaki te symbolizowały dwie różne cywilizacje, dwa różne systemy wartości, dwa – do dziś różne – światy: Wschodu i Zachodu. Ponadto, to tysiącletnie parcie islamu na Zachód było jednym z elementów odwiecznej „wędrówki ludów” z głębi Azji. Przecież my, dzisiejsi Europejczycy, też kiedyś odbyliśmy tę drogę, wypierając pierwotnych celtyckich mieszkańcow Europy na jej skaliste atlantyckie wybrzeża. A również dzisiaj, choć innymi, emigracyjnymi drogami, ta wędrówka odbywa się dalej. Więc zielony sztandar Proroka był tylko symbolem integrujacym ludy Wschodu w kolejnej fazie ich dążenia na zachód – tak jak znak Krzyża pozwolił jednoczyć Europejczyków w obronie swego kontynentu.

Trudniej zrozumieć krwawe wojny okresu reformacji w Europie Zachodniej, głównie we Francji i Niemczech: przeciwnicy walczyli pod hasłami religijnymi, mordując się w imię tego samego Boga, w ramach tej samej chrześcijańskiej cywilizacji. Czy rzeczywiście różnice w sposobie pojmowania wiary były przyczyną tylu nieszczęść? Czy to rzeczywiście religia ponosi winę? Czy fundamentalny nakaz chrześcijański: „miłuj bliźniego…” może rozpalić w ludziach nienawiść?  W rzeczywistości w tak zwanych „wojnach religijnych” zawsze szło o coś innego: były to bądź rewolucje społeczne, bądź ruchy narodowościowo – wyzwoleńcze, bądź walka możnych tego świata o władzę, bądź o przywłaszczenie i podział między sobą kościelnych majątków. W Europie w XVI i XVII wieku wszystkie te elementy były ze sobą splecione, wszystkie odgrywały zasadniczą rolę w kolejnych fazach konfliktu. Żeby nikt nie myślał, że walka toczy się o prawo swobodnego wyboru wyznawanej wiary, ustalono właśnie wtedy zasadę „cuius regio, eius religio” (czyja władza, tego religia). To władca decydował, jaką wiarę mają wyznawać jego poddani. To władca decydował, czy bardziej mu się opłaca przywłaszczyć sobie majątki kościelne, czy też pozostać w zgodzie z Watykanem. Która droga przysporzy mu sojuszników, a która wrogów. Z dogmatami wiary niewiele to miało wspólnego.

Klasycznym przykładem tego postępowania była transformacja państwa Zakonu Krzyżackiego w cywilne księstwo pruskie Hohenzollernów. Zakon Krzyżowy, powołany swego czasu do walki z poganami, stracił zupełnie rację bytu wobec otoczenia jego terytorium katolickimi prowincjami Rzeczpospolitej. Stracił poparcie Watykanu, groziła mu likwidacja, przekazanie podbitych ziem pruskich królowi polskiemu. I wtedy ostatni Wielki Mistrz Zakonu, niejaki Albrecht Hohenzollern, wpadł na genialny pomysł: zerwał stosunki z Watykanem, przyjął luteranizm, rozwiązał Zakon, przejął na własność jego majątek oraz ogłosił się cywilnym, dynastycznym księciem Prus. Gdyby natrafił na kogoś innego, pewnie mielibyśmy jedną więcej wojnę „religijną”… o spadek po Zakonie. Ale że na tronie polskim zasiadał dobrotliwy Zygmunt Stary, Rzeczpospolita przeżywała wyjątkową prosperity i nikomu w Polsce nie chciało się wojować o jakieś tam Prusy, więc wystarczyło przyjechać do Krakowa i uklęknąć przed królem, aby uzyskać akceptację swej nowej pozycji. Oczywiście, przy tej okazji cała ludność utworzonych w ten sposób Prus Książęcych musiała przyjąć protestantyzm – bo taka była wola księcia.

Zdarzają się jednak wojny o naprawde religijnym – czy też mówiąc bardziej współczesnym językiem – ideologicznym charakterze. Zdarza się to wtedy, gdy podeptane zostają brutalnie czyjeś uczucia, gdy zdarzy się profanacja symboli religijnych, drogich sercu ogółu ludności. Wtedy wojna nie toczy się o to, czyja wiara jest lepsza, lecz toczy się ona w obronie znieważonego „sacrum”, zespołu wartości i symboli uważanych za godne szacunku. Przykładem takiej wojny jest „potop szwedzki” z połowy XVII wieku. Początkowo była to wojna dynastyczna: mógł być królem Polski Jan Kazimierz, równie dobrze mógł być i jego kuzyn, Karol Gustaw. Kolejne prowincje przyjmowały bez walki jego zwierzchnictwo, kolejno otwierały przed nim bramy Poznań, Warszawa, Kraków. Naiwnym towarzyszyła  nadzieja, że nowy władca swą siłą dopomoże w rozwiązaniu problemów na wschodzie, gdzie trwały beznadziejne walki z Moskwą i Kozakami. Zrezygnowany Jan Kazimierz uciekł na Śląsk. Rzeczpospolita leżała u stóp zwycięzcy. Tymczasem protestanckie, a raczej zateizowane wojska szwedzkie, zdemoralizowane dodatkowo ledwo ukończoną „wojną trzydziestoletnią” w Niemczech, rozpoczęły na całego rabunek wszystkiego, co tylko przedstawiało jakąś wartość, profanując przy tym kościoły, klasztory, obiekty kultu religijnego. Próba dokonania tego samego na Jasnej Górze spotkała się z oporem, wieść rozniosła się po kraju. Tego już było za wiele. Szok, wywołany tak brutalnym złamaniem zasad tolerancji religijnej, podeptaniem wszelkich świętości – wywołał falę nienawiści do najeźdzcy i jego sojuszników. Rozpoczęła się wtedy druga faza wojny – wojna religijna. Kto katolik – ten przeciw Szwedom! Nieważne – chłop czy szlachcic – chwytał za broń. Losy wojny odwróciły się. Wrócił Jan Kazimierz, uciekać musiał Karol Gustaw.

czestochowa  Obrona Jasnej Góry – 1655

Identyczny przebieg miała, 150 lat później, wojna hiszpańska Napoleona. Pierwsza faza – to konflikt dynastyczny. W celu „wymiany” władcy na tronie hiszpańskim armia napoleońska ruszyła na Madryt. Wojska króla Hiszpanii próbowały stawić opór pod Somosierrą z wiadomym skutkiem: wystarczyła dobra szarża przybocznego szwadronu gwardii, by cała linia obrony rozsypała się. Król hiszpański uciekł, w Madrycie zasiadł na tronie brat Napoleona, gwarantując tym samym sojuszniczą zależność Hiszpanii od napoleońskiej Francji.  Sprawa byłaby zakończona – gdyby nie rewolucyjne nawyki francuskich wojsk: zateizowane oddziały zaczęły rabować i bezcześcić kościoły i klasztory, profanować obiekty kultu religijnego, itp, itd … no i efekt był natychmiastowy: rozpoczęła się wojna religijna ludu hiszpańskiego przeciw bezbożnikom. I znów, jak 150 lat wcześniej w Polsce, za broń chwytał każdy: chłop i szlachcic, mieszczanin i zakonnik, kobieta i dziecko. Pogwałcenie uczuć religijnych spowodowało, że już opanowany – zdawało się – kraj stanął w ogniu wojny, która nie była do wygrania. Sytuacje wykorzystał oczywiście główny przeciwnik Francji – Anglia, udzielając powstańcom poparcia finansowego i militarnego, podsycając płomień tej wojny. Ale jej zacięty charakter, emocjonalne zaangażowanie – miały swe źródło religijne. (W pewnym sensie obrona świata demokracji przed światem totalitaryzmu w XX wieku to była też walka o zachowanie zagrożonych wartości).

Saragossa obrona Saragossy – 1808/1809

Odmianą wojen religijnych są konflikty wywołane fanatyzmem pewnych grup wyznawców jakiejś religii. Współcześnie określamy ich mianem „fundamentalistów”. Ich działanie, oparte na głębokim przekonaniu o konieczności wprowadzenia siłą rygorystycznych zasad danej religii do życia publicznego, politycznego, obyczajowego – sprzeczne jest z reguły z poglądami większości społeczeństwa. Prowadzi to czasem do wojny domowej (jak w Algerii w latach 90-tych), czasem przybiera to postać zamachów terrorystycznych dokonywanych w imię Boga, znanych nam współcześnie (jak choćby ostatnie wydarzenia w Bostonie). Swego czasu zabrał głos na ten temat również Jan Paweł II. Potępił On wszelkie ekstremizmy religijne i wszelkie zabójstwa dokonywane w imię Boga – jako sprzeczne z samą ideą Boga-Stwórcy, Boga-Ojca, ideą uznawaną przez wszystkie wielkie monoteistyczne religie świata.

I tu dochodzimy do sedna sprawy. Używanie haseł religijnych do zamaskowania rzeczywistych powodów konfliktu, do rozniecania czy pogłębiania wzajemnych niechęci jest wielkim nadużyciem. Każda wojna jest w swej istocie antyreligijna. Wyznawanie wiary powinno łagodzić, a nie zaostrzać konflikty. „Miłujcie nieprzyjaciół swoich” – jakie to trudne, czasem wręcz nieosiągalne! Ale przecież wystarczyłoby „miłuj bliźniego, jak siebie samego”. Lecz nawet ten nakaz boski widać jest za trudny, gdy w grę wchodzą emocje, sprzeczne interesy, polityczne rozgrywki.

Wojsko zawodowe

Nasz świat się zmienia – i to coraz szybciej. Zmiany dotyczą wszystkich dziedzin życia, w tym również organizacji wojska. Do lamusa odchodzą wielomilionowe armie z poboru, zastępowane przez mniej liczne, lecz składające się z dobrze wyszkolonych zawodowców. Jest to konieczność, wynikająca z ogromnego postępu techniki wojskowej, do obsługi której konieczni są doskonale wyszkoleni specjaliści. Ich wyszkolenie kosztuje, więc wysłanie ich do cywila po dwóch latach służby i szkolenie nowych – to niepotrzebne wyrzucanie pieniędzy. Na to w dzisiejszych czasach nikogo nie stać. Kolejne kraje, w tym i Polska, podjęły już decyzję o przebudowie struktury sil zbrojnych zgodnie z „duchem czasu”: liczna, lecz nie dość sprawna armia z poboru musi ustapić miejsca mniejszej, lecz zawodowej armii o wysokim poziomie technicznym i profesjonalnym.

„Pójście z duchem czasu” ‑ to tak, jakby pojęcie „armii zawodowej” było wynalazkiem końca XX wieku ‑ wieku atomu i elektroniki. Tymczasem w długiej historii ludzkości formy organizacyjne sił zbrojnych zmieniały się wielokrotnie: raz były to rozmaite „pospolite ruszenia”, innym razem były to wojska zawodowe o różnych formach wynagrodzenia za służbę i podporządkowania mocodawcy.

Jak zawsze, wszystko ma swoje plusy i minusy. Popatrzmy, czego uczy nas w tej dziedzinie historia wojskowości. Zauważmy, że wszystko już było, że już niewiele nowego ludzie mogą wymyślić. Oraz, że zagrożenia wynikające z różnych form „profesjonalizacji” armii są również niezmienne ‑ jak niezmienna jest natura ludzka.

Najlepiej znaną z czasów starożytnych formacją wojskową były Legiony Rzymskie. Armia niewątpliwie zawodowa, o wysokim profesjonalnym poziomie, która nie miała sobie równej przez kilka kolejnych wieków. Legiony były utrzymywane przez państwo, posiadały swoją stałą strukturę organizacyjną, były skoszarowane w stałych bazach ‑ obozach, stanowiąc sprawny, jednolity mechanizm, zdolny do wykonania każdego zadania w każdym czasie i w każdym zakątku imperium. Pod tym względem były najbardziej zbliżone do współczesnego ideału zawodowej armii. Legioniści służyli 25 lat, poczym przechodzili na wojskową emeryturę: otrzymywali od państwa ziemię, na której mogli gospodarować. Dopiero wówczas mogli też zakładać rodzinę, bowiem służba w Legionach wymagała pozostawania w stanie wolnym.

Dzięki tej właśnie armii wszystkie kraje położone w strefie zainteresowań Rzymu musiały uznać jego zwierzchnictwo. Ale sam Rzym też miewał z tą armią kłopoty. W czasach Republiki Legiony nie miały prawa przebywać na terenie rdzennej Italii ‑ miały służyć wyłącznie do podboju i utrzymania w posłuszeństwie kolejnych prowincji. Granicą obszaru zakazanego była płynąca przez północne Włochy rzeczka Rubikon. Skąd taki zakaz? Otóż już wtedy wiedziano, że silna armia zawodowa może zacząć odgrywać rolę polityczną w kraju, może usiłować narzucić swą wolę cywilnym władzom Republiki ‑ Senatowi Rzymu. Zabezpieczono się przed tym odpowiednią regulacją prawną. Lecz każde prawo można złamać, jeżeli dysponuje się siłą. Cezar ‑ wódz Legionu Gallijskiego, nie zawahał się przekroczyć Rubikonu, aby obalić Republikę i ustanowić dyktaturę, zwaną potem od jego imienia Cesarstwem. Siła okazała się ważniejsza niż prawo. I to jest pierwsza ważna nauka. Ileż to razy w historii powtarzał się później ten scenariusz!

Ta forma wojska zniknęła wraz z upadkiem starożytnego Rzymu. W kolejnej epoce ‑ w średniowieczu ‑ podstawową siłą militarną stało się wolne rycerstwo. Rycerz był to niewątpliwie zawodowy wojskowy, lecz pracujący ‑ jak dobry rzemieślnik ‑ na własny rachunek. Uzbrojenie, transport (konie), bazy wojskowe (zamki), służba pomocnicza ‑ to wszystko stanowiło jego prywatną własność. Dochód przynosiły mu wyprawy wojenne (o ile zwycięskie ‑ to było takie ryzyko zawodowe) w postaci bezpośrednich zdobyczy lub nagród z rąk władcy: ziemi, urzędów, przywilejów. Rycerz nie był związany z żadna formacją wojskową. Mógł zawierać coś w rodzaju kontraktu z dowolnym władcą na udział w konkretnej wyprawie wojennej, po zakończeniu której mógł oferować swe usługi komuś innemu. Jednak obowiązywała zasada podobna jak wśród dzisiejszych zawodowych sportowców: gdy macierzysty władca rozsyłał wici, czyli gromadził „reprezentację narodową” do jakiegoś wspólnego wystąpienia, obowiązkiem rycerza było stawić się pod chorągiew macierzystej ziemi. Ale po pokonaniu wroga żaden rozkaz królewski nie mógł zatrzymać ich w szeregach. Rozjeżdżali się do domów lub na kolejne wyprawy‑kontrakty.

Następna epoka przyniosła nową formę zawodowego wojska: były to „regimenty do wynajęcia”. Działały one na zasadzie prywatnych przedsiębiorstw, oferujących swe usługi w rzemiośle wojennym za pieniądze. Składały się najczęściej z mieszkańców przeludnionych, a więc i biednych (wówczas) krajów, takich jak Niemcy, Szkocja, Szwajcaria. (Pozostałością po tamtej epoce jest istniejąca do dziś watykańska Gwardia Szwajcarska). Krążyły po całej Europie służąc każdemu, kto miał pieniądze. Płaciło się umówioną stawkę z góry na określony czas. W tym okresie można było być pewnym, że te oddziały nie zawiodą w walce ‑ nawet kosztem ciężkich strat. Była to nie tyle kwestia honoru, co zachowania dobrego imienia firmy ‑ której w przeciwnym wypadku nikt by nie chciał powtórnie wynająć. Natomiast gdy zleceniodawcy skończyły się pieniądze i nie mógł już opłacić żołdu za następny miesiąc ‑ oddział taki wycofywał się z walki i oferował swe usługi komukolwiek ‑ choćby dotychczasowemu przeciwnikowi ‑ jeżeli tylko ten był skłonny odpowiednio zapłacić.

Wtedy to chyba pojęcie „wojsko zawodowe” zostało doprowadzone do czystej postaci. Były to po prostu międzynarodowe firmy usługowe ‑ a celem prowadzonych przez nich działań wojennych było tylko i wyłącznie uzyskanie odpowiedniej zapłaty. Była to forma czysta ‑ bo nikt nie usiłował dorabiać do tego żadnej ideologii. Wszyscy wiedzieli, o co chodzi i akceptowali to.

W czasach nowożytnych i ta forma zaginęła. W monarchiach absolutnych nie było miejsca na prywatne wojsko. Od Londynu po Moskwę powstawały armie imperialne, gdzie obowiązywała zasada, że żołnierz ma się więcej bać swego dowódcy, niż nieprzyjaciela. Stosowano powszechnie karę chłosty, ktorą nie każdy mógł przeżyć. Brano do wojska siłą, o żadnym „zarobku” nie było mowy, a w nagrodę za 25 lat służby można było w najlepszym przypadku wrócić żywym do domu. Dlatego, mimo długotrwałości służby, nie można traktować ówczesnych żołnierzy jako zawodowców: nie służyli bowiem dobrowolnie dla zarobku, lecz z powodu niewolniczego wręcz przymusu.

Od czasów Napoleona zaczęła się upowszechniać forma wojska obywatelskiego. Żołnierze, jako świadomi obywatele, mieli rozumieć i akceptować cele prowadzonej wojny. Rozbudowany aparat propagandowy miał to ułatwiać. Zaangażowanie ideowe i emocjonalne podnosiło znacznie wartość bojową takiego wojska. Przykładów historycznych mamy wiele: od wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych do polskich choćby tylko doświadczeń z II Wojny Światowej. Powszechność służby w wojsku, którego cele były społecznie akceptowane, stanowiła ogromną siłę moralną, dawała poczucie, że wojsko jest nierozerwalną częścią społeczeństwa, a obowiązek obrony jest sprawą wszystkich.

Współcześnie powraca się do formy znanej nam z czasów Republiki Rzymskiej: poddane cywilnej kontroli republikańskiego państwa zawodowe wojsko, w którym służba jest po prostu formą zarabiania pieniędzy na życie. O jednym zagrożeniu wynikającym z takiego układu już wiemy: przypomnijmy Cezara i Rubikon. Drugie ‑ to psychologiczne rozbrojenie społeczeństwa przekonanego, że sprawę obrony kraju przed zewnętrznymi zagrożeniami ma „z głowy” ‑ bo przecież zawodowe wojsko to rodzaj służby publicznej takiej, jak policja czy straż pożarna ‑ od których społeczeństwo wymaga, lecz samo czuje się zwolnione od obowiązku choćby tylko współdziałania. I to wydaje mi się znacznie groźniejsze ‑ szczególnie dla krajów takich, jak Polska, którym daleko do statusu mocarstwa. Trzecie zagrożenie ‑ to naturalny proces selekcji, powodujący, że w szeregach zawodowców zgromadzą się zwolennicy siły, brutalności, pozbawieni moralnych hamulców. Ale trzeba mieć na uwadze, że mimo wszystko zawodowcy są technicznie sprawniejsi od amatorów. Więc w dzisiejszych czasach, kiedy siły armii nie mierzymy już ilością bagnetów, tylko doskonałością sprzętu i coraz bardziej wyrafinowanej elektroniki – nie ma już od tego kierunku odwrotu.